Porządkując laptopa znalazłam opowiadanie, które napisałam zainspirowana historią opowiedzianą przez przyjaciółkę. Tu ją opisałam SŁOWA JAK KAMIENIE
Zastanawiałam się, co może czuć matka, której brakuje siły, żeby znieść cierpienie dziecka i swoje. I wyszła mi taka historia, która choć wymyślona, to nie jest niemożliwa.
Bo życie jest bez odwrotu
Jest
późno. Od otwartych drzwi balkonu wieje chłodem. W pokoju jest
coraz zimniej, leżę skulona i obserwuję niebo. Czarny prostokąt
przyciąga mnie jak magnes. X piętro. Bardzo chciałabym uciec, ale
wiem, że nie mogę. On musi umrzeć pierwszy. Od czasu kiedy się
urodził, moje życie jest jak kiepskie puzzle, wszystko się rozsypuje i nie da się ułożyć obrazka. Nikt nie powinien poznać prawdy, bo jest zbyt okrutna, dlatego nie zdejmuję
folii. Moje życie już nie należy do mnie, ale nie
mogę się przyznać, co naprawdę czuję. Za dobrze wiem, czego się ode mnie
oczekuje. Jestem matką, więc muszę być oddana swojemu dziecku.
Muszę robić to, co powinna robić dobra matka. Nie
mogę już nie chcieć być matką, bo to jest zakazane. Dopóki nie
wychodzę z roli jest w porządku. Mogę liczyć na współczucie i
odrobinę podziwu, że taka jestem dzielna. Nie jestem, ale
to nikogo nie obchodzi.
Kiedy słyszę piewców świętości życia czuję gniew. Ja tę świętość życia oglądam
codziennie i cierpienie rozsadza mi głowę. Mój sześcioletni synek leży bezwładny
jak szmaciana lalka, którą kilka razy dziennie wstrząsają ataki
epilepsji. Nie wiem, co słyszy, co rozumie, bo nie mamy ze sobą
kontaktu. To może moja wina, bo inne matki mówią, że rozpoznają
emocje swoich głęboko upośledzonych dzieci. Może. Ja, oprócz jego bólu,
niczego nie rozpoznaję. Kiedyś się łudziłam, że nauczę się,
że będę wiedziała. Wciąż nie wiem. Gdy kołowrotek codziennych czynności zabiera mi resztki sił i chęci
do życia, to myślę, że chciałabym, żeby wreszcie umarł. Zamknięta w czterech ścianach przewijam, myję, odsysam
flegmę, karmię, podaję leki, ubieram, weranduję - nie żyję, mój
syn zabiera mi życie. Nie powinnam tak myśleć. Nie wolno mi. Jestem złą matką, jestem złym człowiekiem. Należy mi się kara, więc karzę się
atakami migreny. Kiedy ból rozsadza mi czaszkę zaznaję
czegoś na kształt odkupienia, bo ból fizyczny uwalnia mnie od tego
gorszego bólu i jest zapłatą za moje złe myśli. Głowa,
jak bardzo by nie bolała, zawsze boli mniej niż dusza.
Niczego
już nie ogarniam, ale nikt tego nie widzi. Moi bliscy są ślepi, tak jak
mój syn. Codziennie wydeptuję te same ścieżki i codziennie
nienawidzę coraz bardziej siebie, życia, jego. Zanim się urodził
byłam innym człowiekiem. Żyłam swoim życiem, kochałam bliskich
i Boga, miałam ideały i plany. Dzisiaj oprócz samotności,
zmęczenia, poczucia winy, nienawiści, nie mam już nic. Bóg, w którego wierzyłam, był
miłością. Dzisiaj nie mam już Boga. Mam chorego synka. Już nie umiem się modlić, choć tak bardzo bym chciała.
Czasami zastanawiam się, czy
mój syn mi wybaczy, że dałam mu takie życie, że nie umiem
go kochać ponad wszystko. Czy, gdyby mógł wybrać, zgodziłby się na życie jakie ma?Ja miałam wybór, bo wiedziałam, że urodzi się chory. On nie miał wyboru, żadnego. Za mój wybór płacimy oboje. Czy w ogóle chciałby żyć? Czy czuje, że żyje, czy tylko cierpi? Strasznie się boję, że on ma tylko cierpienie. Kocham go, byle jaką miłością, ale kocham. Cierpię z nim. Często myślę, że cierpię bardziej, bo on ma tylko ból fizyczny. Ja mam jeszcze świadomość. A może nie mam racji, może mnie boli mniej.
Kończy się kolejna bezsenna
noc. Chmury zmieniły barwę i wszystko poszarzało. Uczucie goryczy, wstydu i bezradności wzmaga ból głowy i niesmak w ustach. Jestem zmęczona, a
muszę zacząć kolejny dzień. Zacznę, bo życie jest bez odwrotu.
* * *
I na dzisiaj to by było na tyle.
Zdjęcie złowione w sieci.