Szukaj na tym blogu

piątek, 30 września 2011

Liczy się serce a nie portmonetka

Kiedyś moja koleżanka radziła się, co ma zrobić, bo została zaproszona na wesele a nie stać jej na drogi prezent. Starałam się ją przekonać, żeby nie rezygnowała z wesela a prezent dała taki, na jaki ją stać. Przecież ważna jest
intencja a nie to ile prezent kosztował. Wolałabym dostać tylko kwiaty od osoby, którą lubię i z którą chcę dzielić radość z jakiejś ważnej dla mnie
okazji, od tysiaka w kopercie podarowanego przez nielubianą ciotkę, którą zaprasza się tylko ze względów rodzinnych. Pieniądze to nie wszystko
i tego będę się trzymać.

Z okazji ślubu dostałam od mojej niezamożnej kuzynki komplet haftowanych
serwetek i obrusik. Minęło prawie 30 lat, kuzynka już dawno w
zaświatach, a ja ile razy wyjmuję z szafy ten prezent, ciepło ją
wspominam. W tych szmatkach jest kawałek jej serca, dużo czasu i
najlepsze życzenia, jakie dla mnie miała. Gdyby kuzynka wyznawała zasadę, że powinna dać tyle ile się przy takich okazjach daje, to pewnie nie przyszłaby na mój ślub, uznając, że ją na to nie stać.

Lubię dawać prezenty, więc często obdarowuję bliźnich drobnymi upominkami. Mam ogromną frajdę, jak uda mi się znaleźć coś, co sprawia innym radość. Robiąc zakupy zwracam uwagę na rzeczy, które mogłyby się przydać moim bliskim i jak trafiam na coś fajnego, to kupuję. Niestety nie należę do ludzi majętnych, więc upominki są skromne, ale nie przypadkowe, bo wiem, co kto lubi.

Kiedy byłam mała chciałam być św. Mikołajem i mieć wielki wór prezentów dla wszystkich, którym jest smutno i źle. W dziecięcej naiwności sądziłam, że można innych uszczęśliwić dając im wymarzone rzeczy. Teraz wiem, że rzeczy nie zapełnią pustki samotnego dzieciństwa i nie są remedium na biedy tego świata. Jednak obdarowywanie bliskich drobnymi dowodami życzliwości i pamięci może dodać życiu trochę słodyczy. Bo radość obdarowanego jest wartością dodaną do przyjemności, jaką odczuwam obdarowując. I naprawdę trudno powiedzieć, kto więcej zyskuje, ten, kto daje czy ten, kto bierze. Ale to żaden problem.

czwartek, 29 września 2011

O zakupach i markowych kołtunkach

Dzisiaj diabli mnie ponieśli do Carrefoura, A wszystko przez to, że wczoraj wpadła mi w ręce gazetka reklamowa i skusiłam się na promocje. Chciałam kupić dla siebie i Marty kolorowe gumiaczki za 1/3 normalnej ceny i skórzane rękawiczki. Jednak jak już wlazłam między półki, to mój koszyk zaczął się niebezpiecznie szybko zapełniać. Marcie oprócz gumiaczków kupiłam czapkę z szalikiem, Nitukowi zimowy kombinezon, sobie dodatkowo jeszcze jedną parę rękawiczek i kolorowy szal, na koniec dorzuciłam wielgachną chustę i prezenty; dla Jolci dywanik łazienkowy, dla męża elegancki sweter, bo ma chłop na dniach imieniny. I tak, kupiłam kilka rzeczy, bez których mogłabym się spokojnie obejść, ale się nie obeszłam, bo uległam tzw. okazji. Na spożywczym też trochę zaszalałam, więc z marketu wyszłam obładowana jak wielbłąd idący w karawanie.

W drodze do autobusu spotkałam znajomą, która na mój widok zareagowała wprost entuzjastycznie. Nie wiem dokładnie, co ją tak ucieszyło - ja jako baba wielbłąd czy może okazja do pokazania się - faktem jest, że ćwierkała bardzo radośnie. Nie pytana poinformowała mnie, że w markecie kupuje tylko spożywkę, bo te ciuchy z sieciówek nadają się tylko na szmaty. Potem omiotła wzrokiem moje tobołki, zlustrowała mnie od góry do dołu i spytała.
– A, coś ty tyle nakupiła?
- No wiesz, trochę żarcia, trochę szmat, nic wartego uwagi.
- Aha – powiedziała. A w tym „ aha” zawarła podsumowanie i opinię.
Nie pozostało mi nic innego, jak się pożegnać, co też zrobiłam.

Przy okazji przypomniała mi się podobna sytuacja z przed mniej więcej roku. Czekałam na córkę w holu jednego z supermarketów. W pewnym momencie do moich uszu dotarły takie słowa.
- Zobacz na tę babę w czarnej chuście. Nawet ciekawie wygląda w tym fioletowym żakieciku.
Mimo woli spojrzałam w kierunku skąd dobiegał głos, bo też byłam w czarnej chuście. Dwa kroki ode mnie przy barowym stoliku siedziały dwie kobiety mniej więcej w moim wieku. Obie zestrojone w modne ciuchy i trochę teatralnie umalowane. Dyskretnie omiotłam je wzrokiem i pomyślałam, że one mimo widocznych starań nie wyglądają zbyt interesująco. Już miałam się odwrócić, ale zatrzymało mnie ich bezceremonialnie gapienie się na mnie. Jedna z nich pogardliwie wydymając usta powiedziała do drugiej, która chyba była autorką pochlebnej uwagi pod adresem mojego żakietu.
Phiiii, zobacz na jej buty. Plastik z Deischmana
Ale tę chustę i broszkę ma fajną – kontynuowała ta mniej wargowo-wzdęta.
Trochę mnie zatkało, bo zachowywały się tak jakbym była głucha albo jakbym była wystawowym manekinem. Jednak nabyta wredność szybko wymusiła na mnie reakcję, więc niewiele myśląc, powiedziałam równie głośno co obie panie.
- Wolę plastik w butach niż w głowie. Tak jest bezpieczniej.
A potem odwróciłam się na pięcie i odeszłam sobie w moich plastikowych butach.

Dzisiaj nie chciało mi się prostować zadęcia znajomej, bo jej opinia ani mnie ziębi ani grzeje. Budowanie własnej wartości w oparciu o stan konta zawsze wzbudza we mnie politowanie. A ekscytowanie się markami ubrań wkładanymi na grzbiet jest i śmieszne, i kołtuńskie. Jednak wspomniane kobiety i moja znajoma były chyba innego zdania. W ich ocenie byłam jakimś podgatunkiem. Mój żakiecik w kolorze burgunda, chociaż porządnie uszyty i z dobrej wełenki, nie zwróciłby uwagi tych pań, bo nie markowy. Duża czarna chusta, którą fantazyjnie zamotałam i spięłam skórzaną broszą, też nie byłaby godna ich zainteresowania, bo bez odpowiedniej metki. I jeszcze te nieszczęsne buty z ekologicznej skóry ( za jedyne 89 zł), które obie panie mogły widzieć na wystawie sklepu mieszczącego się w jednym z boksów marketu. Nic nie mogło mnie uchronić od pogardy. W ich oczach stanowczo nie zasługiwałam na uznanie mnie za równego im człowieka. Cóż. Jakoś to będę musiała przeżyć, że nie należę do takiej „elity”. Dam radę, bo jakoś nie czuję się gorsza. Raczej irytuje mnie fakt, że w naszym opartym na konsumpcji świecie, coraz więcej jest ludzi, którzy swoją wartość mierzą, marką ubrań i gadżetów. Te kołtuńskie zachowania skądś się biorą. Reklama wybija, co niektórym resztki rozumu, więc przechwalają się tym, co mają na sobie, jakby to dodawało im wartości. Natura dąży do równowagi, jak w środku pusto, to przynajmniej powinno być widać, że opakowanie wartościowe.

środa, 28 września 2011

Przymiarka wyborcza

Przeszłam się dzisiaj ulicami mojego miasta i przy okazji obejrzałam sobie plakaty wyborcze. A na plakatach kandydaci i kandydatki szczerzą się pokazując pełny komplet uzębienia i przekonują mnie, że nikt tak, jak oni, nie zadba o moje interesy. Tyle, że jakoś im nie wierzę. Wielu z nich miało już okazję mnie uszczęśliwić w poprzednich kadencjach i co, i g….o. Owszem zadbali, ale wyłącznie o siebie.

W moim mieście likwiduje się ostatnie zakłady pracy, żyje się coraz biedniej a p-osły do następnych wyborów mają to tam gdzie kura jajo. Za to, kiedy przychodzi czas wyborów znowu padają obietnice rozwoju regionu, zrównania szans itp., itd. I tak, wkoło Macieju. Mam dość. Przejadł mi się ten chocholi taniec.

Pójdę na wybory i zagłosuję na Palikota, lepiej może nie będzie, ale śmieszniej z pewnością. Że co? Że to nieodpowiedzialne? Możliwe, ale czy głosować na partię Kaczyńskiego, to odpowiedzialne i mądre? Nie sądzę. Poza tym wolę kogoś, kto robi z siebie idiotę aniżeli idiotę, który robi z siebie męża stanu. PO mnie nie uszczęśliwi, bo nie jestem klasą posiadającą. SLD gra zgranymi kartami i nie może się zdecydować, czy opłaca się mu być bardziej na lewo czy może trochę na prawo, więc stoi w rozkroku a tak daleko się nie zajdzie. PSL zawsze dogada się z tymi, co przy korytku, więc na nich też nie zagłosuję. Kto zostaje? Wychodzi na to, że pierwszy do wsadzania kija w szprychy tj. Palikot.

wtorek, 27 września 2011

Ogólnopolski Dzień Podziękowań

26 września pierwszy raz jest obchodzony Ogólnopolski Dzień Podziękowań - donosiły dzisiaj serwisy informacyjne. Skonstatowałam, że coraz więcej mamy w kalendarzu dni dedykowanych określonej sprawie. Z tego co pamiętam, kiedyś obchodziło się Dzień Kobiet, Dzień Nauczyciela, Dzień Budowlańca, Dzień Żołnierza, Dzień Dziecka, Dzień Matki, więc świętowanie miało charakter osobowy a teraz przybyły dni poświęcone zachowaniom np. Dzień Życzliwości i wspomniany Dzień Podziękowań. Trochę to dziwne że niektórym potrzebne są nadzwyczajne okoliczności, żeby wyrażać zwykłe ludzkie odruchy. Jednak, oficjalnie czy nie, warto dziękować, więc może propagowanie takich zachowań poprzez poświęcenie im konkretnego dnia nie jest pozbawione sensu.

Osobiście nie mam problemów z wyrażaniem wdzięczności, więc nie potrzebuję przypominania, że mam podziękować. Dziękuję przy okazji, ale też bez szczególnej okazji, i naprawdę mam za co. Dziękuję moim bliskim, przyjaciołom, znajomym, że są przy mnie, że dają mi swój czas, uczucie i uwagę. Nie zapominam o podziękowaniach należnym ludziom, których spotykam na swojej drodze, za wszystko co dla mnie robią. Jakiś rodzaj wdzięczności mam też dla swoich wrogów, bo dzięki nim wiem lepiej kim nie chcę być i jak nie chcę się zachowywać.

Wdzięczność to uczucie, które buduje mosty między ludźmi, więc nie należy go sobie skąpić. Dlatego z całą hojnością na jaką tylko mnie stać dziękuję bliźnim za wszystko co dla mnie robią. Jedynie do wrogów nie wyrywam się z podziękowaniami, bo powinno im wystarczyć, że nie życzę im tego, czego oni życzą mi. Poza tym, gdybym np. podziękowała znajomemu babonowi, że dzięki niej mam lepsze zdanie na swój temat, to mógłby ją trafić jasny szlaczek, bo całkiem nie o to jej chodziło. Nie będę ryzykowała, że babon pęknie ze złości, więc daruję sobie podziękowania. Niech babon żyje szczęśliwie byle z dala ode mnie. Ale wszystkim pozostałym dziękuję z całego serca.

Na koniec wiersz ks. Jana Twardowskiego, który pięknie potrafił dziękować.

* * *
Dziękuję

Dziękuję Ci za miłość prędką bez namysłu
za to że nie jest całym człowiek pojedynczy
za oczy nagle bliskie i niebezimienne
za głos niedawno obcy a teraz znajomy
za to że nie ma czasu by pisać list krótki
więc dlatego się pisze same tylko długie
choć pisanie jest po to by szkodzić piszącym
a miłość wciąż niezręcznym mijaniem się ludzi
że nie można Cię zabić w obronie człowieka

Dziękuję Ci za tyle bólu żeby sprawdzać siebie
za wszystko co nieważne najważniejsze
za pytania tak wielkie że już nieruchome

niedziela, 25 września 2011

O sobocie i łaskawości losu

Dzisiejszą sobotę spędziłam bardzo przyjemnie. Większość przyjemności zawdzięczam bliskim, ale pogoda też dostarczyła mi przyjemnych wrażeń. Zaczęło się od tego, że dostałam od córki drobny upominek - begonię stalekwitnącą. Kiedyś wspomniałam, że chciałabym ją mieć i już mam, nie tylko kwiatek, ale też przyjemne ciepełko w serduchu.

Los był dla mnie łaskawy obdarzył mnie radością macierzyństwa i to jest coś czego nie można przecenić. Jestem szczęściarą, bo moje dziecko, chociaż już dorosłe i samodzielne, wciąż jest blisko mnie. Powiedziałabym, że jesteśmy sobie coraz bliższe, bo coraz lepiej się rozumiemy. Fajnie jest mieć dorosłe dziecko, z którym można się zaprzyjaźnić. Jednak to wymaga trochę starania, bo trzeba respektować granice (a to nie jest takie łatwe), zrównać prawa i zejść z pomnika Matki Idealnej.

Ja byłam zmuszona przestać traktować córkę jak przedłużenie siebie, bo Marta odkąd dorosła postawiła swoje granice. Trochę się buntowałam, bo przecież „wiem lepiej czego jej trzeba“, ale dość szybko skapitulowałam. Prawa poniekąd zrównały się same, bo teraz rozmawiamy jak równy z równym. Ona jest dorosła a ja dojrzała i każda z nas szanuje tę drugą, nawet jak się z nią nie zgadza. A co się tyczy pomnika, to nie musiałam z niego złazić, bo nawet się do niego nie przymierzałam, wrodzony krytycyzm odebrał mi złudzenia, że byłam idealną matką.

Sobotni wieczór spędziłam przy komputerze. Odwiedziłam ulubione strony, poczytałam co tam na świecie i w okolicy, a potem siadłam do szlifowania opowiadania, które piszę. Dużo nie poprawiłam, bo „wennaagrafomanna“ obchodziła mnie bokiem a pomysłowy Dobromir nie podrzucił mi swojej kulki. Jednak, co nieco zrobiłam i początek opowiadania już mam. A brzmi on tak.

* * *
Jest późno. Od otwartych drzwi balkonu wieje chłodem. W pokoju jest coraz zimniej, leżę skulona i obserwuję niebo. Czarny prostokąt przyciąga mnie jak magnes. Patrzę na płynące wolno chmury a na ich tle w mojej głowie wyświetla się film. Scena za sceną, oglądam moje życie ograniczone do stałych miejsc, sytuacji, zachowań. Jestem jak ślimak - cały swój świat noszę na własnym grzbiecie. Gdybym rzuciła się w dół, to może ta cholerna skorupa w końcu by się roztrzaskała i odpadła. Jednak boję się wstać, dlatego do końca życia będę na nią skazana, bo on musi umrzeć pierwszy. Od czasu kiedy się urodził, moje życie jest jak kiepskie puzzle - na pudełku piękny obrazek rodziny, ale po zdjęciu folii wszystko się rozsypuje i nie daje się złożyć. Nikt nie powinien poznać prawdy, dlatego nie zdejmuję folii. Duszę się, moje życie nie należy już do mnie, ale nie mogę się przyznać, co naprawdę czuję. Nie tego się ode mnie oczekuje. Jestem matką, która jest oddana swojemu dziecku i robi to, co powinna. Dopóki nie wychodzę z roli jest w porządku. Kończy się kolejna bezsenna noc a ja wciąż jestem w tym samym miejscu, w którym byłam u jej progu. Chmury zmieniły barwę, wszystko poszarzało. Uczucie goryczy i wstydu wzmaga ból głowy i niesmak w ustach. Jestem zmęczona.

sobota, 24 września 2011

Szła, szła i przyszła...

Szła, szła i przyszła jesień złocista. Zaczęła się szelestem liści strącanych chłodnym powiewem wiatru, śpiewem ptaków zbierających się do odlotu, które rozćwierkały się na gałęziach by po chwili poderwać się do lotu tworząc na niebie wirujące koło. Ten cudny widok namalował się przed moimi oczami, kiedy leżałam sobie na balkonie, grzejąc kości w promieniach wrześniowego słońca.

Przedpołudnie spędziłam leniwie na leżaczku, ale resztę dnia miałam pracowitą. Zrobiłam zakupy na weekend, posprzątałam mieszkanie, ugotowałam obiad na dwa dni, zrobiłam pranie, byłam na spacerze z Niutkiem a teraz leżę i kwiczę, bo wszystko mnie boli. Czuję się jakbym się zderzyła z pociągiem, ale mówi się trudno. Mój pociąg do życia jest za duży, żebym zajmowała się tylko chorowaniem.

W nagrodę, za to że byłam taka pracowita, kupiłam sobie korale z kamienia nazwanego piaskiem pustyni. Rdzawo-złote kuleczki na srebrnym druciku osłodzą mi cierpką stronę mojego życia. Poza tym, dalej trzymam się swojej tezy, że jak ubywa urody, to zawsze można kupić koraliki.

A’propo urody. Jesień jest niesłychanie urodziwa, chociaż przywiędła i chimeryczna, to dlaczego dojrzałe kobiety tak wstydzą się swojego wieku, nie rozumiem. Młynarski w swojej piosence prosił: „Dziewczyny, bądźcie dla nas dobre na wiosnę“, a ja, bez proszenia, będę dla siebie dobra jesienią. Moje hasło na dziś: Koraliki dla urody, wiersz dla ducha i uśmiech od ucha do ucha.

* * *
J e s i e ń - L. Staff

Jesień mnie cieniem zwiędłych drzew dotyka,
Słońce rozpływa się gasnącym złotem.
Pierścień dni moich z wolna się zamyka,
Czas mnie otoczył zwartym żywopłotem.

Ledwo ponad mogę sięgnąć okiem
Na pola szarym cichnące milczeniem.
Serce uśmierza się tętnem głębokiem.
Czemu nachodzisz mnie, wiosno, wspomnieniem?

Tak wiele ważnych spraw mam do zachodu,
Zanim z mym cieniem zostaniemy sami.
Czemu mi rzucasz kamień do ogrodu
I mącisz moją rozmowę z ptakami?

czwartek, 22 września 2011

Jesień idzie, nie ma na to rady

Dzisiaj jest ostatni dzień kalendarzowego lata. Szkoda, że to już. Lato żegna się w dobrym stylu - jest słonecznie i ciepło. Zaraz po przebudzeniu rozłożyłam na balkonie leżak i zaległam pod kocykiem goniąc resztki snu. Starzeję się, więc budzę się coraz wcześniej i nie dosypiam. Całe życie byłam śpiochem, ciągle brakowało mi snu a ranne wstawanie było moją zmorą. Teraz budzę się skoro świt i szkoda mi czasu na sen. Jednak jedno się nie zmieniło - wciąż czuję się niedospana.

Lubię poranki. Kiedy dzień jeszcze młody łatwiej o nadzieję, że coś miłego się zdarzy, że wszystko, co zaplanowane, uda się przeprowadzić. Wieczorem jest o jedną kartkę w kalendarzu mniej za to więcej zmęczenia i świadomości, że nie wszystko da się zrobić a czasu ubywa.

I tak, witamy się z panią Melancholią, która uczy nas pogody ducha, łagodności dla siebie i bliźnich. Jednak czasami jesteśmy opornymi uczniami, nie odrabiamy lekcji, awanturujemy się, nie chcemy akceptować rzeczywistości i praw natury, a wtedy panią Melancholię zastępuje Chandra.

Melancholia i Chandra są siostrami, ich ojcem jest Smutek, ale Melancholia jest tą lepszą siostrą, która po ojcu odziedziczyła jego najlepsze cechy. Chandra wzięła to co gorsze, więc jest trudna do zniesienia, wszystko jej się nie podoba, wszystko ma za złe, w niczym nie widzi sensu. Dlatego niczego nas nie uczy, za to ćwiczy nas okropnie. Noce z panią Chandrą dłużą się, nie dają odpoczynku, zabierają resztki nadziei, że jeszcze spotka nas coś dobrego.

Dlatego nie lubię Chandry i obchodzę ją z daleka. Robię wszystko, żeby do mnie nie przylazła. Chandra lubi rozgoryczenie,pretensje, lenistwo, złość, wygórowane oczekiwania, wrednych ludzi, więc unikam jej i tego co lubi. Z Melancholią jestem pogodzona i staram się być pojętną uczennicą. Zabieram ją nawet na jesienne spacery. Chodzimy sobie w jesiennej mgle i kontemplujemy piękno natury. Melancholia potrafi być miła jeżeli uda się ją zrozumieć i często się do niej uśmiecha.

Na koniec jesiennego smędzenia wierszyk Andrzeja Waligórskiego jednego z moich ulubionych oswajaczy życia. Jesień idzie i nie ma na to rady, ale moją zasadą jest bycie najbardziej szczęśliwą jak się da. A reszta? Cóż, jak powiedział Hamlet:"Reszta jest milczeniem."

***
Jesień idzie

Raz staruszek, spacerując w lesie,
Ujrzał listek przywiędły i blady
I pomyślał: - Znowu idzie jesień,
Jesień idzie, nie ma na to rady!
I podreptał do chaty po dróżce,
I oznajmił, stanąwszy przed chatą,
Swojej żonie, tak samo staruszce:
- Jesień idzie, nie ma rady na to!
A staruszka zmartwiła się szczerze,
Zamachnęła rękami obiema:
- Musisz zacząć chodzić w pulowerze.
Jesień idzie, rady na to nie ma!
Może zrobić się chłodno już jutro
Lub pojutrze, a może za tydzień
Trzeba będzie wyjąć z kufra futro,
Nie ma rady. Jesień, jesień idzie!
A był sierpień. Pogoda prześliczna.
Wszystko w złocie trwało i w zieleni,
Prócz staruszków nikt chyba nie myślał
O mającej nastąpić jesieni.
Ale cóż, oni żyli najdłużej.
Mieli swoje staruszkowie zasady
I wiedzieli, że prędzej czy później
Jesień przyjdzie. Nie ma na to rady.

środa, 21 września 2011

Cały dzisiejszy dzień...

Cały dzisiejszy dzień spędziłam poza domem; rano byłam u okulisty, w południe odwiedziłam koleżankę, po wizycie u koleżanki poszłam na zakupy, wieczorem byłam na zajęciach jogi. Do domu doczołgałam się ledwie ciepła przed godziną dwudziestą. Jedenastogodzinny maraton dał się we znaki moim kościom i mięśniom, ale nie żałuję, bo fajnie spędziłam czas.

Przed gabinetem okulisty miałam darmowy kabaret w wykonaniu małżeństwa emerytów.
- Po coś ty mnie przywlekła do tego lekarza? - spytał mąż zniecierpliwiony oczekiwaniem.
- Jak po co? Przecież gorzej widzisz - odpowiedziała żona.
- Kto ci powiedział, że gorzej widzę? Dobrze widzę.
- Akurat! Jak dobrze widzisz, to czego włazisz mi w garnki?
- Bo głodny jestem.
- Co ty gadasz? Myślałby kto, że cię głodzę.
- A co, nie? Ciągle w kółko powtarzasz, że się przejadam.
- Powtarzam, bo jesteś głuchy. Powinieneś pójść do laryngologa.
- Nigdzie nie będę chodził. Jak cię nie widzę i nie słyszę, to lepiej się czuję - burknął zirytowany małżonek, któremu najwyraźniej nic, oprócz żony, nie dolegało.
Nie wiem co było dalej, bo weszłam do gabinetu.

Prosto od okulisty pojechałam do Klaudyny, która zaprosiła mnie na pogaduchy i ciasto własnej roboty. Było bardzo miło, więc ani się obejrzałam jak minęło trzy godziny i musiałam się zbierać.

Po drodze na zajęcia jogi zajrzałam do kilku sklepów, bo chcę sobie kupić jakieś wygodne zimowe buty. Niestety, butów jeszcze dla mnie nie wyprodukowali, więc chwilowo wstrzymałam się z zakupem. Zahaczyłam też o księgarnię i wsiąkłam na dobre. Po 30 minutach wyszłam ze zbiorem opowiadań „Wolność. Istota bycia człowiekiem“ i książeczką dla Niutka. Może to głupie kupować 6 miesięcznemu dziecku książki, ale nie mogłam się oprzeć. Ilustracje w książce są cudne a dodatkowo są plastikowe zwierzątka, którymi maluch może poruszać.

Na dzisiejszych zajęciach mantrowaliśmy przy muzyce. Prowadzącą była przemiła dziewczyna o pięknym głosie. Złapałam trochę dobrej energii i cała szczęśliwa wróciłam do domu.

niedziela, 18 września 2011

Cudny wrzesień trwa...

autor: sohax
Cudny wrzesień trwa i dzięki temu lżej mi na sercu. Kiedy dziś rano otworzyłam oczy i zobaczyłam pokój wyzłocony słońcem przebijającym się przez rolety, poczułam ogromną radość, że zapowiada się piękny dzień. Nie pomyliłam się, dzień stanął na wysokości zadania i dostarczył mi dużo przyjemnych wrażeń.

Zawsze byłam estetką, ale od jakiegoś czasu oglądanie ładnych rzeczy błyskawicznie przechodzi u mnie w kontemplację. Śmieję się, że działam jak krowa - skubię i przeżuwam. Krótko mówiąc, mam ogromną przyjemność z oglądania i z gorliwością neofity zachwycam się światem.

Jesień to moja ulubiona pora roku, bo jest w niej wszystko co lubię; różnorodność, dojrzałość i nutka melancholii. Kolory jesieni działają na mnie ekstatycznie, więc po spacerze w jesiennym pejzażu wracam uniesiona parę centymetrów nad ziemią. Lubię ten stan, dlatego, mimo dolegliwości jakie zapewnia mi mój felerny organizm, spaceruję najczęściej jak się da.

Wracając do kolorów jesieni, to lubię się w nie ubierać. Brązy, pomarańcze, przydymione zielenie, rdzawe żółcie, kobaltowe szarości zawsze były moimi ulubionymi. Teraz, ku mojemu zaskoczeniu, polubiłam różne odcienie fioletu. Tak polubiłam, że kupiłam sobie jesienną kurteczkę w kolorze śliwkowym. Jesienny anturaż dopełniam muzycznie, bo lubię sobie śpiewać piosenkę Leszka Długosza „Dzień w kolorze śliwkowym”. I jest cudnie.

* * *
Po czerni jeżyny
Po liściu kaliny
- Jesień, jesień już
Po ciszy na stawie
Po krzyku żurawi
- Jesień, jesień już
Po astrach, po ostach
To widać, to proste że
- Jesień, jesień już
I po tym że wcześniej
Noc ciągnie ze zmierzchem
- Jesień, jesień już

Ach, ten dzień w kolorze śliwkowym!
- Berberysu i głogu ma smak...
Stawia drzewom pieczątki
- Żeby było w porządku
Że już pora
Że trzeba iść spać...
A my tak - po kieliszku, po troszeczku
Popijamy calutki ten dzień
- Próbujemy nalewki
Z dzikiej róży, z porzeczki
Żeby sprawdzić - czy zima
To wypić się da?...
- To się w głowie nie mieści
Że tak szumi szeleści
Tak bliziutko, o krok, prawie tuż
Głębokimi rzekami, pachnącymi szuwarami
Idzie jesień
I prosto w nasz próg...
- Ale co tam! przecież taka jesień złota
Nie jest zła!
- Ale co tam! Przecież taka jesień złota
Niechaj trwa...


Po pustym już polu
Po pełnej stodole
- Jesień, jesień już
Strachowi na wróble
Już nad czym sie trudzić?
- Jesień, jesień już
I po tym że w górze
Wiatr wróży kałuże, tak
- Jesień, jesień już
I po tym że przecież
Jak zwykle, po lecie
- Jesień, jesień już

Ach, ten dzień w kolorze śliwkowym!
- Berberysu i głogu ma smak...
Stawia drzewom pieczątki
- Żeby było w porządku
Że już pora
Że trzeba iść spać...
A my tak - po kieliszku, po troszeczku
Popijamy calutki ten dzień
- Próbujemy nalewki
Z dzikiej róży, z porzeczki
Żeby sprawdzić - czy zima
To wypić się da?...
- To się w głowie nie mieści
Że tak szumi szeleści
Tak bliziutko, o krok, prawie tuż
Głębokimi rzekami, pachnącymi szuwarami
Idzie jesień
I prosto w nasz próg...
- Ale co tam! przecież taka jesień złota
Nie jest zła!
- Ale co tam! Przecież taka jesień złota
Niechaj trwa...

piątek, 16 września 2011

A to się porobiło...

A to się porobiło... Mój ostatni wpis zaniepokoił kilka osób, więc informuję, spokojnie kochani nie planuję umierać a opisana przeze mnie akacja to nie ja. Owszem mam login „akacja”, ale to nie o sobie pisałam.

Rzeczywiście mam poważne kłopoty ze zdrowiem jednak to dla mnie nic nowego, więc mam nadzieję, że jakoś sobie poradzę. Na razie staram się korzystać z życia i odsuwać czarne myśli. Odsuwanie czarnych myśli nie jest prostą czynnością, ale próbować trzeba. Poza tym, przecież każdy człowiek zmaga się z jakimś rodzajem egzystencjalnego lęku, więc nie jestem odosobniona. Wyrażając swoją postawę (w partyjnej nowomowie) mówię tak: Tak więc, stoję na stanowisku, że dopóki nie jest całkiem źle to jest dobrze, towarzysze i towarzyszki. I tego będę się trzymać, jak pijany płotu.

A'propos pijany, nie da się ukryć, że jestem z lekka odurzona, bo żyję w stanie zakochania. Za ten stan odpowiedzialność ponoszą moi bliscy, w szczególności wnuk, ale także serdeczni ludzie i piękna pogoda. Wiele miłych rzeczy przytrafiło mi się w ostatnim czasie, więc jestem pełna wdzięczności i cieszę się bardzo. Już to chyba mówiłam, ale raz jeszcze powtórzę - mam szczęście do ludzi, bo spotykam na mojej drodze wielu życzliwych.

Życzliwość jest sprawą nie do przecenienia a czasami tak niewiele trzeba, żeby ją dać drugiemu człowiekowi, więc nie ma powodu, żeby tego nie zrobić.

Ja się staram, chociaż niektórych łatwiej byłoby udusić aniżeli polubić. Ostatnio praktykowałam na panu z kiosku. Pan jest wiecznie niezadowolony i bez skrępowania manifestuje to swoje niezadowolenie. Na „dzień dobry” nie odpowiada, patrzy niechętnym okiem a zamiast mówić warczy. Przedwczoraj chciałam kupić gazetę z płytką do obrabiania zdjęć, więc odwiedziłam kilka okolicznych kiosków. Niestety gazety z płytką nigdzie nie było. Pomyślałam wtedy o kiosku prowadzonym przez „pana niezadowolonego”, bo tam zagląda najmniej klientów. Weszłam do środka, pożyczyłam panu dobrego dnia i zapytałam o gazetę z bonusem. Sprzedawca, jak zwykle, spojrzał z niechęcią a potem warknał: „Nie ma.” Jednak tego dnia był chyba niezadowolony bardziej niż zwykle, bo na tym nie poprzestał. Patrząc na mnie z pretensją dowarczał ciąg dalszy: „Pogłupieli ci ludzie, ciągle im mało, gratisów im się zachciewa. Zawracanie dupy." Wygłosiwszy tę cenną uwagę, puścił głośno powietrze przez nos i jeszcze raz spojrzał na mnie z jawną wrogością. Nie pozostało mi nic innego, jak szybko wyjść, zanim jad ze sprzedawcy przelezie na mnie.

A, w czym zamanifestowała się ta deklarowana przeze mnie życzliwość? No choćby w tym, że nie dołączyłam do pana i nie powiedziałam mu, że swoją miną i zachowaniem może odstraszać komary, jest wstrętnym tetrykiem, który całkiem niepotrzebnie siedzi w tym kiosku, bo każdy kto może omija go z daleka. Nie powiedziałam tego wszystkiego a mogłam. Niby niewiele a zawsze coś.

czwartek, 15 września 2011

Drzewa i ludzie

Jutro już połowa września i coraz bliżej do jesieni. Dzisiaj byłam na długim wieczornym spacerze i przyglądałam się drzewom, które powoli zmieniają kolor i zaczynają gubić liście. Kończy się kolejny cykl wegetacji, nadchodzi zima pora spoczynku a wiosną wszystko zacznie się od nowa.

Jednak akacja, rosnąca na końcu jednej z alejek, już się nie odrodzi. Większość konarów i gałęzi uschła, wiatr albo piorun przepołowił częściowo pień, więc pewnie zostanie ścięta. Patrząc na nią przypomniałam sobie sztukę hiszpańskiego dramatopisarza Alejandro Casony „Drzewa umierają stojąc”. To piękna, trochę sentymentalna historia o ludziach, których miłość i troska skłania do stworzenia podłemu człowiekowi wyimaginowanego życia, po to, żeby oszczędzić cierpienia starej kobiecie, która go kocha. Niestety mistyfikacja się nie udaje i kobieta dowiaduje się kim jest jej ukochany wnuk. Musi unieść ciężar prawdy i nie może sobie pozwolić na pogrążanie się w rozpaczy. Jest to winna tym, którzy chcieli ją chronić. Teraz ona, bez względu na to co się dzieje w jej wnętrzu, musi zawalczyć o nich. Dlatego nie upada. Stoi.

Ludzie nie są tak długowieczni jak drzewa, nie mają w sobie takiej zgody na bezwarunkowe poddanie się naturze, ale podlegają tym samym procesom – budzą się do życia, kwitną, owocują, zamierają. A czasem też umierają stojąc.

piątek, 9 września 2011

Od ostatniego wpisu...

Od ostatniego wpisu minęło ponad tydzień. Nie zaglądałam na bloga, dni miałam wypełnione po brzegi. Dużo się działo, jak na moje siły to nawet za dużo, ale ... Niutek szczęśliwie ochrzczony, sprawy domowe i urzędowe jakoś pozałatwiane, codzienne ćwiczenia odptaszkowane, nic tylko się cieszyć. Jednak moje zadowolenie jest takie sobie, bo czuję się jak poobijany garnek. Bolą mnie wszystkie stawy i mięśnie. Poszłam do lekarza po leki przeciwbólowe a lekarka wypatrzyła na moim palcu jakąś grudkę i podejrzewa zapalenie mięśni. Jak się to potwierdzi, to kicha, choroba autoimunologiczna to marna prognoza na dalsze życie. Póki co mam nadzieję, że diagnoza się nie potwierdzi i tego będę się trzymać.

Dzisiaj wypada 23 rocznica śmierci mojego Taty, więc wybieram się na cmentarz. Na dworze zimno i pochmurno zupełnie inaczej niż wtedy gdy umarł. Pamiętam, był słoneczny i ciepły dzień a ja planowałam sobotni wyjazd. Zadzwonił telefon i wszystko przestało się liczyć, zapadłam się w jakąś zimną otchłań, z której nie mogłam uciec. Teraz to tylko wspomnienie, czas oswoił smutek i ból.

Oj, coś smędzę ponad miarę, ale jest nadzieja na miły koniec tygodnia, bo wybieram się z psiapsiółą na małe piwko i pyszne co nieco. Jolcia zawsze podnosi mój nastrój na wyższy poziom, więc już się cieszę na to spotkanie. Kończę, bo pora wziąć się za dzisiejsze sprawy, czas nie czeka a życie ucieka.