Szukaj na tym blogu

piątek, 30 grudnia 2011

Podsumowania





















Gdybym miała podsumować mijający rok, to powiedziałabym jak ks. Adam Boniecki: „Kiedy Pan Bóg daje komu jedną nogę krótszą, to w ramach rekompensaty daje mu też jedną nogę dłuższą.

I tak, w mijającym roku fizycznie czułam się dość paskudnie, ale spotkało mnie też wiele dobrego.

Na świat przyszedł cudny chłopczyk, którego pokochałam całym sercem.
Daniel - 26. 12. 2011 r.






















Cieszyłam się bliskością tych, których kocham najbardziej. Zaznałam wiele życzliwości od przyjaciół i znajomych. 
Spotkałam na swojej drodze paru dobrych ludzi. 
Pokonałam parę własnych ograniczeń i zarobiłam trochę pieniędzy

Czego bym chciała w nadchodzącym 2012 roku?Żeby nie był gorszy niż ten, który mija. A gdyby jeszcze, Najwyższy doszedł do wniosku, że wyrobiłam już limit na hiobowe przypadłości i zechciał pomóc, to byłabym naprawdę wdzięczna i szczęśliwa.

Czego życzyłabym Światu? Tego samego, czego życzę sobie; dobrej kondycji, dużo miłości, świętego spokoju, mądrości a nie tylko wiedzy, harmonijnego rozwoju, odczuwania radości istnienia, dbania tylko o to co naprawdę ważne.

FraZa04



czwartek, 29 grudnia 2011

Zegary i czas płynący jak rzeka

kamarisz















Jeszcze tylko dwa dni i pożegnamy stary rok. Strasznie szybko minął mi ten rok, za szybko. I to jedyna refleksja na dzisiaj. Reszta to zdjęcia  i piosenka Czesława Niemena.

marcell

marcell

marcell

marcell



Czas jak rzeka płynie 




Po co piszę? A bo ja wiem…

Kiedy zaczęłam pisać pierwszego bloga, w jednym z wie) lu zamieszczonych tam wpisów zastanawiałam się nad sensem prowadzenia bloga. Okazało się, że całkiem niepotrzebnie stawiałam sobie pytanie: Po co piszę?, bo znaleźli się tacy, co wiedzieli lepiej. 
W komentarzu pod wpisem znalazłam wyjaśnienie, że piszę głupio i całkiem niepotrzebnie. Jednak styl komentarza tak zalatywał znajomą kołtunką, że, mówiąc kolokwialnie, olałam rady "życzliwej". 

Ale po jakimś czasie sama zrezygnowałam z pisania, bo, po pierwsze, znudziło mi się a po drugie, byłam miłosierna dla „życzliwej”, która psuła sobie wątrobę, nie mogąc oderwać się od czytania moich postów.

Ten blog założyłam za namową koleżanki. Miałyśmy pomysł, który wymagał odrobiny popularności, więc zaczęłam pisać. Jednak pomysł dalej fazie projektu, a ja uszczęśliwiam czytelników przemyśleniami co też Basi chodzi po głowie. I znowu dopadło mnie pytanie, po co to robię. Na wp.pl przekonują, żeby założyć blog i wyrazić siebie. Ale czy mnie zależy na wyrażaniu siebie akurat w ten sposób? No sama nie wiem. Z jednej strony tak, z drugiej strony nie za bardzo. Wychodzi na to, że bez uzasadnionego powodu, od prawie roku publikuję w sieci bloga.

A dlaczego akurat dzisiaj odczułam potrzebę podzielenia się swoimi blogowymi wątpliwościami? Ano, dlatego, że właśnie dziś poczytałam na Onecie, jakie blogi ludzie zgłaszają do konkursu i przestraszyłam się, czy aby nie jestem podobna do niektórych blogowiczów. Jednak po namyśle doszłam do wniosku, że:
-nie jestem tak niekonwencjonalna w operowaniu słowem, jak co niektórzy annaliści, pamiętnikarze
- nie odkrywam co chwilę Ameryki
zachowuję umiar w ocenie swoich zdolności i nie przymierzam się, jak garbaty do ściany, do bycia nieomylną.  
- nie startuję w żadnym konkursie i nikogo nie zmuszam do czytania
A więc mogę pisać dalej. Amen.

wtorek, 27 grudnia 2011

Nie szkiełko i oko

Robiąc poświąteczny przegląd prasy trafiłam na artykuł dotyczący zasadności obchodzenia obchodzenia Bożego Narodzenia 25 grudnia
Kiedy skończyłam czytać pomyślałam, że fajnie zyskać nową wiedzę, ale we wszystkich sprawach związanych z duchowością, „mędrca szkiełko i oko” są najmniej ważne. 

Zawsze śmieszyło mnie, gdy ktoś sprawy niematerialne usiłował badać i opisywać przy pomocy materii. Sprawy wiary są niemierzalne, więc zamiast szukać dowodów w nauce lepiej zostawić je sercu. Wiedza jest oczywiście bardzo ważna, ale nie ma się co łudzić, że nauka daje odpowiedzi na wszystkie pytania.

Wojujący ateiści lubują się w udowadnianiu absurdalności wiary i religijnych praktyk oraz w szukaniu ostatecznych dowodów w nauce i historii, że Boga nie ma. Jednak choćby pękli, to nic na to nie poradzą, że w człowieku od prawieków istnieje potrzeba duchowości, która wcale nie jest przejawem umysłowego ograniczenia, wprost przeciwnie, prowadzi do rozwoju. Nie da się udowodnić, że Boga nie ma. A czy da się udowodnić, że jest? Na to pytanie każdy odpowiada sobie sam. Jeżeli chodzi o mnie, to nie mam wątpliwości.

I chociaż bardzo lubię wiedzieć, to podpisuję się pod sokratejskim „Wiem, że nic nie wiem”. Nie jestem też fanatycznie przywiązana do jednego sposobu patrzenia na świat. Dlatego nie twierdzę, że moja wiara i sposób jej wyznawania, są jedynie słuszne. Uważam, że to jest moja droga w poszukiwaniu Boga a ilu ludzi tyle dróg. Jak szerzej popatrzeć, to wszystkie religie monoteistyczne mają wspólne założenia i są do siebie w gruncie rzeczy bardzo podobne. Bez względu na to, czy wierzymy w boga osobowego czy bezosobowego rozumianego jako Absolut, to podążamy ku Czemuś, co jest sensem naszego istnienia. Kiedy ateista mówi, że Boga nie ma, to przyjmuje założenie, że wie wszystko a przecież nikt nie wie wszystkiego.

Odbiegłam trochę od tematu artykułu, ale gdybym miała odnieść się do historycznych podstaw wiary chrześcijańskiej, to powtórzyłabym za cytowanym w tekście św. Augustynem: "Nie czytamy w Ewangelii, by Pan powiedział: Posyłam wam Pocieszyciela, który by was pouczał o biegu słońca i księżyca. Chrześcijan bowiem chciał wykształcić, nie matematyków"

Święta, święta i po świętach

Święta, święta i po świętach, trzy dni świętowania Bożego Narodzenia szybko minęły. Co zostało? Dużo ciepłych uczuć i dobrych wspomnień, udekorowany odświętnie dom i pełna lodówka. 

































Poza tym, jak po każdych świętach, został mi mały smuteczek, bo kolejny raz przy wigilijnym stole zabrakło tych, którzy byli mi bliscy i chociaż uczucie do nich nie minęło, to nie przełamię się już z nimi opłatkiem. I upływ czasu niczego nie zmienia.

Nie wiem, czy stety czy niestety, ale uczuć nie da się wymazać. Właściwie to sama nie wiem, co bym zrobiła, gdybym dostała magiczną gumkę, którą można by wyczyścić wszystko, co boli. Dobrze byłoby pozbyć się tęsknoty za tymi, którzy już po tamtej stronie, zapomnieć o tych, którzy zapomnieli. Ale czy wtedy dalej bylibyśmy sobą? Raczej nie, bo na to kim jesteśmy składa się wszystko co przeżyliśmy. Coraz częściej myślę, że wszystko jest po coś, więc zamiast uciekać szukam sensu we wszystkim, co mnie spotyka.

Jest taki wiersz, ks. Jana Twardowskiego, który choć nie świąteczny, to właśnie w święta porusza najbardziej.

* * *
Śpieszmy się   
Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
zostaną po nich buty i telefon głuchy
tylko to co nieważne jak krowa się wlecze
najważniejsze tak prędkie że nagle się staje
potem cisza normalna więc całkiem nieznośna
jak czystość urodzona najprościej z rozpaczy
kiedy myślimy o kimś zostając bez niego

Nie bądź pewny że czas masz bo pewność niepewna
zabiera nam wrażliwość tak jak każde szczęście
przychodzi jednocześnie jak patos i humor
jak dwie namiętności wciąż słabsze od jednej

tak szybko stąd odchodzą jak drozd milkną w lipcu
jak dźwięk trochę niezgrabny lub jak suchy ukłon
żeby widzieć naprawdę zamykają oczy
chociaż większym ryzykiem rodzić się niż umrzeć
kochamy wciąż za mało i stale za późno

Nie pisz o tym zbyt często lecz pisz raz na zawsze
a będziesz tak jak delfin łagodny i mocny

Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą
i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości
czy pierwsza jest ostatnią czy ostatnia pierwszą

piątek, 23 grudnia 2011

Bareja to przepowiedział

W znanym filmie Stanisława Bareji pt. „Poszukiwany, poszukiwana” główny bohater, przebrany za pomoc domową o imieniu Marysia, trafia na służbę do bimbrownika podającego się za naukowca. Bimbrownik nie ma wielkich wymagań, oczekuje od Marysi jedynie kupowania dużych ilości cukru. Kiedy Marysia dopytuje się, dlaczego nie może kupić większej ilości cukru w jednym sklepie tylko musi jeździć po całym mieście, bimbrownik wyjaśnia jej, że bada zawartość cukru w cukrze w zależności od rożnych czynników geo jakichś tam.


Ta filmowa scenka przypomniała mi się, gdy robiłam świąteczne zakupy i czytałam na etykietkach skład produktów. Wychodzi na to, że, w 1973 Bareja przewidział, że po 2000 roku trzeba będzie sprawdzać zawartość; cukru w cukrze, mięsa w mięsie, mięsa w wędlinie, sera w twarogu, masła w maśle, kakao w kakao, maku w masie makowej, itp., itd.

Wychodzi na to, że w większości pięknie zapakowanych produktów kryje się jajo niespodzianka. Na kolana powaliła mnie masa serowa z zawartością 12% sera. Zastanawiam się, dlaczego konsumenci kupują takie bezwartościowe produkty i oddają pazernym producentom żywności swoje ciężko zarobione pieniądze i zdrowie. Jak tak dalej pójdzie, to ludzie tak dobrze się zakonserwują spożywanym jedzeniem, że po śmierci nie będą się rozkładać i może nawet będą świecić.

Dlatego z okazji nadchodzących świąt, życzę wszystkim, którzy zaglądają na mój blog, żeby mieli zawsze 100%; życia w życiu, miłości w miłości, zdrowia w zdrowiu, przyjaźni w przyjaźni, cukru w cukrze oraz żeby unikali wszystkiego co bezwartościowe. Szczęśliwych Świąt Bożego Narodzenia.

czwartek, 22 grudnia 2011

Przedświąteczne dialogi menopauzy z andropauzą

Święta coraz bliżej, więc ogłosiłam w domu świąteczny alert i zabrałam się za przygotowania. 

Jednak moja kondycja siadła sobie w kącie i ani myśli się ruszyć, więc przygotowania wloką się jak wół po całodziennej orce w polu.

Moje ślubne szczęście, też nie wyrywa się do roboty i ogólnie narzeka na kondycję. Wszystko, co musi zrobić, budzi w nim opór. Kiedy go o coś proszę, to nie mam wątpliwości, że wyrządzam mu wielką krzywdę. Czasami jeszcze nie zdążę powiedzieć, o co mi chodzi a ślubny już patrzy na mnie z żalem w oku i jękiem na ustach. Do tego wszystkiego zrobił się bardzo… no nie wiem jak to nazwać, powiedzmy rozmodlony i wzywa imienia Najwyższego częściej niż niejedna pani z kółka różańcowego.

– Artur utrzyj chrzan.
- O Jezuuuu.


- Artur odcedź barszcz, bo nie podniosę tego wielkiego gara.
- Bożee kochany. Teraz???
- Nie, po świętach.


- Artur wytrzep dywany.
- O Boże, po co trzepać przecież niedawno trzepałem.


- Artur wynieś kapustę na balkon.
- Później wyniosę.
- Żadne później, muszę mieć w kuchni miejsce.
- Boże święty, nie można spokojnie posiedzieć.


- Artur poukładałbyś swoje klamoty, bo spod tej sterty już biurka nie widać.
- Jezu kochany, co ci to przeszkadza, że na moim biurku leżą moje klamoty?
- Kogo pytasz? Mnie czy Jezusa? Bo jeżeli mnie, to ten śmietnik mi przeszkadza.
- Boże, coś ty taka złośliwa?
- Skoro startujesz na męczennika, to robię co mogę żeby ci pomóc, szczęście ty moje.
- To się nie staraj, sam sobie poradzę.

Na tym skończyliśmy naszą małżeńską konwersację. Zobaczymy co będzie jutro, bo święta jeszcze w polu.

wtorek, 20 grudnia 2011

Oszczędzaj łez swoim dzieciom


anime

















Dzisiaj byłam w szpitalu, żeby odebrać wyniki badań i czekając w kolejce byłam świadkiem takiej oto sytuacji.
- Gdzie włożyłaś moje badania- pytała z irytacją elegancka staruszka.
- Masz je w torebce – odpowiedziała cicho towarzysząca jej kobieta, dużo młodsza i stanowczo mniej zadbana.
- Wszystkiego muszę sama pilnować. Przecież na ciebie nie można liczyć, do niczego się nie nadajesz - narzekała staruszka, grzebiąc w torebce.- Nie wiem, jak ty sobie poradzisz, kiedy mnie zabraknie. Będziesz sama jak palec, bo przecież z tobą nikt nie wytrzyma. Słyszysz, co mówię? No tak, jak zawsze się nie odzywasz. - Panie Boże za coś mnie pokarał taką niemotą?- westchnęła teatralnie.
Towarzysząca staruszce kobieta siedziała ze spuszczoną głową. Staruszka nie doczekawszy się odpowiedzi od Najwyższego wyjęła z torebki jakieś papiery i zaczęła je przeglądać.
- Co to jest?- spytała podsuwając papier swojej towarzyszce.
- Chwileczkę, włożę okulary to ci powiem.
- Nie rozumiem, na czym ty sobie popsułaś wzrok skoro nic nie czytasz a spać chodzisz z kurami.
Kobieta nic nie powiedziała, włożyła okulary i spojrzała na kartkę.
- To jest mamo wykres siły skurczu serca – powiedziała oddając matce wynik badania.
- I co on oznacza?
- Nie wiem, lekarz ci powie.
- Pewnie że nie wiesz, ty nigdy nic nie wiesz. Tego, że gdyby nie ty to byłabym o połowę zdrowsza, też nie wiesz. Zupełnie nie wiem, w kogoś ty się wrodziła, bo na pewno nie we mnie. Ojciec też był mądrym człowiekiem. A ty, ech szkoda mówić.

Nie wiem, co jeszcze starsza pani miała za złe swojej córce, bo do gabinetu weszła pielęgniarka i zaczęła wydawać wyniki. Zrobił się ruch, po wynik staruszki poszła jej nieudana córka a ja byłam po niej. Kiedy odebrałam wyniki na korytarzu już ich nie było.

Bardzo mi żal  tej córki. Co by się pomiędzy nimi nie wydarzyło, jak bardzo córka nie spełniałaby pokładanych w niej nadziei, to zachowanie matki było wstrętne, okrutne i całkiem nie na miejscu. Pod eleganckim ubiorem damy ukrył się wstrętny babon bez serca. Aż trudno uwierzyć, że można tak traktować własne dziecko i to jeszcze na oczach obcych ludzi.

Ta sytuacja przypomniała mi słowa Pitagorasa:” Oszczędzaj łez swoim dzieciom, aby miały czym płakać nad twoją trumną”. Ciekawa jestem czy córka kobiety, którą tu opisałam, uroni choć jedną łzę czy raczej odetchnie z ulgą, gdy jej doskonałą matkę położą w trumnie.


niedziela, 18 grudnia 2011

Sprawa Jaruzelskiego a polokatolokibole



Przez kilka ostatnich dni nie miałam kontaktu ze światem, bo moje funkcjonowanie ograniczało się do łykania garściami tabletek, kasłania i smarkania. Świat nic nie stracił na braku kontaktu ze mną a ja zyskałam trochę spokoju. Niestety, jak tylko się lepiej poczułam, to od razu, zaczęłam się interesować, co było jak mnie nie było i humor mi się popsuł.

Najbardziej wkurzyłam się na naszych bogoojczyźnianych patriotów, którzy są przekonani, że Polska to oni, prawdziwi Polacy to oni, najlepsi politycy, patrioci, katolicy to też oczywiście oni. Niech im będzie, z fanatykami nie ma co dyskutować, ale też nie można milczeniem popierać tego , co wyprawiają.

Jak mamy grudzień to oczywiście kolejna rocznica wprowadzenia stanu wojennego i świetna okazja, żeby zamanifestować, jak się zachowuje polak-katolik (piszę z małej litery, bo na wielką ktoś taki nie zasługuje). A zachowuje się ohydnie.

Pamiętam stan wojenny i to co się działo jesienią zanim został wprowadzony. I nikt mi nie wmówi, że było dobrze a Jaruzelski wprowadził go bo miał taką fantazję, żeby utrzeć nosa Solidarności. Jednak, nawet jakby tak było, w co bardzo wątpię, to chyba najwyższa pora zostawić to wydarzenie historii i historykom. 

Pastwienie się teraz nad Jaruzelskim, który wielokrotnie przepraszał za krzywdy systemu, którego był przedstawicielem, jest po prostu haniebne. Nie rozumiem, jak można tak postępować wobec człowieka, który jest śmiertelnie chory.  Dlaczego nie wybaczyć człowiekowi, który musiał podejmować trudne decyzje, że może wybrał nie do końca dobrze? Był przedstawicielem systemu, który źle się zapisał w historii, ale ile jeszcze lat ten człowiek ma pokutować za cały system?

Pamiętam jak prawicowi politycy pojechali odwiedzić Augusta Pinocheta i argumentowali, że ta wizyta jest wynikiem chrześcijańskiego wychowania jakie odebrali. Pinochet stał za śmiercią tysięcy ludzi, dane szacunkowe: 1,2-1,3 tys. ludzi, ok. 80 tys. internowanych, 30 tys. torturowanych, ale on mordował w imię obrony swojego narodu przed komunizmem, więc zasłużył sobie na wybaczenie, współczucie i odwiedziny w czasie choroby

Jaruzelski nie był takim szwarc charakterem, też jest chory, ale nie zasługuje nawet na trochę spokoju przed śmiercią. Moralne kurduple wykorzystają każdą okazję, żeby się nim posłużyć we własnym interesie, podburzyć ludzi, ściągnąć na siebie zainteresowanie mediów, zamanifestować jakiej próby jest polski chrześcijanin.

Moją sympatię wzbudził L. Wałęsa, który tak wypowiedział się na temat Jaruzelskiego: „Gen. Jaruzelski należy do pokolenia nieszczęśliwych czasów, pokolenia zdrady z 1939 r. i 1945 r. To pokolenie różnie kombinowało, niektórzy wchodzili do struktur, by je rozwalić od środka, powoli załatwić komunę, inni zdradzili, sprzedali się. Nie jestem w stanie rozszyfrować, kto kierował się jakimi motywami.”

No właśnie. Skoro nie wszystko jesteśmy w stanie rozszyfrować, skoro żyjemy w kraju, gdzie w Sejmie wisi krzyż, to może powinniśmy sprzeciwić się ludziom, którzy publicznie znęcają się nad człowiekiem, który stanął kiedyś przed dramatycznym wyborem i wybrał najlepiej jak potrafił.

czwartek, 8 grudnia 2011

Wspomnienia z dzieciństwa

Wczorajszy Mikołaj i dzisiejsze samopoczucie były powodem do zatopienia się we wspomnieniach. Dlaczego? Mikołaj, bo odświeżył wspomnienia z dzieciństwa. A samopoczucie? Co innego można robić. leżąc z gorączką w łóżku? No, niby można coś czytać, oglądać filmy, ale nie tym razem. 


Bo ból głowy, łzawiące oczy odcięły mi dostęp do takich rozrywek. Zamknęłam więc oczy i popłynęłam… we wspomnienia

Znów jestem małą dziewczynką. Siedzę nad brzegiem rzeki i przyglądam się małym rybkom, które wypływają spod rzecznych wodorostów falujących w mętnej wodzie. W ręku mam szkiełko, które znalazłam na chodniku. Szkiełko ma piękny zielony kolor a kiedy się je ustawi pod słońce błyszczy jak oczko w pierścionku mojej mamy. Dookoła mnie jest mnóstwo skarbów, które czekają aż je znajdę, więc wciąż się rozglądam i szukam.

W krzaku porzeczki rosnącej za domem mam swój tajemny schowek, metalowe pudełko. Nikomu się nie chwalę swoimi skarbami, bo dorośli się na nich nie znają i mówią, że to rupiecie. Nie rozumiem, jak fioletową buteleczkę pachnącą słodko bzem albo duży srebrny guzik ze smokiem można nazwać rupieciem. Jak się mogą nie podobać skrzące się srebrnymi drobinami kamyki czy czerwony koralik opleciony złotą żyłką.

Oprócz zbierania skarbów mam też inne ulubione zajęcia. Jednym z nich jest chodzenie po bardzo wąskim murku przylegającym do ściany mojego domu. Żeby to zrobić trzeba znaleźć szpary pomiędzy czerwonymi cegłami, chwycić się ich końcami palców i dopiero wtedy stawiać małe kroki. Nie można się spieszyć, bo jak kroki są za duże to niewielkie oparcie, jakie daje chropowatość ściany, nie wystarcza do tego by się utrzymać i ląduje się na ziemi. Czasami kaleczę sobie palce o cementową zaprawę, ale kiedy udaje mi się przejść do samego końca, to mam taką satysfakcję, że otarta skóra to głupstwo niewarte uwagi. Ta pozioma wspinaczka w oczach dorosłych nie jest żadnym sukcesem, ale co oni wiedzą. Sukces jest tam gdzie spełnione pragnienie a ja bardzo lubię chodzić po wąziutkim murku metr nad ziemią. Dlaczego? Nie wiem, może, dlatego że to trudne.

Jest jeszcze strych, na który się wchodzi po wąskiej drabinie. Kiedy już pokonam lęk i wejdę pod dach, mogę bawić się w badacza. Sprawdzać, co jest w zakurzonych pudłach, oglądać sterty gazet, które leżą ułożone rocznikami i tytułami. Są; książeczki „Magazynu Polskiego”, płachty „Morza”, „Przekroju”, „Dookoła Świata”, „Polityki”, ta ostatnia interesuje mnie najmniej, bo jest na brzydkim papierze i prawie nie ma obrazków. Czasami nic nie robię, tylko leżę na żelaznym łóżku i obserwuję złote drobinki kurzu tańczące w powietrzu. Lubię też podpatrywać, przez małe okienka tuż przy podłodze, co dzieje się na dole. Z jednej strony domu mam widok na kawałek ulicy a z drugiej widzę ogród i domy sąsiadów. W ogrodzie sąsiada rośnie duża jabłoń, na której nie ma owoców, ale pełno jest ptaków. Obserwowanie nigdy mi się nie nudzi, bo wszystko wydaje mi się szalenie ciekawe.

Pora kończyć to pisanie, bo coraz mniej widzę klawisze. Jeszcze tylko dodam, że chociaż od dawna jestem już dorosła, to wciąż wszystko mnie ciekawi i wciąż mieszka we mnie mała dziewczynka, której też się przyglądam. Jestem do niej podobna, ale czasem brakuje mi jej dzielności i umiejętności oswajania życia. W takich chwilach wracam myślami do czasu, w którym ona uczyła się znajdować we wszystkim radość. W tym dążeniu do radości była bardzo wytrwała, może dlatego, że czuła się samotna i często chciało się jej płakać.



środa, 7 grudnia 2011

Mikołaj

Od soboty nigdzie nie mogę się ruszyć, bo złapałam jakieś przeziębienie albo wirusa. Dokładniej mówiąc, to nie ja łapałam tylko jakieś paskudztwo rzuciło mi się na gardło i klatkę z piersiami. Ale i tak rodzina się ze mnie śmieje, że ja tradycyjnie, w każde święto mam jakąś chorobę.

Niestety Mikołaj nie może czekać, przychodzi 6 grudnia i już. Pogrzebałam w szafie i wyciągnęłam parę drobiazgów kupionych kiedyś z myślą o bliskich. Skompletowałam paczkę dla młodych i drugą dla ślubnego. Jednak jako babcia Mikołajowa się nie popisałam, bo dla Niutka były tylko klocki w formie budzika. Nic nie poradzę, że nie mogę dla małego kupić niczego na zapas, bo zaraz w podskokach lecę, żeby mu dać, co kupiłam. Na szczęście dla małego reszta rodziny wzięła wysokie „C” i chłopak, chociaż jeszcze nie chodzi, już ma dwa pojazdy; rowerek i samochód na biegunach.

Mój Mikołaj dał mi blok chałwy, bo wie, że lubię a nie jest na tyle spostrzegawczy, żeby zauważyć, że od jakiegoś czasu próbuję dopasować się do sylwestrowej sukienki. Wybrzydzać nie będę, bo nie wypada. A poza tym chałwa przywołała miłe wspomnienie z dzieciństwa.

Siedziałam w kuchni, gdy mama wyglądając przez okno, powiedziała: ”Zobacz tam pod krzakiem coś leży, chyba Mikołaj coś dla ciebie zostawił.” Spojrzałam i zobaczyłam na zaśnieżonej rabatce kolorową paczuszkę. Skoczyłam na równe nogi i tak jak stałam wybiegłam na dwór. Mikołaja już nie było, więc byłam lekko rozczarowana, ale pocieszyła mnie zawartość paczki. Były w niej dwie cudnie pachnące pomarańcze w kolorowych papierkach, dwie wielkie gruszki, czerwone jabłko, bloczek chałwy, rodzynki w czekoladzie i plastikowa lalka z mandoliną.

Od tamtego Mikołaja minęło czterdzieści parę lat a ja wciąż pamiętam tamte emocje, zapach pomarańczy, smak gruszek i nikt mi nie wmówi, że Mikołaj jest tylko dla dzieci. Moim zdaniem w każdym wieku trzeba szukać okazji do przeżywania dziecięcej radości.

wtorek, 6 grudnia 2011

Wolontariat

Mamy dzisiaj 5 dzień grudnia a więc obchodzimy Międzynarodowy Dzień Wolontariatu - święto ludzi, którzy z potrzeby serca dzielą się z potrzebującymi swoim czasem, uwagą, umiejętnościami i wszystkim, co w nich najlepsze.

Moja przygoda z wolontariatem zaczęła się pięć lat temu i trwa do dzisiaj. Nie robię nic wielkiego, po prostu bezinteresownie daję życzliwość i swój czas, komuś, kto tego potrzebuje i dobrze mi z tym.

Każdy wolontariusz wie, że praca w wolontariacie niesie same korzyści. I, naprawdę trudno rozstrzygnąć, po której stronie są one większe, po stronie tych, którzy korzystają z pomocy czy po stronie pomagających.

Pomaganie innym daje zadowolenie i poczucie siły. Świadomość, że można rozjaśnić czyjeś życie, daje siłę do pokonywania własnych problemów, uczy dystansu, porządkuje hierarchię ważności.

W dzisiejszym świecie, w którym więzi łączące ludzi są coraz bardziej interesowne, potrzebny jest ruch skupiający tych, którzy kierują się wyłącznie potrzebą czynienia dobra.

Anthony de Mello napisał coś, co oddaje moje podejście do wolontariatu. To „coś” brzmi następująco: „Mówisz, że ja ci pomogłem. Była to moja przyjemność, tańczyłem mój taniec. Pomogło ci to, no to cudownie. Przyjmij moje gratulacje. Niczego mi nie zawdzięczasz.” Tak właśnie uważam.

Kończąc ten wpis, gorąco namawiam wszystkich, żeby skorzystali z szans, jakie daje bezinteresowne działanie na rzecz czynienia dobra.








sobota, 3 grudnia 2011

Dopadł mnie dzisiaj leniwiec, ale .....

Dopadł mnie dzisiaj leniwiec i o wszystkim, co powinnam zrobić, myślę z wielką niechęcią. Niestety jutro mam imieniny, więc muszę się ruszyć i coś przygotować. Jednak póki, co ograniczam się do jęczenia, że muszę wziąć się za robotę. Najchętniej przełożyłabym imieninową okazję, na kiedy indziej, ale nie mam jak tego zrobić.

Mój „entuzjazm” podziałał na nerwy ślubnemu, który lubi celebrować wszystkie świąteczne okazje a mojego jęczenia nie lubi.
- Skoro nie chce ci się nic przygotowywać, to weź przykład ze swojej ulubienicy – powiedział.
W tym miejscu muszę wyjaśnić, że ulubienicę mam jedną a stawianie mi jej za przykład, to duża złośliwość ze strony ślubnego. Chociaż sposób na zniechęcania gości, stosowany przez przywołaną przez męża osobę, rzeczywiście jest bardzo skuteczny. Gdyby ktoś chciał wypróbować, to przepis jest w tej rodzinnej anegdocie.

W rodzinie męża były imieniny. Kupiłam prezent i wieczorem planowaliśmy osobiście złożyć życzenia solenizantowi. Niestety z naszych planów nic nie wyszło. Mąż musiał dłużej zostać w pracy, więc gdy wrócił było późno a ja byłam w zaawansowanej ciąży, więc ostatnia rzecz, na którą miałam ochotę, to tłuc się po nocy autobusem na drugi koniec miasta. Stanęło na tym, że mąż złożył życzenia telefonicznie i przeprosił solenizanta, że nie przyjechaliśmy na uroczystość. Solenizant nie był obrażony i zaproponował, żebyśmy wpadli następnego dnia.

Zgodnie z umową, dzień po imieninach, stawiliśmy się u solenizanta. Po złożeniu życzeń usiedliśmy za stołem a urocza gospodyni poczęstowała nas herbatą i postawiła na stole słone paluszki. A następnie przez godzinę raczyła nas opowieściami, jakie to pyszne dania serwowała wczoraj imieninowym gościom. Wyliczała dokładnie, co było do zjedzenia i jak smakowało.

Patrzyłam smętnie na słone paluszki, piłam lurowatą herbatkę i zastanawiałam się, o co kobicie chodzi. Nie miałabym jej za złe, że poczęstunek byle jaki, ale... po co ta wyliczanka jakich rarytasów nie skosztujemy. To nie tylko było zbędne, ale też zwyczajnie niegrzeczne. W końcu byliśmy jednak zaproszeni, nie wpadliśmy niespodziewanie, więc mogła stworzyć chociaż pozory gościnności. Poza tym, skoro poprzedniego dnia była taka uczta, to dziwne, że nie został z niej choćby kawałek ciasta czy trochę jakiejś sałatki. O ile ja nie byłam bardzo rozczarowana brakiem czegoś do zjedzenia, to mój ślubny bardzo, bo po powrocie z pracy zjadł tylko zupę licząc na jakieś imieninowe smakołyki. Niestety się przeliczył, więc znudzony i głodny zaczął mnie namawiać żebyśmy szli do domu. Nie opierałam się, bo też miałam dosyć.

Po wyjściu ślubny tak posumował wizytę: „ Halina jest taką świetną gospodynią, że do końca życia będę pamiętał, jak dobre było to, czego nie jadłem.” Ze swojej strony dodałam, że nikt nie zarzuci jego bratowej, że przesadza z gościnnością, dobrym wychowaniem i nie umie się zareklamować.

Czas kończyć, biorę się za robotę, bo jednak nie chcę robić konkurencji swojej ulubienicy.

piątek, 2 grudnia 2011

Bajka o rzece i ludziach

Nad piękną, płynącą meandrami rzeką,  mieszkali dwaj mężczyźni, każdy na swoim brzegu. Jednak obaj uważali, że rzeka należy tylko do jednego z nich i tylko jeden ma prawo łowić w niej ryby. Dlatego, gdy jeden z nich stał z wędką drugi rzucał do wody kamienie, żeby przepłoszyć ryby.

Sytuacja wciąż się powtarzała, więc z rzucanych kamieni powstawał pomiędzy brzegami wał. Obaj mężczyźni byli niedożywieni i bardzo zmęczeni, bo żaden z nich nie mógł złowić wystarczającej ilości ryb a po kamienie musieli chodzić coraz dalej. Jednak żaden z nich nie zamierzał ustąpić.

Po jakimś czasie kamienny wał połączył oba brzegi a mężczyźni wciąż patrzyli na siebie wrogo i zastanawiali się, co zrobić, żeby ostatecznie rozwiązać problem z prawem do rzeki. Wreszcie jeden z nich wszedł na kamienny wał i ruszył w stronę przeciwległego brzegu. Drugi, po chwili wahania, zrobił to samo.

Spotkali się w połowie drogi i stanęli naprzeciw siebie mierząc się wzrokiem. Obaj byli wychudzeni i ledwie trzymali się na nogach, obaj byli jednakowo bezradni i nie mieli już siły na nienawiść.
- To moja rzeka, odejdź stąd – powiedział pierwszy.
– Nie odejdę, bo rzeka jest moja – odparł drugi.
- I, co ja mam teraz zrobić – zastanawiał się na głos ten pierwszy.
- Możesz mnie uderzyć, ale pamiętaj, że to, co zrobisz będzie miało wpływ na to, co ja zrobię. 
- Nie mam siły się bić.
- Ja też. Daj rękę i chodźmy na mój brzeg, bo fala coraz wyższa.
I obaj poszli kamiennym wałem, który powstał z niezgody a zmienił się w most, który połączył dwóch samotnych ludzi.

Czasami ludzi doprowadza do siebie niezgoda a czasami miłość, jednak, kim dla siebie będą okazuje się dopiero, gdy się naprawdę spotkają.  


To jedna z bajek, w której opisuję świat wg Basi.

Pierdzisz duszo moja, oj pierdzisz


autor: moonica93
Od rana wystukiwałam na klawiaturze opowiadanie o uczuciowych problemach starej żony. Przy okazji wzdychałam nie gorzej niż moja bohaterka, czyli wydawałam odgłosy, które Beata Tyszkiewicz nazwała pierdzeniem duszy. Tyle, że moja bohaterka wzdychała z upodobaniem i romantycznie a ja wzdychałam z braku cierpliwości, bo nic na to nie poradzę, że do mnie bardziej pasuje reumatyzm niż romantyzm. Mówi się trudno, taka natura. 


Jednak większość kobiet lubi czytać historie o pięknej miłości w ramionach ognistego kochanka i na takie opowiadanka jest popyt. Odpowiadam więc na popyt i pół dnia wysilałam okropnie moje nieromantyczne szare komórki, żeby moja pani redaktor z kolorowej gazety zachciała zapłacić mi za tekst.

Wreszcie po wystukaniu ponad 10 tys. znaków doprowadziłam moich bohaterów do szczęśliwego końca. Kto ciekawy może przeczytać ostatni fragment, ja mam dość.

* * *
Tak się złożyło, że w rodzinie było wesele, więc namówiłam męża, żebyśmy skorzystali z zaproszenia. Nie opierał się długo, bo panną młodą była jego bliska kuzynka. Pomyślałam, że wesele to dobra okazja, żeby zwrócić uwagę męża na siebie i tak zrobiłam.


Po ślubie w pięknym, małym kościółku, pojechaliśmy na przyjęcie, które odbywało się w domu weselnym nad jeziorem. Kiedy przyszła pora na tańce, uśmiechnęłam się do męża najpiękniej jak umiałam i zaproponowałam, żebyśmy zatańczyli. Tańcząc, patrzyłam na młodą parę i myślałam, co mogłabym zrobić, żeby mój Marek znowu patrzył na mnie tak jak kiedyś. Nie od dziś wiadomo, że uczucie mężczyzny podsyca zazdrość, więc musiałam jakoś zburzyć spokój mojego męża, który traktował mnie jak własność potwierdzoną w księdze wieczystej. Tylko jak to zrobić skoro na horyzoncie ani jednego zakochanego we mnie adoratora? I wtedy przypomniała mi się amerykańska komedia, której główna bohaterka (grana przez Judy Garland),  zwracała na siebie uwagę wszystkich mężczyzn robiąc gigantycznego zeza. „Czemu nie, jeżeli to może pomóc wzbudzić w Marku zazdrość i odświeżyć uczucia, to trzeba spróbować”- postanowiłam. Rozejrzałam się i zobaczyłam przystojnego chłopaka, który palił papierosa i przyglądał się tańczącym parom. Raz kozie śmierć, zdecydowałam, i kiedy chłopak spojrzał na nas zrobiłam okropnego zeza jednym okiem celując w podłogę a drugim szukając swojego ucha. Chłopak wytrzeszczył oczy a ja, już nie patrząc na niego, robiłam ustami świńskiego ryjka, marszczyłam się jak stary kartofel i ruszałam nosem jak astmatyczny królik. Efekt był taki, że chłopak nie mógł oderwać ode mnie oczu i pewnie zastanawiał się, z jaką wariatką ma do czynienia. Tyle, że jego zdanie mnie nie obchodziło a wzbudzenie w mężu Otella bardzo. No może nie do końca, tylko tak powiedzmy na 50%, bo wolałabym, żeby jednak mój Mareczek nie udusił mnie z zazdrości, w końcu życie mi jeszcze miłe.

Mąż, który średnio lubi tańczyć, rozglądał się znudzony po sali i zauważył przyglądającego się mi chłopaka.
– Co on się tak na ciebie gapi, znasz go - spytał.
- Nie znam - odpowiedziałam krótko.
Po tym tańcu były następne, bo zatańczyłam z kilkoma dalekimi kuzynami, a potem mąż też dziwnie nabrał ochoty, żeby ze mną tańczyć. Bawiłam się świetnie, uśmiechałam się, do kogo popadło a do wybranych nieznajomych dyskretnie robiłam zeza. Fortel jak fortel, ważne, że zadziałał i Marek nabrał przekonania, że żadna z obecnych kobiet nie ma takiego powodzenia jak ja i dlatego nie odstępował mnie na krok.

A ja, cóż, widząc podziw w oczach męża czułam się piękna i rzeczywiście zaczęłam przyciągać wzrok innych mężczyzn i to bez marokańsko-kaukaskiego zeza.

Po oczepinach wyszliśmy z mężem na dwór, żeby trochę odpocząć od weselnego zgiełku. Pogoda była cudna, nad drzewami świecił ogromny księżyc, którego poświata srebrzyła jezioro i dodawała wszystkiemu urody.
– Pięknie dziś wyglądasz - powiedział mąż. Zupełnie jak kiedyś- dodał, przytulając mnie mocno.
- To, dlatego, że ty patrzysz na mnie jak kiedyś. Ostatnio za często i traktujesz mnie jak powietrze. 
- Mówisz, że traktuję cię jak powietrze i masz rację, bo jesteś mi potrzebna jak powietrze. Bez ciebie nie mógłbym żyć. Postaram się, żebyś więcej nie miała wątpliwości że cię kocham.
- Trzymam cię za słowo, bo jak nie, to może pomyślę o z…
Nie zdążyłam powiedzieć, o czym pomyślę, bo mąż zamknął mi usta pocałunkiem. Mam nadzieję, że na tym cudzym weselu my też odnowiliśmy śluby i będziemy żyli długo i szczęśliwie.




czwartek, 1 grudnia 2011

Wiedzą sąsiedzi a woleliby nie wiedzieć

Jest takie przysłowie: „Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi”, a często woleliby nie wiedzieć. 


Ja na przykład, byłabym bardzo wdzięczna gdybym nie słyszała dzisiejszej awantury u sąsiadów, mieszkających piętro niżej. Do tej pory trzęsę się jak galareta, chociaż przecież to nie moja sprawa i nie mój problem. Jednak nie umiem się całkowicie zdystansować, bo patrzenie, nawet z boku, jak komuś rozwala się życie, nie należy do przyjemności.


Kiedyś to była normalna rodzina, z dwójką dzieci, z psem, taka, jakich wiele. Teraz też jest taka, jakich wiele w domach gdzie króluje wóda. Dzieci odeszły - na szczęście zdążyły dorosnąć zanim drogi tatuś sięgnął dna. Żona została, bo nie ma dokąd odejść, więc nawalony jak stodoła pan i władca wzywa na nią policję, drąc się na całe gardło, że „ ta k…. zakłóca mir domowy”. Skąd o tym wiem? Cóż, sąsiad ma donośny głos, szczególnie po pijaku a ściany cienkie i po korytarzu głos się niesie jak w studni.


Alkoholizm to straszna choroba, ale alkoholik ma jakiś wybór, np. może podjąć leczenie.  A jaki wybór ma jego rodzina? Teoretycznie może go opuścić, tylko, dokąd ma pójść. Nie rozumiem, dlaczego pomimo nowelizacji systemu prawnego pijak wciąż jest bardziej chroniony niż jego rodzina. I niestety, to nie jest jedyna rzecz, której nie potrafię zrozumieć w stosunkach państwo-obywatel.

środa, 30 listopada 2011

Z drugiej strony metki

Mikołajki za parę dni, więc w drodze na jogę, zaszłam do paru sklepów w poszukiwaniu prezentów. 

Sklepy pękają w szwach pełne towarów a ¾ metek ma skośne oczy. Nie żebym miała coś przeciwko Chińczykom, oni mi nie wadzą, jeżeli coś mi przeszkadza, to świadomość, że za każdym towarem sprzedawanym za grosze kryje się ciężka i słabo wynagradzana praca, a tym co teraz kupują za grosze kiedyś pracy zabraknie. 


Nikt mi nie każe kupować, mogę ustawić swoje morale na wysokim „C” i zbojkotować  wyzyskiwaczy, którzy goniąc za mamoną, robią z ludzi jedynie wytwórców, zabierając im czas na normalne życie. Mogę, ale czy mnie na to stać? Jak przytłaczająca większość ludzi, cienko przędę i szukam okazji na tanie zakupy. Zastanawiam się, czy moja zakupowa wstrzemięźliwość wiele by zmieniła. Co może jednostka, wiele czy nic? Dlaczego tak chętnie się rozgrzeszamy, że niewiele od nas zależy, że inni też tak robią? Brak solidarności mści się na nas wszystkich, ale zemsta bywa odroczona w czasie, więc nie chcemy tego widzieć. 

Humor mi się zepsuł, więc darowałam sobie zakupy. Generalnie świat jest parszywy, słabszy w naturze ginie, a w świecie ludzi jest wykorzystywany.

Dopiero zajęcia jogi poprawiły mi nastrój, bo w grupie są sympatyczni, życzliwi ludzie, którzy robią coś dla siebie i innych, po to, żeby ten świat był lepszy. Była fajna rozmowa, dobra medytacja a wieczorny spacer dopełnił listę przyjemności.    

Wewnętrzne światy w złotej barwie jesieni.

wtorek, 29 listopada 2011

Moje racje i racje Epikura

autor: uskrzydlony
Epikur twierdził, że: „Bezmyślnych uwalnia od smutku czas, mądrych logika.” Po przeczytaniu tych słów trochę się obruszyłam, bo jak nic, należałam do kategorii bezmyślnych. 

Muszę dodać, że kiedy interesowałam się tym, co Epikur miał mądrego do powiedzenia byłam młoda, więc, po pierwsze uważałam, że mój sposób odbioru świata jest jedynie słuszny a po drugie, przychylałam się to teorii determinizmu. Co z tego, że mam jakąś tam wolną wolę zgodnie, z którą mogę uznać, że smucenie się jest bez sensu – myślałam – skoro natura tak mnie ukształtowała, że jestem wrażliwa i każda emocja głęboko we mnie siedzi. Jak każda emocja, to smutek też, więc w moim przypadku Epikur nie ma racji.

Dlatego dalej smuciłam się długo i z pełnym zaangażowaniem. Swoich smutków nie przeżywałam histerycznie, ale raczej przeżuwałam, jak krowa, której żołądek składa się z czterech komór. Po pierwszym przeżuciu problemu, smutek przechodził do następnych komór, gdzie go długo trawiłam, rozkładałam, przyjmowałam do siebie i dopiero na końcu się go pozbywałam. Użyłam słowa „pozbywałam się”, bo nazwanie końcowego procesu „wydalaniem” za bardzo skojarzyło mi się z defekacją, a to nie pasuje do, bądź, co bądź, sfery emocji.

Ale upłynęło parę lat i przyjrzałam się sprawie na nowo, dochodząc do wniosku, że Epikur miał wiele racji. Mądry człowiek stara się uwolnić od smutku i w tym celu świadomie szuka radości, nie czekając aż smutek sam minie. W naturze już tak jest, że jedno wypiera drugie, więc żeby pozbyć się smutku, trzeba zapełniać życie radością. No dobrze, ale skąd ją wziąć?

Na to też możemy znaleźć odpowiedź w epikureizmie. Przecież każdy z nas może cieszyć się z samego faktu, że żyje, prowadzić umiarkowanie hedonistyczne życie, pławiąc się w przyjemnościach, które są mu dostępne.

Jak ktoś się upiera, żeby być wiecznie zasmuconym i rozczarowanym, to jego sprawa, ale niech nie narzeka. Przeznaczeniem człowieka jest radość i każdy ją w sobie nosi, więc jedyne, co trzeba zrobić, to dać się jej ujawnić.

Przykład? Proszę bardzo. Wczoraj paskudnie się czułam i dopadły mnie egzystencjalne smuty. Zamiast pogrążyć się w smutku i obmyślać treść klepsydry poszłam z wnukiem i mężem na spacer. Napatrzyłam się na cudne widoki, nacieszyłam się wnukiem, który zaśmiewał się, gdy rzucałam na wiatr naręcza zeschłych liści. Do domu wróciłam w dobrym nastroju, smutek zostawiłam za drzwiami. Nie wiem na jak długo, ale za nim nie tęsknię.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Z jednej strony, z drugiej strony


autor misiolinka
Ostatnio szerokim echem w mediach odbiła się publikacja książki wspomnieniowej, w której Danuta Wałęsa opowiada o swoim życiu. Przeczytałam dzisiaj urywek tej książki i właściwie nie bardzo wiem, co o tym myśleć. Z jednej strony Danuta Wałęsa ma prawo mówić o swoim życiu, co tylko chce, ale…, no właśnie, jest małe „ale”. Bo nie da się przecież ukryć, że całe zainteresowanie książką wynika głównie z tego, że swoje wspomnienia upublicznia żona Prezydenta i Noblisty.

Z wywiadów, jakich udzielała pani Wałęsowa w związku z promocją książki, przebija rozczarowanie i ogromna potrzeba dowartościowania się. Z czego to wynika? Moim zdaniem z tego, że kiedy wypaliła się miłość do męża, Danuta Wałęsa zapragnęła, żeby chciaż obcy ludzie ją docenili, zobaczyli kim dla niego była i jak bardzo go wspierała. Wcześniej pewnie bardzo się z nim identyfikowała i uważała, że jego sukcesy są też jej sukcesami a teraz zapragnęła uznania dla siebie, jako kobiety i żony


Poza tym, poczuła się zwolniona z lojalności wobec małżonka, który się od niej odsunął. Ale Lech Wałęsa nie jest bez winy. Gdyby zachowywał się wobec żony tak jak powinien, to nie dowiedziałby się z mediów, jakie żale ma do niego jego własna żona. I książka, być może, nigdy by się nie ukazała a nawet, jeżeli, to nie odkrywałaby, aż tak bardzo, osobistych spraw małżonków.

W każdym małżeństwie są jakieś nieporozumienia, zgrzyty, żale, ale jeżeli ludzie się kochają, to potrafią sobie wybaczać i naprawiać to, co szwankuje. Nie zachowują się też nielojalnie wobec małżonka i nie obwieszczają postronnym tego, co on ukrywa. Jednak za lojalność trzeba płacić lojalnością a w małżeństwie państwa Wałęsów chyba tego zabrakło.

Jestem w związku małżeńskim od 32 lat, to szmat czasu, więc mój mąż miał wiele okazji, żeby zrobić coś, co mi się nie spodoba. Ja też nie raz nadepnęłam mu na odcisk. Ale zawsze stanowiliśmy tandem i byliśmy dla siebie najważniejsi, więc nie odmierzaliśmy aptekarską wagą, kto ile zawinił, kto ile dał, kto lepszy a kto gorszy. Gdybym miała ocenić nasze małżeństwo, to uczciwie mogę powiedzieć że jest dobre, szanujemy się, dbamy o siebie i wspieramy się wzajemnie. A mój mąż na pewno by nie powiedział, tego, co Lech Wałęsa, że z żoną jest nie z miłości tylko ze względu na zasady. Nawet gdyby trzymała go przy mnie tylko przysięga, to honor nie pozwoliłby mu robić mi łaski, że ze mną jest.

sobota, 26 listopada 2011

Sobotni poranek i zdjęcia kolorowej jesieni

Sobotni poranek. Za oknem wiatr gonił szaro białe chmury, przez które przebijało się trochę słońca. Korony drzew chwiały się w lewo, w prawo, zupełnie jak kumy, które oglądają się na boki, żeby zobaczyć, co która robi. A ja leżałam pod ciepłym kocykiem, obserwowałam niebo i myślałam sobie o różnych rzeczach. Fajne zajęcie i wcale nie nudne.

Przed moimi oczami wyświetlał się film ” Chmury w stu odsłonach” a w głowie płynęły myśli, jedna za drugą. Nie skupiałam się na nich, przeciekały jak woda przez sito a ja je obserwowałam. Nagle, uświadomiłam sobie, że to, co się dzieje w moim umyśle, porównałam do wody przeciekającej przez sito i zaczęłam się śmiać.

No tak pani Basiu, masz pani głowę jak przetak, co wpadnie to wyleci – powiedziałam na głos.
- Co mówisz? – spytał mąż, który zainteresował się, co mnie tak rozbawiło a nie dosłyszał, co powiedziałam.
- Prawię sobie komplementy.
- Uhm. To nie przeszkadzaj sobie – skwitował ze zrozumieniem.
No to się nie będę krępować, w końcu trochę autoironii nie zaszkodzi.

Ponieważ na dworze wszystko jest poszarzałe zapragnęłam trochę koloru. Ładny i kolorowy kawałek świata znalazłam na zdjęciach autorstwa „nikoly”. Wklejam je, żeby innym też rozjaśniły listopadowe szarości. 

Kamienny anioł, który schronił się pod drzewem i stamtąd przygląda się światu. 
                                                                                                                                                                             
Samotna brzoza pochylona nad drogą. 
















Brzozowa droga, którą chciałoby się pójść do szczęśliwego końca.                                                                                                                                                     
Złociste plamy, którymi słońce wita się z ziemią.  









Tą drogą można by pójść, żeby zobaczyć, gdzie jeszcze nas nie ma.
Na tej drodze przewodnikiem jest słońce.
Można pojechać na rowerze alejkami magicznego parku.