Za oknem upalna
niedziela, ale w domu przyjemnie chłodno, bo otwarte na przestrzał
okna łapią każdy najmniejszy nawet wiaterek. Położyłam się,
żeby przepędzić ćmiący ból głowy. Nie ma się co dziwić, że
głowa mnie boli, skoro mam ciśnienie 80/42. Effortil, który miał
być antidotum na spadki ciśnienia, dzisiaj nic nie pomaga. Dobrze
że przynajmniej wisielczy nastrój, który dopadł mnie w połowie
tygodnia, oddalił się w nieznane.
Otrząsnęłam się z
przygnębiających myśli i znowu jestem pogodzona z życiem. Na moje
wszystkie nie-chciejstwa, lęki, prawdziwe i wydumane strachy, mam
prosty sposób – przypomnienie sobie, że ani ja taka „mala”
ani życie takie straszne. I, póki co, jeszcze nie umieram. Jednak z
tym przypominaniem bywa różnie, bo czasami zawodzi refleks i zanim
przemyślę sprawę, to już tonę w odmętach beznadziei. Czasami
brakuje mi sił, żeby podjąć rękawicę rzuconą przez los, więc
próbuję uciekać przed życiem i chowam się w swoim domku jak
ślimak.
Przemijanie, cierpienie,
śmierć, to coś na co nie mam większego wpływu, więc powinnam
odsuwać od siebie czarne, pozbawiające energii myśli. Wiadomo że
wizyty w hospicjum nie napawają optymizmem, więc trzeba się było
tym bardziej pilnować, a ja zamiast tego wyłożyłam się na
łopatki i przeżuwałam każdy żal, jak krowa trawę w czterech żołądkach. Dobrze że szybko pozbierałam się w garść i znowu
mam apetyt na życie, które choć ulotne jak dmuchawiec, to jest też ciężkie jak ołów.
Czasami myślę, że zaliczam kolejne dołki,
żeby nie zapomnieć, co naprawdę jest ważne i nie przejmować się
byle czym. Lekcja odrobiona, więc znowu odwracam twarz do
słońca. Wieczorem idę ładować akumulatory. Będzie dobrze, bo
źle już było.
A teraz się oddalam nucąc sobie piosenkę Anny German. Jakby ktoś chciał zanucić ze mną to bardzo proszę, wystarczy otworzyć link