W miniony poniedziałek były imieniny
Bogumiły. Kiedyś w tym dniu odwiedzałam kogoś, kto był dla mnie bardzo ważny i od kogo wiele się nauczyłam. Nie ma Jej na tym świecie już ponad 30 lat, ale w moim życiu wciąż jest w jakiś sposób obecna. Chciałam żeby
oprócz mnie ktoś jeszcze o niej pamiętał, więc napisałam krótką historię Jej życia. Tekst został opublikowany w
jednej z kolorowych gazet, dziś nie pamiętam już w której. Jednak
nic nie stoi na przeszkodzie, żebym raz jeszcze przypomniała historię tej wspaniałomyślnej i szlachetnej kobiety.
Bogumiła, dla ludzi dobra, Bogu miła
"Dobrych ludzi nikt nie zapomina", twierdziła Safona i pewnie miała
rację, ale o dobrych ludziach zbyt rzadko się mówi. Współcześnie najwięcej się mówi o wszystkim co szokujące, a dobro jest mało
medialne. Nie mam misji naprawiania świata, ale chcę opowiedzieć o
kobiecie, która zmieniała ten świat na lepszy. Nosiła imię Bogumiła. To odziedziczone po babce imię bardzo do niej pasowało, ponieważ przez
całe swoje życie starała się robić tylko to co Bogu było miłe. A Bóg nawet jeżeli doceniał jej starania, to wystawiał ją na ciężkie próby.
Przeznaczył jej trudne i naznaczone cierpieniem życie. Jednak, to życie
było darem dla wielu, a ja byłam jedną z obdarowanych. Dlatego w 30
rocznicę Jej śmierci chcę opowiedzieć jaka była.
Bogumiła
urodziła się w 1912 roku, w ziemiańskiej rodzinie, żyjącej na kresach.
Dzieciństwo miała szczęśliwe, spędzane w malowniczym dworku, wśród
kochającej rodziny. O swoich rodzicach opowiadała z miłością i podziwem.
W jej wspomnieniach najwięcej miejsca zajmowały codzienne domowe
sprawy. Podwieczorki na ganku obrośniętym dzikim winem. Spacery po lesie
i wyprawy z babcią do małego kościółka. Nauka czytania dla wiejskich
dzieci, w której pomagała matce. Wyjazdy z ojcem do pobliskiego
miasteczka, gdzie oglądała z podziwem inne miejskie życie. Rowerowe
wycieczki z bratem i naukę pływania w obrośniętym tatarakiem stawie.
Wieczory w małym saloniku spędzane na czytaniu książek. Wspólne
oglądanie rodzinnych albumów i wizyty krewnych. Ot, takie zwykłe sielskie
- anielskie życie, które trąciło banałem, ale było ważne i piękne. W
tym najszczęśliwszym okresie swojego życia, Bogumiła zgromadziła kapitał
miłości, dobroci i wiary, a potem tym kapitałem chętnie się dzieliła i
czerpała z niego siłę.
A siły potrzebowała dużo,bo nie dość, że
żyła w trudnych czasach, to jej osobisty los, był pasmem tragicznych
doświadczeń i splotów okoliczności, które nie jednemu odebrałyby chęć do
życia. Była matką, która pochowała swoje jedyne dziecko. Trzyletni
synek Jureczek zmarł na zapalenie opon mózgowych. Zanim zdążyła oswoić
się z bólem i ukoić żal, wybuchła II wojna światowa. Jej mąż, oficer
Wojska Polskiego, poszedł w sierpniu 1939 r. do swojej jednostki i
straciła z nim kontakt. Po prawie dwóch latach, od wybuchu wojny,
Bogumiła otrzymała informację, że mąż jest w Oświęcimiu. Wysyłała paczki,
chociaż nie miała pewności czy mąż je otrzyma. Modliła się, żeby
przeżył. Niestety, jej modlitwy nie zostały wysłuchane. Tydzień przed
świętami Bożego Narodzenia dostała zawiadomienie, że jej Bronek, który
nazywał ją "sikoreczką", zmarł na serce.
Pogrążyła się w cierpieniu. Ale nie dane jej było przeżyć żałoby i zostawić za sobą bólu po stracie
męża. Po latach musiała przeżywać ten ból na nowo, bo kilka miesięcy po zakończeniu wojny, do Bogumiły
zgłosił się człowiek, który był z jej mężem w obozie. Przyniósł,
napisany na rękawie koszuli, pożegnalny list od Bronka. Właściwie
dopiero wtedy dowiedziała się, jak zginął jej mąż. Okazało się, że nie
wytrzymał gehenny obozu i poszedł na druty. Prawda o śmierci Bronka
bardzo bolała. Nie dość, że go straciła, że po raz kolejny przeżywała
jego śmierć, to jeszcze musiała mu przebaczyć, że uciekając przed
cierpieniem, zostawił ją samą. Często myślała, że może mógł przeżyć,
gdyby tylko był silniejszy. Jednak z drugiej strony, miała świadomość,
że jeżeli jej Bronek, którego znała jako dzielnego mężczyznę, popełnił
samobójstwo, to jego obozowe przeżycia musiały być naprawdę straszne. Z
tą świadomością było jej jeszcze ciężej. Kolejne lata przynosiły,
kolejne straty. W czasie wojny wyginęła albo wymarła prawie cała rodzina
Bogumiły, a dom i majątek przepadły.
Sowieci i Niemcy bardzo
się postarali, żeby Bogumiła na własnej skórze odczuła okrucieństwo
czasów w jakich przyszło jej żyć. Właściwie jedynymi krewnymi ocalałymi z
wojennej pożogi byli brat i bratanek. Niestety, oni też wkrótce ją
opuścili. Brat zmarł tuż po wojnie na gruźlicę, a bratanek podpadł
sowieckim władzom za nieprawomyślne poglądy i gdzieś przepadł. Bogumiła została sama i musiała od nowa układać sobie życie.
Jeszcze w
czasie wojny skończyła kursy pielęgniarstwa, więc podjęła pracę w
szpitalu przeciwgruźliczym, w którym leczył się jej brat. Po wojnie
wielu ludzi cierpiało z powodu gruźlicy, więc pod Biłgorajem utworzono
szpitalny oddział, do którego zwożono najciężej chorych. Właściwie była
to umieralnia dla ludzi, którym nie można było już pomóc. Bogumiła
podjęła tam pracę i z oddaniem pielęgnowała tych, którzy odchodzili na
tamtą stronę. Było wśród nich wielu młodych pacjentów, którzy nie zdążyli
nacieszyć się życiem. Rozumiała ich ból i cierpienie, bo sama była od
nich niewiele starsza, a jej życie też gdzieś przepadło. Fizycznie była
zdrowa, ale cierpienie psychiczne przygniatało ją do ziemi. W opiece nad
chorymi szukała ucieczki i schronienia przed własnym bólem. Pracowała
ponad siły. Robiła wszystkie te prace, których unikali inni pracownicy.
Od rana do nocy była przy chorych i nie przywiązywała najmniejszej wagi
do tego, że może się zarazić. Być może podświadomie szukała śmierci, bo nie zależało jej już na własnym życiu. Jednak kierujący szpitalem
lekarz, zauważył wyniszczającą walkę jaką toczyła ze swoim cierpieniem i
zdecydował za nią, że powinna podjąć jakąś mniej obciążającą pracę. Bez
pytania o zgodę załatwił jej przeniesienie do Poradni Przeciwgruźliczej
w Lublinie.
Bogumiła wróciła do swojego domu i otrzymała
kolejny cios. Przekonała się, że ludzie za dobroć potrafią odpłacić
podłością. Gdy w czasie bombardowania Lublina, dom jej sąsiadów stał się
jedynie kupą gruzu, odstąpiła im swoje mieszkanie. Sama przeprowadziła
się do służbówki, zabierając jedynie najpotrzebniejsze osobiste rzeczy.
Sąsiedzi mieli czworo dzieci, ona była sama, więc uznała, że nie może
zachować się inaczej. Myślała, że do czasu gdy wróci jej Bronek,
sąsiedzi znajdą sobie lokum i wszystko jakoś się ułoży. Niestety. Jej
Bronek nie wrócił, a sąsiedzi rozporządzili się jej domem, jak swoim. Po
wojnie trafiła się okazja wyjazdu na ziemie odzyskane, więc sprzedali
mieszkanie Bogumiły, zabrali pieniądze i wyjechali. Tak więc po powrocie
z biłgorajskiego szpitala okazało się, że w jej domu wciąż mieszkają
obcy ludzie, tyle że nie ci, którym czasowo dała schronienie. Nowymi
sąsiadami Bogumiły była wielodzietna rodzina ze zniedołężniałą
staruszką.
Jedno z dzieci było ciężko chore, staruszka całymi
dniami płakała, że synowa wyrzuci ją na żebry, więc Bogumiła nawet nie
próbowała odzyskać swojego mieszkania. Jej mąż nie żył, więc to, że
straciła też ich wspólny dom, nie mogło bardziej zaboleć. Żyła skromnie w
maleńkim pokoiku służącej i chociaż los, i ludzie, wiele razy ją
zawodzili, to ona, na przekór wszystkiemu, wciąż była szlachetna i
dzielna.
Zresztą jej życie zmieniło się w służbę, więc ta
służbówka była tylko zewnętrznym wyrazem życia jakie prowadziła.
Pomagała sąsiadom: robiła zastrzyki, zmieniała opatrunki, organizowała
jedzenie, zbierała wśród zamożniejszych znajomych ubrania i pochylała
się nad każdą biedą w okolicy. Była taką jednoosobową instytucją
opiekuńczą dla dzielnicy Bronowice Stare. Ludzie ją znali i bez
najmniejszych oporów przychodzili ze swoimi problemami. Nawet miejscowi
pijacy szukali u niej ratunku, gdy ich zmęczony wódką organizm się
buntował. Jako jedyna, potrafiła się dogadać z miejscowym „wariatem",
panem Teofilem, który za wariata robił dla wygody, ot tak, żeby ludzie
bali się go denerwować. Nikomu nie odmawiała wsparcia i nie słyszałam,
żeby komukolwiek wypominała swoją pomoc.
Raz w miesiącu, gdy
odbierała pensję, szła na pocztę, żeby wysyłać paczki i pieniądze dla
ludzi z domów opieki. W tych paczkach były słodycze, konserwy, ale też
ciepłe pończochy, witaminy, książki, stylonowe chustki i wiele innych
rzeczy, które były komuś potrzebne. Nie wiem skąd wiedziała, co komu się
przyda, ale listy z podziękowaniami świadczyły o tym, że jednak
wiedziała. Lubiłam patrzeć, jak pakuje te paczki, bo była wtedy taka
radosna, jakby właśnie otworzyła prezent, na który długo czekała. Nie
bardzo wtedy rozumiałam, dlaczego dawanie tak bardzo ją cieszy. Dlaczego
nie widzi, że ludzie czasami zwyczajnie ją wykorzystują? Ja
widziałam, że ci którzy przychodzą ze swoimi sprawami, często uważają,
że jest głupia, więc można to bez skrupułów wykorzystać. Słyszałam jak
za plecami nazywają ją dewotką, korzystając bez umiaru z jej
samarytańskiej postawy.
Przyznaję, że gdy pod koniec miesiąca,
na każdy obiad jadła ziemniaki ze zsiadłym mlekiem, bo brakowało jej
pieniędzy, to też byłam daleka od podziwu. Było mi jej żal, że tak nie
umie o siebie zadbać i jednocześnie byłam na nią zła. Dopiero po latach
zrozumiałam, że to ja byłam głupia myśląc, że widzę więcej niż ona.
Bogumiła wszystko widziała, ale po prostu miała swoje zasady i według
nich żyła. Była wewnętrznie wolna. Z nikim nie omawiała, co robi i
dlaczego. Nie obchodziła ją opinia ludzi i zupełnie nie dbała o ich
wdzięczność.
Każdy dzień zaczynała mszą w Kościele św. Michała
Archanioła a potem szła pieszo do pracy. Po pracy odwiedzała ludzi,
którym pomagała. W wolnym czasie czytała książki, słuchała radia,
modliła się i wspominała minione czasy. Byłam u niej stałym gościem, bo
bardzo lubiłam jej towarzystwo. Lubiłam jeść z nią „ziemniaczki z
masełkiem i pietrusią", popijane zsiadłym mlekiem i słuchać jej
wspomnień. Dużo mówiłam jej o sobie. Wiedziała o mnie więcej aniżeli moi
rodzice czy rodzeństwo, bo zawsze miała dla mnie czas i dużo ciepła.
Opowiadałam jej o szkole, książkach, koleżankach, chłopakach a ona się
uśmiechała i cierpliwie słuchała. I tylko czasami zadawała pytanie,
które bardzo mnie śmieszyło: "Basiu, takie dobre z ciebie dziecko, nie
chciałabyś być zakonnicą?" Nie, zakonnicą zostać nie chciałam, ale po
latach wiem, że moje podejście do wiary, na pewno zawdzięczam pani
Bogumile. Im jestem starsza tym bardziej doceniam to, co od niej
dostałam. Mam pewność, że Bóg jej rękami pomógł wielu ludziom. Przez
całe swoje życie hojnie rozdawała innym, to, co było w niej najlepsze:
bezwarunkową miłość, szlachetność, opiekę.
Ideałem nie była,
miała swoje wady, ale z tymi wadami i wbrew tym wadom, była pięknym
człowiekiem. Szlifowana trudnym życiem, coraz bardziej przypominała
cenny brylant. W pełni zaakceptowała los jaki Bóg jej przydzielił. Na
serio traktowała słowa pacierza „ bądź wola Twoja" i starała się
sprostać wszystkiemu, co ją spotykało, wierząc i ufając, że wszystko
dzieje się po coś. Jej wiara miała bezpośrednie przełożenie na sposób w
jaki żyła, a to nie łatwe zadanie. Patrząc na jej życie można pomyśleć,
że była takim Hiobem w spódnicy, ale nie było w niej nic z męczennicy.
Często się śmiała i szukała kontaktu z ludźmi, doceniała drobne
przyjemności, z radością patrzyła na przyrodę. W dniu imienin Bogumiły,
10 czerwca, przynosiłam jej lewkonie, kwiaty które lubiła najbardziej.
Trzeba było wtedy widzieć jej oczy, żeby zrozumieć, jak wiele było w
niej zachwytu i miłości dla wszystkiego co było jej dane. Agnieszka
Osiecka napisała taki wierszyk: "Jak lewkonia bądź ładna i biała,/ jak
lewkonia pod niebo się spiesz,/ jak lewkonia, co dłużej wytrwała,/ niż
ta miłość, o której wiesz." Kiedy przeczytałam te słowa, od razu
pomyślałam o pani Bogumile, bo ten kwiat i opis, tak bardzo do niej
pasowały. Z jednym małym-wielkim wyjątkiem, u pani Bogumiły miłość
wszystko przetrwała.