Szukaj na tym blogu

niedziela, 31 lipca 2011

Jaka szkoda...

Wczoraj wieczorem, kiedy Ślubasowi przeszły wapory, słuchaliśmy wspólnie naszych ulubionych piosenek. Leszek Długosz śpiewał: „ I patrząc w wodę jak zanika - fala za falą, świat za światem, Pili herbatę za herbatą. Jaka szkoda, jaka szkoda, jaka szkoda...”

Ogarnęła mnie łagodna melancholia a z za zakamarków pamięci powyłaziły smutki, smuteczki. Żal, że tak wiele już mną, że tylu ludzi już przepłynęło przez moje życie, jak ta woda... Kurcze. JAKA SZKODA

Dobrze, że we wszystkim towarzyszy mi On. Jestem wdzięczna losowi, że, chociaż minęło tyle lat , wciąż idziemy razem, patrzymy w jedną stronę.

Facet, którego często mam po kokardę, bo ma okropny charakter i regularnie mnie wkurza, jest jednocześnie moim największym oparciem i jedynym człowiekiem, który obdarzył mnie taką dozą bezwarunkowej miłości. Kiedyś mnie wybrał i od tej pory jest przy mnie. Nie zawiódł w najtrudniejszych chwilach mojego życia, chociaż inni zawiedli.

Jak patrzę na naszą przeszłość, to wiele bym zmieniła, ale jedno zostawiłabym bez najmniejszej zmiany - to kim dla siebie jesteśmy. Mam nadzieję, że On jeszcze długo będzie trzymał mnie za rękę i jako staruszkowie, będziemy się cieszyć życiem.

* * *

Jaka szkoda – L. Długosz

W niedzielne letnie popołudnie
Gdy kulę smutku toczy demon
Nad rzeką w kwiaty opawioną
Pod niebem bladym jak anemon
Siedzieli rzędem staruszkowie
Pochyłe panie i panowie
Ubrani jasno mile schludnie
I patrząc w wodę jak zanika
- fala za falą, świat za światem,
Pili herbatę za herbatą


Jaka szkoda, jaka szkoda, jaka szkoda
Że dni nasze, dni wiosenne nawet we śnie
Przepłynęły beznamiętnie
Bezszelestnie jak ta woda
Jaka szkoda, jaka szkoda, jaka szkoda

Poczem ta gwiazda kwitnąca
I tak cię nie uśpi, nie uśpi,
A woda odpływająca i tak cię minie
Przepłynie
Zatrzymasz się kiedyś bez tchu
Po tamtej już stronie snu
I będziesz wołał z daleka
Jak ja dziś wołam do snu
- Poczekaj, poczekaj, czy słyszysz, poczekaj...

Jaka szkoda, jaka szkoda, jaka szkoda
Że dni nasze, dni wiosenne nawet we śnie
Przepłynęły beznamiętnie
Bezszelestnie jak ta woda

Dialog menopauzy z andropauzą

Jednak leje, więc tym razem prognozy pogody się sprawdziły. Teraz ja sprawdzam swoją cierpliwość w kontaktach ze Ślubnym, bo chłop wstał baaardzo niezadowolony i od rana wszystko mu przeszkadza.

- Co zjesz na śniadanie? - spytałam, jak się okazało niepotrzebnie, bo tylko zirytowałam człowieka.
- Dlaczego mam teraz jeść? Przecież dopiero wstałem – odpowiedział z pretensją w głosie Ślubas.
- Nie mówię, że masz jeść, tylko pytam, co będziesz jadł.
- Co to za różnica. Jak będę jadł, to będę wiedział.
- Naprawdę? - powiedziałam z udawanym niedowierzaniem.
- Coś się czepiła? Przecież mówię – oznajmił i poszedł strzelić dymka. W końcu jeść od razu nie można, ale zapalić trzeba, koniecznie.

Po godzinie Ślubas dojrzał do śniadania i przyszedł to skonsultować.
- Jadłaś śniadanie? Bo ja sobie biorę
- Uhm.
- To jadłaś czy nie?
- Jadłam
- To dlaczego nic nie mówisz?
- Przecież mówię.
- Dopiero teraz. Doprosić się nie można, żebyś normalnie odpowiedziała.
- Chcesz się kłócić czy tak sobie robisz za męczybułę? - spytałam, bo już zaczął mnie wkurzać.
- No wiesz – oburzył się pod sam sufit. Dziwna jesteś. O co ci chodzi?
- Jeszcze nie wiem, jak przestanę być dziwna, to ci powiem.

W tym momencie Ślubas zrobił minę „Boże widzisz i nie grzmisz”, po czym oddalił się do kuchni mamrocząc coś pod nosem. Przezornie nie słuchałam co, bo nie lubię się denerwować. Poza tym gołym okiem było widać, że chłop jest cały nieszczęśliwy i nie bardzo wie dlaczego. Przecież hormony i jakieś tam przekwitanie, to nie jest męska sprawa, a andropauza, to wymysł lekarzy i złośliwych bab.

sobota, 30 lipca 2011

Wpis piątkowo - ogórkowy

Piątkowy ranek zapowiadał kiepską pogodę na weekend, ale przed południem niebo się rozjaśniło. Mam nadzieję, że wbrew prognozom nie będzie padało, bo Marta jutro wyjeżdża ze swoimi chłopakami nad jezioro.

Dzisiaj wieczorem Młodsi idą na miasto świętować imieniny Marty, więc będę opiekować się Niutkiem. Oczywiście będę się opiekować, jak pan dziadek mnie dopuści, bo z tym bywa różnie. Z miłych wiadomości - Niutek zrobił swojej mamie imieninową niespodziankę, bo wyrżnął mu się pierwszy ząbek.

A, ja wyrżnęłam się o szafkę kuchenną i teraz siedzę z kompresem na policzku, licząc na to, że dzięki okładom nie będę miała siniaka. Na niedzielę umówiłam się z koleżankami na Carnaval Sztuk Mistrzów i nie chciałabym wystąpić z magicznym limem pod okiem.

Poza tym muszę skończyć kiszenie ogórków, bo same się nie ukiszą a do kuchni nie ma jak wejść, wszędzie stoją słoiki. Ogórki kiszone i papryka, to jedyne przetwory jakie robię. Jako, że jestem baba próżniak, to na więcej mnie nie stać. Chętnie zrezygnowałabym również z tego przetwórstwa, ale nie mogę, bo niczyje ogórki nie smakują mi tak, jak moje. Nie wiem, dlaczego kiszone przeze mnie ogórki są takie pyszne, bo nie mam jakiegoś sekretnego przepisu. Ale fakt pozostaje faktem– moje ogórki są nie za słone, nie za kwaśne i bardzo jędrne. No, normalnie ogórkowy miracle. Skoro się już tak na zachwalałam, to najwyższa pora wziąć się za robotę.

piątek, 29 lipca 2011

Bez przesady i fanatyzmu, ale jednak … lubię siebie

Bez przesady i fanatyzmu, ale jednak … lubię siebie – tak właśnie pomyślałam po rozmowie ze znajomą. Dlaczego ten akt samo-adoracji przydarzył mi się akurat właśnie wtedy? Chyba dlatego, że wysłuchałam całej litanii pretensji, które znajoma kieruje do siebie i bliźnich.

Osobiście nie pieję z zachwytu nad sobą, bliźni też czasami podobają mi się średnio, ale daleka jestem od poglądu, że wszyscy, na czele ze mną, są paskudni, wredni i fałszywi. Ludzie nie są jednowymiarowi, każdy ma jakieś zalety i nikt nie jest wolny od wad. Jednak dobrze jest przyjąć z pokorą swoje słabe strony i bez hipokryzji cieszyć się zaletami.

A wracając do znajomej, to bardzo przeżywała, że osoba, którą uważała za przyjaciółkę, za plecami źle o niej mówiła. Znajoma czuła się przez to podwójnie źle, bo z jednej strony bolała ją nielojalność koleżanki a z drugiej strony w sobie szukała powodów, dla których koleżanka mogła sobie pozwolić na takie potraktowanie jej.

Próbowałam ją przekonać, że obmawiająca ją koleżanka, jeżeli tak się zachowuje, to ma problem ze sobą. Poza tym, ważne jest nie tylko to, co o nas mówią , ważne jest też kto mówi. Osoby, które w oczy deklarują sympatię, przyjaźń a za plecami obrabiają nam tyłek nie są warte tego, żeby przejmować się ich słowami. Lepiej zostawić ich samych sobie, omijając z daleka. Niech sami macerują się w swojej agresji i złośliwości.

Nie udało mi się przekonać znajomej, bo stwierdziła, że mówię tak dlatego, że te obmowy nie mnie dotyczyły. Być może. Jednak faktem jest, że patrząc z boku łatwiej o spokojny obiektywizm.

Pewnie nie raz ktoś wypowiadał niepochlebne opinie na mój temat, pewnie niektóre z nich były uzasadnione, ale zanim posypię głowę popiołem zawsze sprawdzam, kto i po co coś mówi. Jeżeli, ktoś w oczy mi schlebia, a za plecami oczernia, to choćby pękł ,nie jest w stanie mnie dotknąć, bo nie szanuję takich ludzi. Mam sporo wad, ale jednego nie można mi zarzucić, że włażę komuś w tyłek z jednej strony a pluję na niego z drugiej. I za to, między innymi, siebie lubię.

środa, 27 lipca 2011

Tacy różni a tacy podobni

Tacy różni jesteśmy a jednocześnie tacy podobni. W cudzych życiorysach znajdujemy znajome wątki a cudze emocje bywają tak łudząco podobne do naszych. Czytając wywiad z Olgą Lipińską (http://wyborcza.pl/1,75248,9986145,Gorsze_dziecko.html) znalazłam znane mi emocje, kilka podobnych przeżyć. Z takich odkryć rodzi się poczucie bliskości z drugim człowiekiem. I fakt, że ten drugi człowiek nigdy nie stanął na naszej drodze nie ma większego znaczenia.

Olga Lipińska kojarzyła mi się wyłącznie z telewizyjnym programem „ Właśnie leci kabarecik”, który to program bardzo lubiłam. O jej życiu prywatnym nie wiedziałam nic. Po przeczytaniu wywiadu w „Wyborczej” poszukałam informacji w internecie i teraz wiem, dlaczego lubię tę kobitę.

Szkoda, że dla takich inteligentnych i bezkompromisowych twórców nie ma już w mediach miejsca. Dzisiaj kultura masowa, to papka dla oczu bezmózgowca. „Misiek” rządzi i równa się do głupszych.

wtorek, 26 lipca 2011

Zamiast destrukcji może być dezintegracja pozytywna

Po wczorajszym zakręconym dniu dzisiaj zwolniłam. Zrobiłam sobie legowisko na balkonie i tam wyniosłam obolałe kości. Wzięłam ze sobą książkę, ale czytanie jakoś mi nie szło, więc poszłam w Dyzia. Jednak obserwowanie nieba też mi nie pasowało, bo chmury trwały w bezruchu i nic ciekawego się w górze nie działo. Przymknęłam oczy i zatopiłam się w myślach, bo ta czynność nigdy mnie nie nudzi. Zawsze coś jest do przemyślenia.

Tym razem zjawiła się myśl o Amy Winehouse. Depresja, nałogi i niepogodzenie ze sobą, to straszny korkociąg, który wyrwał z życia tę młodą, utalentowaną dziewczynę. To smutne i straszne. Destrukcja , dążenie do samounicestwienia, to droga, którą Amy szła od dawna i z której nikt jej nie zawrócił.

W młodych ludziach jest dużo niepewności, dużo niezgody na siebie i świat, to nic nowego, zawsze tak było. Tyle, że teraz bunt owocuje przede wszystkim ucieczką przed odpowiedzialnością za własne życie. Narkotyki, alkohol i wszelkiej maści hedonizmy mają dać trochę szczęścia a są prostą drogą do samozniszczenia. To prawda, że obecnie, chyba trudniej niż kiedyś, sprostać wymaganiom świata. Stąd tylu rozgoryczonych i pogubionych ludzi, którzy nie radzą sobie ze sobą.

W tym miejscu przypomniała mi się teoria prof. Kazimierza Dąbrowskiego o dezintegracji pozytywnej, w której szukałam (gdy byłam młoda) wskazówek, jak sobie radzić ze swoją niezgodą na siebie i świat. Amy Winehouse też chciała uciec od swoich problemów, ale zamiast szukać klucza sięgnęła po narkotyki, alkohol. Nie udało się, bo nie mogło się udać. Od siebie uciec się nie da, ze sobą trzeba się dogadać.

niedziela, 24 lipca 2011

Wspomnienie o genialnej koleżance z pracy

„Jestem genialna!” - mówiła często A. moja koleżanka z pracy. Patrzyłam na nią ze zdumieniem, oczy powiększały mi się do wielkości spodków a i tak nie mogłam się dopatrzyć genialności w wyczynach A., już prędzej - dużego sprytu i umiejętności wykorzystania każdej sytuacji na swoją korzyść.

Przykład pierwszy z brzegu, chyba najmniej genialny, ale symptomatyczny. A. pomieszała wydruki książeczek i ponad sto przesyłek trafiło nie tam gdzie powinno. Po kilku dniach zaczęły docierać informacje od kredytobiorców, którzy się dziwili, że w kopercie z ich nazwiskiem były dokumenty dotyczące innej osoby. Trzeba było szybko jakoś rozwiązać problem. Wydrukowanie nowych książeczek, nie rozwiązywało sprawy, bo należało jeszcze odzyskać mylnie dostarczone oryginały umów kredytowych.Nie było innego wyjścia, jak odebranie rozesłanych dokumentów i ponowne dostarczenie ich kredytobiorcom.

Poleciłam A. szybkie nawiązanie kontaktu z kredytobiorcami i ustalenie dogodnego dla nich sposobu zwrotu dokumentów. Jednak ona miała lepszy, co tam lepszy, genialny pomysł.
- Dobra, obdzwonię wszystkich i każę im przynieść te kwity do biura. Jak wszyscy przyniosą, to się od nowa roześle – powiedziała A. bardzo zadowolona ze swojej operatywności.
- A. nie pomyślałaś, że to nie wypada, żeby nasi klienci naprawiali twoje błędy? Poza tym, to może potrwać, a oni mają terminy spłat.
A. trochę się strapiła, ale genialnie szybko znalazła rozwiązanie.
- Przecież to proste. Powie się im, że jak nie chcą płacić odsetek za nieterminową spłatę, to niech się pośpieszą. Nie powinni narzekać, w końcu troszczymy się o ich pieniądze. Genialne nie? - powiedziała rozradowana.
- A jak wytłumaczysz dyrektorowi tę sytuację?
- Ja??? Dlaczego ja? Przecież to ty jesteś kierowniczką. Wymyśl coś – odparła z niezachwianą pewnością, że ma do czynienia z kretynką, która nie rozumie oczywistych spraw i genialnych rozwiązań.
No, tak. Za geniuszami trudno nadążyć. W każdym bądź razie ja, jak do tej pory, to nie nadążam, za głupia jestem, po prostu.

A czemu przy niedzieli zebrało mi się na wspominanie mojej genialnej koleżanki? Powód był. Dzisiaj zadzwoniła do mnie inna koleżanka (fajna chociaż stanowczo mniej „genialna”) i przy okazji dowiedziałam się, jak potoczyły się losy znajomych po moim wypadku i odejściu z firmy. Okazało się, że A., gdy straciła pracę w firmie, została podróżniczką, objechała na rowerze jezioro Wiktorii i napisała o tym książkę. I, jak tu nie wierzyć, że każdy jest stworzony do czegoś wielkiego, wystarczy w siebie uwierzyć. A. miała różne braki, ale nigdy nie brakowało jej samozaparcia, sprytu i oczywiście wiary w swoją genialność. Cieszę się, że się jej udało. Jako wolny strzelec na pewno realizuje się lepiej niż wtłoczona w sztywne ramy pracownika bankowego. A książkę przeczytam, bo fantazję i intelekt A. zawsze szczerze podziwiałam. Poza tym miło jest obserwować, jak ci, których znaliśmy z nie najlepszych doświadczeń, w czymś się odnajdują i realizują.

Tak na marginesie, to może powinnam zacząć bardziej pracować nad sobą? Może jeszcze mam szansę zostać „gieniusiem”. Kto to wie. Robiłam już tyle różnych rzeczy, więc może na starość pójdę w "gienialność" )))

sobota, 23 lipca 2011

Nie chcę widzieć i słyszeć

Nie chcę widzieć i słyszeć – to druga myśl, jaka mi przyszła do głowy, gdy usłyszałam o zamachach w Norwegii. Pierwszą myślą było stwierdzenie, że świat oszalał, skoro młody mężczyzna, uważający się za człowieka z zasadami, pozbawił życia kilkadziesiąt osób. Nienawiść degeneruje i prowadzi do szaleństwa, bez względu na to z czego wynika. Ten człowiek podobno był wyznawcą tradycyjnych wartości, przedstawiał siebie jako konserwatystę i chrześcijanina. To przerażające, jak bardzo można się pogubić.

Coraz częściej mam ochotę odizolować się od świata i zamknąć się w bezpiecznej przestrzeni mojego domu. Nie mam już siły na te wszystkie tragedie, kataklizmy, wielkie i małe nieszczęścia innych ludzi. Poczucie bezsilności odbiera mi chęć do życia, więc wolę nie wiedzieć. Wiem, że to paskudne i krótkowzroczne, wiem, ale nie stać mnie na nic innego.

Okopuję się na swojej grządce, bo tu jest to, na co mam jakiś wpływ – moje życie. Egoistycznie się cieszę, że pewne sprawy są daleko ode mnie, że to nie mnie dotknęło naprawianie świata przez fanatycznego szaleńca.

Chociaż, jak widzę reklamę „prawych i sprawiedliwych”, gdzie wódz z lisim uśmiechem na twarzy stwierdza, że: „Czas na odważne decyzje”, to tego ostatniego nie jestem już taka pewna. Mam jednak nadzieję, że ludzie nie są aż tak odważni (czyt. naiwni i głupi), żeby dać się przekonać człowiekowi, który zachowuje się przyzwoicie tylko „oszołomiony lekami”, bo bez leków jest nienawistnym oszołomem.
Ponarzekałam a teraz oddalam się do przyjemniejszych zajęć, żeby naładować akumulatory.

czwartek, 21 lipca 2011

O wczesnym wstawaniu i papryce chili

Kto rano wstaje temu Pan Bóg daje – zapewnia ludowa mądrość. Jednak w moim przypadku porzekadło się nie sprawdza. Wprost przeciwnie, nic nie zyskuję oprócz sińców pod oczami i ziewaczki, a z tych dobrodziejstw bez żalu mogę zrezygnować. Nie zależy mi specjalnie na wyglądzie ziewającej pandy.

Zadowolona czy nie, dzisiaj wstałam przed piątą. Poranną pobudkę zawdzięczam sąsiadowi, który bladym świtem tłukł się na klatce schodowej niczym Belzebub przy kotłach. Wstałam, bo z doświadczenia wiem, że nie warto przewracać się z boku na bok, sen raz spłoszony szybko nie wraca. Rozłożyłam na balkonie leżak i zaczęłam czytać „W łóżku z...” Przy trzecim opowiadaniu ziewałam jak hipopotam i znowu się przekonałam, że tzw literatura kobieca, jednak mnie nudzi. Sama piszę opowiadanka w stylu „ Kocha nie kocha? Stefan czy Zocha?”, ale robię to dla chleba. Dla przyjemności piszę sobie coś zupełnie innego, coś, co nikomu oprócz mnie nie musi się podobać. Ważne, że ja się dobrze bawię układając literki.

Wracając do książki, to jest w niej taki fragment: „Dla kaprysu ścięła kiedyś czubek papryczki chili i potarła nim między udami. Gdy mrowienie przeszło w pieczenie, gdy zalała ją fala podniecenia, wepchnęła do środka całą papryczkę, przeciągnęła nią po delikatnym mostku krocza i wsunęła do odbytu, tworząc ognisty szlak, którym wędrowała przez całą noc.”
Po przeczytaniu opisu erotycznych fascynacji bohaterki też się podnieciłam (i to bez pomocy papryczki chili), bo bardzo chciałam zrozumieć, co fajnego jest w takim nadziewaniu.

Żeby złapać kontakt z rozumem sięgnęłam do skarbnicy wiedzy - internetu. Oto co przeczytałam: „W czerwonych małych papryczkach znajduje się również groźna trucizna, kapsaicyna. Ale w tak niewielkich ilościach, że zamiast utrupić smakosza na miejscu wywołuje w jego jamie ustnej piekielne pieczenie. I nie jest to jedyny skutek. Owo pieczenie poprawia w tajemniczy sposób nastrój. Dzieje się tak, dlatego, że w odpowiedzi na ból, nawet tak nieznaczny, organizm produkuje endorfiny - hormony, które mają za zadanie uśmierzyć ból, a przy okazji powodują poprawę humoru. Uczucie to zna każdy, kto od czasu do czasu lubi zjeść ostro. Wiec jak gorący romans nie wypali, wystarczy kupić sobie jakieś ostre meksykańskie danie, a już sercu, duszy zrobi się lżej. W jamie ustnej rozszaleje się przez moment piekło, ale popiecze, popiecze i humor nam poprawi jak czarodziejska różdżka.” autor: Luizjanna

I wszystko jasne. Zamiast polować na ostatnie egzemplarze normalnych facetów, romansować z jakimś seksistą albo metroseksualnym 'mencizną”, bohaterka postawiła na samowystarczalność. Natarła się papryką, zapewniając sobie szczyt doznań erotyczno-kulinarnych, bez ryzyka i nawet zdrowo, a ja się tu dziwuję, jak ta wiejska baba w sex shopie.

środa, 20 lipca 2011

Ostrożnie z życzeniami, bo mogą się spełnić

Sześć lat temu znany neurochirurg, który konsultował mnie przed planowaną operacją, powiedział do innego lekarza: Jacek, teraz nie ma co się w tym grzebać, jeszcze ze dwa lata pochodzi a jak ruszymy, to może nie zejść ze stołu.

Stałam z boku, spoglądając; to na kliszę w szaroczarne plamy to na lekarzy, którzy omawiali mój „przypadek”. Czułam lód w głowie i mróz na plecach. O czym oni gadają? Jak to „jeszcze ze dwa lata pochodzi”?

Po wyjściu ze szpitala nie wiedziałam, w którą stronę do domu a przez następne dni nie mogłam się uwolnić od obrazu siebie na wózku inwalidzkim. Paraliżował mnie strach przed kalectwem, ale po pierwszym szoku zaczęłam oswajać sytuację. Robiłam samej sobie pogadanki, w stylu: Co się kobito przejmujesz tym, co będzie za dwa lata. Może będziesz miała szczęście i zanim siądziesz na wózku trafi ci się jakiś szybki zawał i problem sam się rozwiąże.

I co? Okazało się, że chyba tam na górze jednak słuchają o co prosimy i czasami lepiej sobie za wiele nie życzyć, bo życzenia mogą się spełnić. Co prawda, wciąż jeszcze chodzę na własnych nogach, (z małymi przerwami, ale jednak) za to mam; serce z dziurką, jakiś lewo-prawy przeciek i niedomykające się zastawki. Moje serce podobno jest wadliwe od dzieciństwa, ale akurat teraz dało o sobie znać i muszę podjąć decyzję, jak mu pomóc.

Kardiolog, u którego dzisiaj byłam, przedstawił program naprawczy, ale decyzję skalpel czy piguły muszę podjąć sama. Nie znam się na sercowych problemach, więc weszłam na jakieś forum o zdrowiu i od razu... poczułam się bardziej chora. Dotychczas żyłam w nieświadomości, że mam zastawkę mitralną i trójdzielną, i wcale nie było mi z tym źle. Mogło tak zostać.

Na dzisiaj mam dosyć, więc wrzuciłam do piekarnika pizzę, nalałam kufelek zimnego piwa, i będę się pocieszać. A co, należy mi się. Pan doktor zalecił mi oszczędny tryb życia i zero stresów, więc się stosuję.

* * *
Ptaku mojego serca

nie smuć się
nakarmię cię ziarnem radości
rozbłyśniesz

ptaku mojego serca
nie płacz
nakarmię cię ziarnem tkliwości
fruniesz

ptaku mojego serca
z opuszczonymi skrzydłami
nie szarp się
nakarmię cię ziarnem śmierci
zaśniesz

wiersz Haliny Poświatowskiej

wtorek, 19 lipca 2011

Pani N. z sąsiedztwa

Zamknięci w swojej części blokowych segmentów z zewnątrz poznajemy życie naszych sąsiadów. Zza ściany słyszymy rozmowy, nasze drogi krzyżują się w newralgicznych punktach osiedla, więc chcemy czy nie, jesteśmy na siebie skazani. Jednych sąsiadów lubimy, a innych nie Niektórzy są nam całkowicie obojętni.

Nie znam zbyt dobrze ludzi obok których mieszkam, ale o kilku osobach co nieco wiem. Taką osobą jest starsza pani, którą znam od ponad dwudziestu lat. Przez te lata byłam mimowolnym świadkiem jej zmagań z życiem, a to życie do łatwych nie należało. Ta drobna kobieta musiała przeżyć chorobę i śmierć męża i śmierć trzydziestodwuletniej córki, wychować osieroconego wnuka, wspierać drugą córkę w różnych problemach rodzinnych. Pani N.  była i do tej pory jest dla swojej rodziny ostoją oraz opoką na ruchomych piaskach życia.

Jako sąsiadka Pani N. spełnia wszystkie standardy dobrego sąsiada. Nie utrudnia innym życia swoim zachowaniem, jest życzliwa, ale nie namolna. Nie wtrąca się do cudzych spraw jednak kiedy tylko może pomóc, to można na nią liczyć. Nie obnosi się ze swoją życzliwością, nie oczekuje podziękowań, jest po prostu bardzo ludzka. Bardzo szanuję i lubię Panią N., jak niepoprawnie by to zabrzmiało, za tę „ludzkość” Ją szanuję. To, że są takie osoby jak Ona bardzo poprawia mi nastrój. Dobry człowiek na horyzoncie jest jak latarnia morska dla żeglarza, wskazuje drogę.

poniedziałek, 18 lipca 2011

Niedziela w domu

Całą niedzielę przesiedziałam w domu. Trochę szkoda, bo nie skorzystaliśmy z ładnej pogody. Mieliśmy w planach wizytę u znajomych na działce, ale skończyło się na planach, bo przed południem mąż bawił się w dziadka a później ja zrobiłam sobie prace ręczne.

Niutek dzisiaj tak podciągnął się na rękach, że po raz pierwszy usiadł. Zachwytom oczywiście nie było końca. Dotychczas myślałam, że to mnie najbardziej odbija na punkcie wnuka, ale byłam w błędzie. Mój osobisty chłop bije mnie na głowę. Mały już wyczuł dziadka i nie schodzi mu z rąk. Obaj dobrze się bawią a ja robię za widza. Nie narzekam, bo miło jest na nich popatrzeć.

Ale skoro chłopaki nie chcieli się ze mną bawić, to sama zapewniłam sobie rozrywkę. Wyjęłam farbę, pędzelki, rozłożyłam gazety i wzięłam się za odnawianie drucianych pojemników. Ta robota zajęła mi sporo czasu, bo drucików sporo (dwa pojemniki) a malowanie listków wymagało precyzji.

Opuszczony przez wnuka dziadek na moją prośbę przyłączył się do mojej zabawy. Przypadło mu oczyszczenie ramki do obrazka, bo postanowiłam odmalować też ramkę a to wymagało skrobanka.

I tak siedzieliśmy sobie we dwoje skrobiąc, malując i słuchając muzyki. Mąż robił za didżeja, ja ograniczyłam się do słuchania. Oboje lubimy poezję śpiewaną, więc różnic repertuarowych nie było.

Z palcami umazanymi farbą słuchałam piosenki do wiersza Baczyńskiego. „Miłość”. Ten wiersz był pierwszym, który z kwiatkiem dostałam od męża, gdy zostaliśmy parą 34 lata temu. Trochę się wzruszyłam, nie powiem że nie. To była bardzo miła niedziela.

Piosenka jest równie piękna jak sam wiersz.
http://www.youtube.com/watch?v=asoR37WwzwI&feature=related

* * *

"Miłość"

O nieba płynnych pogód,
o ptaki, o natchnienia.
Nie wydeptana ziemia,
nie wyśpiewane Bogu
te drzewa, te kaskady
iskier, ten oddech nieba,
w ramionach jak w kolebach
zamknięty. Jak cokoły
drzewa z szumem na poły;
serca jak dzbany łaski,
takie serca jak gwiazdki,
takie oczu obłoki,
taki lot - za wysoki.

Słońce, słońce w ramionach
czy twego ciała kryształ
pełen owoców białych,
gdzie zdrój zielony tryska,
gdzie oczy miękkie w mroku
tak pół mnie, a pół Bogu.

Twych kroków korowody
w urojonych alejach,
twe odbicia u wody
jak w pragnieniach, w nadziejach.
Twoje usta u źródeł
to syte, to znów głodne,
i twój śmiech, i płakanie
nie odpłynie, zostanie.
Uniosę je, przeniosę
jak ramionami - głosem,
w czas daleki, wysoko,
w obcowanie obłokom.

sobota, 16 lipca 2011

Czas, jak Kusociński, szybko biegnie

Patrząc na ostatni wpis trochę się zdziwiłam, że minęły już trzy dni odkąd ostatni raz byłam w sieci. Ciągle brakuje mi czasu. Nie, ja nie narzekam. Dobrze się bawię, ale wieczorami padam i czuję się jak pies Pluto, który naganiał się za własnym ogonem. Nie wiem, może za wiele chcę, ale skoro czasu coraz mniej, to trzeba się spieszyć.

Wczoraj obchodziliśmy urodziny Marty. Aż trudno mi uwierzyć, że mam takie dorosłe dziecko. Kiedy to minęło, ja się pytam? Kiedy i czemu tak szybko? Dopiero byłam młodą matką a już moja Pyza jest matką. Ani się obejrzałam, jak minęło trzydzieści lat.

Gdyby tak można zrobić pętelkę w czasie i chociaż na chwilę wrócić do przeszłości. Przeżyć raz jeszcze dzieciństwo córki, niczego nie zepsuć, niczego nie przeoczyć. Szkoda, że się tak nie da.

Nigdy nie uważałam się za wystarczająco dobrą matkę, zawsze miałam sobie coś do zarzucenia, ale chyba nie byłam taka zła skoro mam fajną córkę. A może, to żadna moja zasługa.

Moja mama często mówiła, że najlepsze dzieci mają złe matki. Na dowód przytaczała przykłady matek, które się poświęcały a dochowały się wyrodnych dzieci oraz takich, które dbały wyłącznie o siebie i mimo to były kochane przez swoje dzieci. Gdy tego słuchałam było mi przykro, bo zastanawiałam się, czy jestem wystarczająco dobrą córką, szukałam w sobie winy. Teraz wiem, że moja mama miała trochę cierpiętnicze pojęcie macierzyństwa. Moim zdaniem, kiedy się kocha to nie ma mowy o poświęcaniu się. Owszem, czasami trzeba zrezygnować z różnych rzeczy, ale to naturalne, bo posiadanie dziecka, to wielkie szczęście, które ma swoją cenę, jak wszystko co wartościowe.

środa, 13 lipca 2011

Ludzie z wadami postawy

Trochę już żyję na tym świecie, więc miałam okazję poznać wielu ludzi, byli wśród nich też ci, z którymi wolałabym nie mieć nic wspólnego. Niestety, ludzie bez moralnego kręgosłupa często wyglądają na przyzwoitych i dopiero przy bliższym poznaniu widać, że to bezkręgowce. Nawet jeżeli ich postawa nie dotyka nas osobiście, to i tak ma na nas destrukcyjny wpływ, chociażby dlatego, że może budzić w nas pogardę czy podrywać zaufanie do ludzi.

Nikt nie jest wolny od potknięć, moralnych kompromisów, ale są przecież granice, których przekroczyć nie można, jeżeli nie chce się być szmatą. Szmacenie się, to wyzbywanie się moralnych zasad, szkodzenie innym, ale także sobie. Nitsche, który robił za filozofa, użył szmaty, do zobrazowania człowieka pozbawionego wartości. Twierdził, że człowiek, który nie ma zasad, własnych ideałów a pozwala, żeby okoliczności decydowały o jego postawie moralnej, jest jak ta szmata, której kształt nadaje wiatr i rzuca ją gdzie chce, nawet w największe błoto.

Dzisiaj przeczytałam doniesienia o prof. psychologii, który szmaci się wprost popisowo. (http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80273,9934531,Sprawa_Piotrusia__Prof__J____Brak_obecnosci_matki.html). Kolejny „wielkiej szlachetności człowiek”, który dobro bliskich poświęca dla swoich interesów. Chce dokopać matce dziecka, więc używa syna, jako broni. Udowodni swoje ojcowskie prawa nawet kosztem dziecka. Bo on jest tu ważny, nie mały, bezbronny chłopiec. I wystarczy tylko wmówić ludziom, że ojciec robi to wszystko dla dobra syna, opiekuje się nim.

Zetknęłam się z takim rodzajem „opieki”, co prawda, w tym wypadku nie chodziło o dziecko, ale rzecz też rozgrywała się w rodzinie. Miotały mną sprzeczne uczucia, bo trudno mi było pojąć, że tak bardzo pomyliłam się w ocenach. Ktoś, kogo szanowałam, okazał się obrzydliwie interesowną kukłą. Jednak nie można być ślepym na fakty, szczególnie, gdy już się je pozna.

Zastanawiam się, jak to się dzieje, że niektórym do spokoju sumienia, dobrego mniemania o sobie, wystarcza posiadanie kamuflażu: maski twarzy porządnego człowieka, szlachetności na wynos i wygodnej prawdy na każdą okazję.

A co z ich rzeczywistym obrazem? Co wtedy, gdy stają przed lustrem? Kupują elektryczną golarkę, żeby nie patrzeć sobie zbyt długo w oczy? Według wierzeń jednego z marokańskich plemion, do raju pójdą tylko ci, którzy rozpoznają swoje odbicie w studni i nie będą się bali samych siebie. Czy ci co zdradzają bliskich, nie boją się siebie, bo są odważni? Czy może tylko są tylko zbyt głupi, żeby wiedzieć, że działają na własną szkodę?

wtorek, 12 lipca 2011

Historia pewnego ołówka - Paulo Coelho

Poniżej zamieszczam tekst, który przepisałam ze zbiorku "Być jak płynąca rzeka". Podoba mi się przesłanie tej historyjki. W ogóle, to bardzo lubię twórczość Coelho, bliskie jest mi jego spojrzenie na świat.

Historia pewnego ołówka - Paulo Coelho

Chłopiec patrzył, jak babcia pisze list. W pewnej chwili zapytał:
-Piszesz o tym, co ci się przydarzyło? A może o mnie?
Babcia przerwała pisanie, uśmiechnęła się i odpowiedziała:
-To prawda, piszę o tobie, ale ważniejsze od tego, co piszę, jest ołówek, którym piszę. Chcę ci go dać, gdy dorośniesz.
Chłopiec z zaciekawieniem spojrzał na ołówek, ale nie zauważył w nim nic szczególnego.
- Przecież on niczym się nie różni od innych ołówków, które widziałem!
- Wszystko zależy od tego jak na niego spojrzysz. Wiąże się z nim pięć ważnych cech i jeśli je będziesz odpowiednio pielęgnował, zawsze będziesz żył w zgodzie ze światem.

Pierwsza cecha: możesz dokonać wielkich rzeczy, ale nigdy nie zapominaj, że istnieje dłoń, która kieruje twoimi krokami. Ta dłoń to Bóg i to On prowadzi cię zgodnie ze swoją wolą.

Druga cecha: czasem muszę przerwać pisanie i użyć temperówki. Ołówek trochę z tego powodu ucierpi, ale potem będzie miał ostrzejszą końcówkę. Dlatego naucz się znosić cierpienie, bo dzięki niemu wyrośniesz na dobrego człowieka.

Trzecia cecha: używając ołówka, zawsze możemy poprawić błąd za pomocą gumki. Zapamiętaj, że poprawianie nie jest niczym złym, przeciwnie, jest bardzo ważne, bo gwarantuje uczciwe postępowanie.

Czwarta cecha: w ołówku nieważna jest drewniana otoczka, ale grafit w środku. Dlatego zawsze wsłuchuj się się w to, co dzieje się w tobie.

Wreszcie piąta cecha: ołówek zawsze pozostawia ślad. Pamiętaj, że wszystko co uczynisz w życiu, zostawi jakiś ślad. Dlatego miej świadomość tego co robisz.

poniedziałek, 11 lipca 2011

O tym, jak się otwierają drzwi do szczęścia

„Drzwi do szczęścia otwierają się na zewnątrz” - przynajmniej zdaniem Kierkegaard,a autora tych słów. A według mnie, szczęście ma drzwi wahadłowe. Nie śmiałabym prostować filozofa, ale staram się myśleć samodzielnie.

I myślę, że szczęście najczęściej znajdujemy skupiając się na świecie, który jest wokół nas, ale skoro jesteśmy częścią świata, szczęście jest też w nas. Dlatego lubię być w łączności ze swoim wnętrzem. Kiedy świat zawodzi - mam siebie. Przez wiele lat życia gromadziłam uczucia, doświadczenia, umiejętności, wspomnienia, zachwyty, obrazy, piosenki, wiersze …....... Mam duży kapitał, mogę do niego sięgnąć, mogę się nim podzielić.

Dzielę się chętnie, bo obdarowywanie innych, to duża przyjemność, ale także robienie w sobie miejsca na przyjmowanie podarunków. Oddaję część siebie i mam miejsce na przyjęcie tego, co mogę dostać tylko od drugiego człowieka.

Biedni są ludzie, którzy mają coraz więcej, tylko dlatego, że wszystko zatrzymują dla siebie, z nikim się nie dzielą. Zapatrzenie wyłącznie w siebie, to bardzo trudna droga na życie. Pozornie taki zapobiegliwy egocentryk robi wszystko dla swojego dobra, ale w rzeczywistości skazuje się na izolację a co za tym idzie osamotnienie. Przy pierwszym niepowodzeniu przekona się, że jest mniej samowystarczalny niż mu się wydawało. Poza tym, skupienie się wyłącznie na sobie zamyka perspektywę i gorzej znosi się trudy życia.

Dlatego filozofowie, psycholodzy radzą, żeby patrzeć w siebie, ale żyć także dla świata, bo tylko wtedy mamy szansę na pełnię. Z Kierkegaard,em zgadzałam się połowicznie, ale Mello napisał dokładnie, to co myślę.

* * *
" Dlaczego wszyscy tutaj są tak szczęśliwi, a ja nie?
- Dlatego, że nauczyli się widzieć dobro i piękno wszędzie - odrzekł Mistrz.
- Dlaczego więc ja nie widzę wszędzie dobra i piękna?
- Dlatego, że nie możesz widzieć na zewnątrz siebie tego, czego nie widzisz w sobie."


Dość tych wywodów o szczęściu, bo właśnie skończyła się licytacja a ja zapewniłam sobie mały powód do radości. W ramach prezentu urodzinowego kupiłam sobie na Allegro rzeźbę kota. Będę właścicielką dwóch kotów, więc mój osobisty (którego mam na punkcie paru punktów z życia) będzie miał towarzystwo z Indonezji.

piątek, 8 lipca 2011

O spacerku na zakupy i słowotwórczych zapędach pana z warzywniaka

Czwartek przyniósł trochę słońca, więc wybrałam się na spacer połączony z zakupami.Zaczęłam od sklepu z artykułami dla dzieci.

Chciałam kupić Niutkowi dobry gryzak. Biedak ledwie skończył okres kolek i pierdów a już wszedł w „rozkoszny” czas ząbkowania. Na wstępie przeżyłam lekki szok, bo patrząc na ceny gryzaków, które składają się przecież z niewielkiej ilości sztucznego tworzywa, trudno się nie zdziwić. Gryzak za 20 – 30 zł to normalka, ale były i droższe.

Co zrobić, miłość jest cenna. Producenci artykułów dziecięcych chcą to wykorzystać, bo czemu nie, skoro chętni się znajdą. Dzisiaj ja byłam pierwsza chętna. Niutek skończył 4 miesiące, więc z tej okazji dostał dwa gryzaki, na zęby przednie i boczne. I pomyśleć, że kiedyś dzieciom wystarczało gryzienie czegokolwiek, bez podziału na kły i siekacze. Dostał też grzechotkę, której nie mogłam się oprzeć. Kurcze, chyba zaczynam już dziecinnieć. Na dodatek mam kłopoty poznawcze, bo byłam przekonana, że kupiłam grzechotkę w kształcie kwiatka(pomarańczowe płatki, zielony środek) a okazało się, że to grzechotka „Lew”.

Kolejnym punktem na trasie mojej marszruty był sklep z artykułami plastycznymi. Potrzebowałam cieniutkich pędzelków i farby do malowania na szkle. Za tydzień Marta ma urodziny i chcę jej dać własnoręcznie przygotowany prezent.

Mam dużo frajdy z tych malunków, więc ciągle coś ozdabiam albo przerabiam i bardzo mnie to relaksuje. Tak mi przyszło teraz do głowy, że ludzie, parający się różnymi twórczymi działaniami, są często niespokojni, sfrustrowani, przeżywają tzw twórcze męki a to wydaje mi się trochę dziwne. Wyrażanie siebie poprzez sztukę (przez duże czy małe „S”), wydaje mi się przyjemnym zajęciem, no, ale ja nie jestem artystką, więc nie mam ochoty obciąć sobie ucha, tylko coś tam sobie maziam i jestem z tego powodu cała szczęśliwa.

W drodze powrotnej zaszłam jeszcze do szmateksu, bo poluję na ciekawe tkaniny a tam za grosze można kupić prawdziwe satyny, jedwabie. Mam zamiar uszyć kilka ozdobnych poduszek. Jakiś czas temu narysowałam, jak mają wyglądać, i nawet zaczęłam szyć, ale z braku czasu i materiałów utknęłam w środku roboty. Teraz mam zamiar to dokończyć.

Zakupowy maraton skończyłam w warzywniaku. Kupiłam kapustę, którą sprzedawca nazywał „piękna biała głowa”. W ogóle ten pan ma fantazję, bo u niego cebula jest zawsze złocista, na buraki mówi ćwiklaczki a ziemniaki to pyreczki. Kiedyś powalił mnie na kolana, zachwalając ogórki, jako piękne baldaski. Do tej pory jakoś inaczej kojarzyło mi się słowo „baldaski”, ale jak pan lubi ciekawe słownictwo, to niech mu będzie.

A tak a'propos warzywniaka, przypomniała mi się świetna „Ballada jarzynowa” z Kabaretu Starszych Panów.
* * *
1. W tym sklepiku, gdzie świeże jarzyny
Sprzedawały dwie młode dziewczyny
Jedna klęła i czosnek lubiła
A ta druga pachnąca i miła
Więc tę pierwszą odłóżmy na bok
a o drugiej niech toczy się tok.


2. Dwóch ich weszło do sklepu w zapusty
Jeden sok pił na kaca z kapusty
A jak wypił to zniknął za progiem
więc na drogę powiedzmy mu "z Bogiem"
A ten drugi w tę drugą wbił wzrok
będzie kochał okrągły ją rok


3, I stali oboje nad ladą -
Ona z twarzą jak seler pobladłą
On z marchwianym wypiekiem na licu
I pachniało szczypioru donicą
Aż powiedział jej wszystko co czuł
w takich słowach: "Buraków bym z pół..."


4. Wykradła klucz do tej komórki
Gdzie śpiewały kiszone ogórki
majeranku mrok wonie rozniecał,
pomidory tętniły jak serca
Tam szczęśliwa z nim była co noc
I warzywa niszczyła w nim moc


5. Lecz gdy płynie ta miłość w jarzynie
Czas przypomnieć o drugiej dziewczynie
tej co gryzie ten czosnek co raz to
A ją gryzie o szczęście ich zazdrość
To zalewa się łzami to klnie -
Aż do świństwa ta zazdrość ją pchnie


6. I na twarzy się nawet nie zmarszczy
gdy zaprosi oboje na barszczyk
W barszczu będą trujące dwa grzyby
I otruje niechcący ich niby.
Zwłaszcza drugi trujący był grzyb,
Ale typ z tej dziewczyny, oj typ!


7. Odtąd w mroku sklepowej komórki
płaczą po nich jesienne ogórki
żal dogłębny kapustę przewierca
pomidory pękają jak serca.
Więc przechodniu w sklepiku tym kup
Bukiet jarzyn i rzuć im na grób!

środa, 6 lipca 2011

Czwarta nad ranem zdarza się również po miłym dniu

Kolejny deszczowy dzień właśnie się kończy. Miałam pójść wcześniej spać, bo poprzedniej nocy niewiele spałam a w dzień dużo łaziłam. Jak wracałam ze spotkania z Jolcią oczy same mi się zamykały, ale już mi przeszło. Na nic wciskanie głowy w poduszkę,sen się oddalił w nieznanym kierunku i muszę cierpliwie poczekać aż wróci.

Czekając czytałam książkę Coelho „Być jak płynąca rzeka”, którą nabyłam w drodze kupna, po bardzo okazyjnej cenie, bo w księgarniach też wyprzedaże. Większość zawartych w książce tekstów znam, ale fajnie jest do nich wrócić. I jeszcze ten zapach drukarskiej farby, który zwiększa przyjemność czytania. Zbiorek kończy się tekstem „Zbliża się burza”. Oto cytat.

* * *
Przeżyłem burzę wiele razy w życiu. Zwykle ulewa łapałaa mnie z znienacka. Dlatego bardzo szybko nauczyłem się patrzeć w dal i zrozumiałem, że muszą pamiętać o kilku rzeczach – nie mam wpływu na to, co się stanie, więc muszę nauczyć się cierpliwości i szanować gwałtowne wybuchy natury. Nie zawsze jest tak, jak bym chciał, ale trzeba się do tego przyzwyczaić.

No właśnie, trzeba się przyzwyczaić, że sen nie zawsze przychodzi, że zdarza się czwarta nad ranem.
Na koniec, ulubiony blues mojego męża śpiewany przez „Stare dobre małżeństwo”.

* * *
Czwarta nad ranem
Może sen przyjdzie
Może mnie odwiedzisz

Czwarta nad ranem
Może sen przyjdzie
Może mnie odwiedzisz

Czemu cię nie ma na odległość ręki?
Czemu mówimy do siebie listami?
Gdy ci to śpiewam - u mnie pełnia lata
Gdy to usłyszysz - będzie środek zimy

Czemu się budzę o czwartej nad ranem
I włosy twoje próbuję ugłaskać
Lecz nigdzie nie ma twoich włosów
Jest tylko blada nocna lampka
Łysa śpiewaczka

Śpiewamy bluesa, bo czwarta nad ranem
Tak cicho, żeby nie zbudzić sąsiadów
Czajnik z gwizdkiem świruje na gazie
Myślałby kto, że rodem z Manhattanu

Czwarta nad ranem...

Herbata czarna myśli rozjaśnia
A list twój sam się czyta
Że można go śpiewać
Za oknem mruczą bluesa
Topole z Krupniczej

I jeszcze strażak wszedł na solo
Ten z Mariackiej Wieży
Jego trąbka jak księżyc
Biegnie nad topolą
Nigdzie się jej nie spieszy

Już piąta
Może sen przyjdzie
Może mnie odwiedzisz

Dwa zdarzenia z przedstawicielami rodzaju męskiego

Dzisiaj przydarzyły mi się dwie sytuacje w których główną rolę grali przedstawiciele rodzaju męskiego. Mały i przejrzały.

Sytuacja nom ber one. Wsiadłam do autobusu i zajęłam miejsce naprzeciwko pani, która była w towarzystwie 3-4 letniego chłopczyka. Dzieciak zainteresował się moim bagażem tj. kolorową roletą w liście, którą kupiłam dla córki. Przyglądał się uważnie, przekręcając główkę z boku na bok, jak to robią ptaki, zerkał, to na roletę to na mnie i widać było, że intensywnie myśli. W końcu nie wytrzymał.
- Pani chodzi do psedskola? - powiedział na głos, ni to pytając ni utwierdzając się we wnioskach, do których samodzielnie doszedł.
- Pani jest już duża, to do przedszkola raczej nie chodzi – odpowiedziała z uśmiechem babcia (sądząc po wieku).
Mały spojrzał na roletę, zrobił minę „coś mi się tu nie zgadza”, bo odpowiedź najwyraźniej nie pasowała mu do jego oceny sytuacji.
- To do starsaków chodzi – oświadczył z przekonaniem graniczącym z pewnością. Bo przecież jest jasne, jak słońce, że jak się nosi kolorowe, dziwne rzeczy, to na pewno na zajęcia plastyczne w przedszkolu. A babka się nie zna.

Sytuacja druga miała miejsce w markecie dwie godziny później i była mniej sympatyczna. Stałam w kolejce do kasy, gdy zobaczyłam mężczyznę, który rozglądał się dość nerwowo. Pomyślałam, że może chce podejść do kasy obok a mój wózek zagradza mu dojście, więc przyciągnęłam wózek bliżej siebie.
Proszę, może pan przejść – powiedziałam przekonana, że ułatwiam facetowi sprawę, ale on tylko zapuścił żurawia lustrując kasjerkę.
- Nie chcę, to stara baba – burknął i potoczył się dalej.

Zdębiałam bardziej niż dąb Bartek. Ta stara baba mogła mieć góra 40 lat. A dziwnie wybredny klient był o co najmniej 20 lat starszy i wyglądał na stetryczałego dziada.

Mam nadzieję, że sympatyczny maluch z autobusu nie wyrośnie na zgryźliwego pierdołę, który uważa, że wystarczy nosić portki i już jest się tym ważniejszym, mądrzejszym, a nawet ładniejszym i bardziej pożądanym w kontaktach społecznych. Czyżby faceci swoim postępowaniem udowadniali tezę Ezopa że: „Im mniejszy rozum, tym większa zarozumiałość”? Jakby co, to ja tylko pytam. Bez obrazy proszę.

wtorek, 5 lipca 2011

Dogadzam sobie, bo lubię

Deszczowy poranek rozjaśniłam sobie oglądaniem filmu „Wielki Gatsby”. Film stareńki (1974 r), ale nie zalatuje myszami, bo dobre rzeczy opierają się upływowi czasu. Piękni aktorzy ( Robert Redford, Mia Farrow), świetne zdjęcia, stroje z epoki, ciekawa historia, czegóż więcej trzeba? Filmowi niczego. Ale ja potrzebowałam jeszcze czegoś, najlepiej słodkiego i w dużych ilościach, bo ostatnio idę w hedonizm.

W kuchni znalazłam kawałek babki piaskowej od Marty, dołożyłam do niej (do babki nie do Marty)miskę czereśni, lody waniliowe i tak zaopatrzona zaległam przed telewizorem. Pasłam oczy kolorowymi obrazkami, dogadzałam podniebieniu a wszystko to bez najmniejszych wyrzutów sumienia. Jak sobie dogadzać to z przyjemnością. A co. Nigdy nie stosowałam diet, nie liczyłam kalorii, więc teraz też nie zamierzam.

Chociaż, może powinnam trochę przystopować, bo wyglądam tak „dobrze”, jak nigdy dotąd. Ale skoro dodatkowe kilogramy zawdzięczam sterydom, to może wrócę do swojej wagi bez odmawiania sobie przyjemności. A jak nie wrócę, to też nic się nie stanie. Całe życie słyszałam: „Jakaś ty szczupła”. Pamiętam zabawną sytuację u lekarza. Kiedy rozebrałam się do badania, pan doktor ze zdziwieniem stwierdził, że mam wszystko co trzeba, a w ubraniu wyglądam na chudzinę. W każdym bądź razie umartwiać się nie będę, przynajmniej dopóki mieszczę się w rozmiar 40, z trudem ale się mieszczę. Jak przestanę wchodzić w ciuchy, to pomyślę, teraz nie.

Tym bardziej, że odkąd złapałam w pewnych miejscach trochę więcej tłuszczu, @menopauza rzadziej przypomina o swoim istnieniu. Widocznie to prawda, że w wieku pobalzakowskim tłuszcz pomaga żyć. I tego będziemy się trzymać. Piszę „będziemy”, bo ślubas, odkąd wyhodował kawałek brzucha, polubił okrąglejsze. W myśl zasady, lubi się to, co się ma )))

niedziela, 3 lipca 2011

Skrzydło motyla

autor: robertkabaciński


















 

Niedzielny poranek. Niebo ma dzisiaj kolor zakurzonej bieli, wiatr rozciąga po nim postrzępione chmury, siąpi deszcz. Od godziny obserwuję kawałek świata zamknięty w prostokącie okna. Z perspektywy łóżka widzę niebo i koronę lipy. Reszta okien ma zaciągnięte rolety, odgradzając mnie od innych elementów miejskiego pejzażu. Mam wybór i mogę patrzeć na co chcę. Oczy mojego domu kilka dni temu zyskały powieki. Powieki są kolorowe, z cienkiej, szeleszczącej tkaniny przypominającej chitynowe ciała owadów. Banalny przedmiot, jakim jest roleta, daje mi możliwość fragmentacji świata, otwiera albo zamyka, pozwala nie widzieć albo, wprost przeciwnie, skupia wzrok na jakimś wycinku rzeczywistości. Podoba mi się to.

Kiedyś czytałam artykuł o tym, jak postrzegamy to, co wokół nas. Pamiętam, że byłam bardzo zdziwiona wynikami naukowych eksperymentów. Empirycznie dowiedziono, że każdy ma na oczach filtr i od tego filtra zależy, co i jak widzimy. Dlatego zakochani widzą wyłącznie piękno a matkom podobają się nawet brzydkie dzieci. Okazuje się, że widzenie jest o wiele bardziej związane z przetwarzaniem informacji przez nasz mózg, projekcją nas samych, aniżeli z mechanicznym odbiorem obrazu. Na szpetotę i ułomność świata Bóg dał nam skrzydło motyla - tęczę zamkniętą w cienkiej osłonce. Jednak od nas zależy, czy widzimy piękno czy robala.

Jest dokładnie tak jak mówił Einstein: „Są dwie drogi, aby przeżyć życie. Jedna to żyć tak, jakby nic nie było cudem. Druga to żyć tak, jakby cudem było wszystko.” Bez własnej zasługi, odkąd pamiętam jestem na tej drugiej drodze. Dziękuję Bogu, że widzę wokół siebie tyle cudów.

Ludzie szukają szczęścia a ono jest w wszędzie, potrzebuje tylko naszej uwagi. Gdybym miała coś radzić tym, którzy gonią w życiowym maratonie i wciąż nie znają spełnienia, to powiedziałabym: Nie szukaj czego nie zgubiłeś, to się nie rozczarujesz, że nie znalazłeś. I to było moje „słowo na niedzielę”, pisane ad hoc, przy śniadaniu.

Jeszcze tylko LINK    do ciekawego artykułu również związanego z tematem odbioru przez nas tego co widzimy i słyszymy.

Przy sobocie, z robotą i po robocie

Sobota minęła mi szybko, jak cały tydzień. Trochę się kręciłam wokół codziennych spraw; sprzątanie, zakupy, pranie, prasowanie. Nudy, a jednak się nie nudziłam, bo nauczyłam się dostrzegać przyjemność płynącą z wykonywania prostych czynności. Kiedyś domowa krzątanina mnie irytowała, teraz pomaga łapać punkty podparcia. Organizowanie przestrzeni wokół siebie jest kojące. Nie można tylko popadać w przesadę, bo grozi nam „krzątawica”, tj. chorobliwe dbanie o porządek. Kobiety, dotknięte krzątawicą ( mężczyźni rzadko zapadają na krzątawicę) tracą kontakt z mózgiem, bo nie wymaga on fizycznego odkurzania. Ja nie lubię żadnej przesady, więc krzątawica mi nie grozi.

Wracając do dzisiejszego dnia, to po południu zajmowałam się Niutkiem, bo młodsi pojechali na zakupy. Zajmowanie się wnukiem jest bardzo przyjemne, ale noszenie ośmiu kilo słodyczy fizycznie męczy. A Niutek kocha spacery tylko wtedy, gdy jest noszony na rękach. W wózku drze się na całe gardło, bo jest za nisko i ma ograniczoną perspektywę. Wystarczy wziąć go na ręce a już jest zadowolony. Z uwagą przygląda się wszystkiemu i robi za puchacza, wydając z siebie pełne zachwytu huuuu, hu, uhhuu, uuuhu.

Wieczorem, po służbie na usługach wnuka, trochę czytałam, obejrzałam z mężem jakiś film a potem zawiesiłam się na wspomnieniach. W pozycji horyzontalnej, z kubkiem mocnej herbaty, udałam się w przeszłość. Przeszłości mam kilkadziesiąt lat, więc jest co wspominać. Jeden z moich ulubionych nazywaczy rzeczy po imieniu W. Broniewski napisał wiersz „Chwile”, który noszę w sobie od podstawówki.

* * *
Ręce skrzyżuję, głowę pochylę,
w dawność popłyną myśli i chwile,
jesień wichurą w szyby zapłacze,
dawne, stracone znowu zobaczę.

Oczy zasłonię ciężką powieką:
indziej, inaczej, dawno, daleko-
wróci tęsknota, wróci niepokój,
kroki znajome przejdą przez pokój.

Znowu zapłonie w oczach i słowach
światło ukryte w palcach różowych,
nocą w ogrodzie kwiaty się ockną,
duszne zapachy wpłyną przez okno.

Oczom bezsennym znów się odsłonią
piersi jak blade kwiaty tytoniu,
nocą wilgotną - sennie, srebrzyście -
miesiąc obłędny zajrzy przez liście...

Sny niespokojne, sny niepojęte,
kwiaty uwiędłe, okno zamknięte!
Liryko rzewna! - śpiewasz - i nocą
czarne, dalekie skrzydła łopocą.

sobota, 2 lipca 2011

Deszczowy początek lipca

Padało, mżyło, lało. Deszczowy cały piątek, ale lipcowy deszcz ma swój urok, więc byłam daleka od narzekania na pogodę. Gdyby mój felerny organizm lepiej znosił ciśnieniową huśtawkę, to odpowiadałaby mi każda pogoda. Niestety, ja lubię każdy rodzaj pogody a organizm nie, więc ziewam jak hipopotam a serce robi fikołki, rozpychając się w klatce z piersiami.

Nie podoba mi się to, więc próbuję olewać fanaberie ciała. Tak często, jak tylko się da. Na swój użytek zmodyfikowałam powiedzenie o dobrych chęciach i mdłym ciele - duchem nie będzie rządziło ciało, choćby bardzo tego chciało. Jednak, pod wieczór, mój duch zaczął wymiękać i musiałam zmienić plany. Zamiast na imieniny poszłam do łóżka. Dramat to nie jest, ale trochę żal. Jakbym się uparła uderzyć w dramatyczne tony, to zawsze mogę powtórzyć za Słowackim: „Duchowi memu dała w pysk i poszła” ta wstrętna pogoda, oczywiście.

Na pocieszenie miałam wieczorną wizytę Niutka. Tyle że mały był dzisiaj kapryśny, chciał spać, ale nie mógł usnąć. Jak zawsze zaczęłam mu śpiewać, tym razem była to piosenka „Czerwonych Gitar” Długo nie pośpiewałam, bo Niutek skręcał się w precel, przebierał nogami i ani myślał usnąć. Nie wiem tylko, co go bardziej irytowało, nieznana piosenka, jakość wykonania, czy pogoda. Ja stawiam na pogodę, chociaż zdania są podzielone. Kiedyś córka powiedziała, że nikt nie usypia małego tak dobrze jak ja, na co ślubas zapodał, że wnuk szybko usypia, żeby nie słuchać moich kołysanek. Myślał by kto, niech sobie dziadek zazdrośnik gada, a ja będę śpiewać i już.

* * *
Ciągle pada!
Asfalt ulic jest dziś śliski jak brzuch ryby,
Mokre niebo się opuszcza coraz niżej,
żeby przejrzeć się w marszczonej deszczem wodzie. A ja?
A ja chodzę desperacko i na przekór wszystkim moknę,
Patrzę w niebo, chwytam w usta deszczu krople,
patrzą na mnie rozpłaszczone twarze w oknie, to nic.

Ciągle pada! Ludzie biegną, bo się bardzo boją deszczu,
Stoją w bramie, ledwie się w tej bramie mieszcząc,
ludzie skaczą przez kałuże na swej drodze. A ja?
A ja chodzę, nie przejmując się ulewą ani spiesząc,
Czując jak mi krople deszczu usta pieszczą,
ze złożonym parasolem idę pieszo, o tak!

Ciągle pada, alejkami już strumienie wody płyną,
Jakaś para się okryła peleryną,
przyglądając się jak mokną bzy w ogrodzie. A ja?
A ja chodzę w strugach wody, ale z czołem podniesionym,
Żadna siła mnie nie zmusza i nie goni,
idę niby zwiastun burzy z kwiatkiem w dłoni, o tak.

Ciągle pada, nagle ogniem otworzyły się niebiosa,
Potem zaczął deszcz ulewny siać z ukosa,
liście klonu się zatrzęsły w wielkiej trwodze. A ja?
A ja chodzę i niestraszna mi wichura ni ulewa,
Ani piorun, który trafił obok drzewa,
słucham wiatru, który wciąż inaczej śpiewa.

Ciągle pada, nagle ogniem otworzyły się niebiosa...
który wciąż inaczej śpiewa. A ja?
A ja chodzę desperacko i na przekór...
patrzą na mnie rozpłaszczone twarze w oknie, to nic.

piątek, 1 lipca 2011

O wyprzedażach, wysokich obcasach i o tym o czym się nie dyskutuje

Wybrałam się dzisiaj na zakupy w poszukiwaniu prezentu dla kuzynki, która ma jutro imieniny. Pomimo przedpołudniowej pory, kiedy pracujący powinni być w pracy, na ulicach rojno i gwarno. Wśród przechodniów znalazł się też znajomy babon, który pracuje w budżetówce, więc w godzinach pracy może sobie połazić po mieście. W sklepach też dzikie tłumy.

Zaczął się sezon letnich wyprzedaży, więc współcześni poszukiwacze przygód polują na okazje. Przy wieszakach i półkach pełno czerwonych tabliczek. Minus 20 – 50% pierwotnej ceny towaru, to duża obniżka. Ale niektóre ceny i tak powalają na kolana, a jak się dokładniej przyjrzeć, często dochodzi się do wniosku, że nawet gdyby dawali za darmo, to też trudno byłoby o nabywcę.

Jednak zdarza się trafić na prawdziwą okazję, jak mi dzisiaj. Za pół ceny kupiłam eleganckie buciki, które będą świetne do kiecki na chrzciny Niutka. A wziąwszy pod uwagę, że pantofelki mają klasyczny fason, są z prawdziwej skóry a obcas mają wyższy niż zazwyczaj, to szybko ich nie zniszczę i posłużą mi na długo.

Kiedyś lubiłam buty na wysokim obcasie, ale teraz muszę się zadowolić 2-3 cm, bo mój kręgosłup protestuje przy wyższym. Trochę mi żal, bo wysoki obcas wysmukla nogę, ale jak popatrzę na kobitki pomykające na zgiętych kolanach, z zadkiem wypiętym na okolicę, to żal mi mniej. Cóż, nie wszyscy biorą pod uwagę, że na wysokich obcasach trzeba umieć chodzić. Komiczny widok przedstawiają też większe gabarytowo reprezentantki rodzaju żeńskiego, które wbijają stopy w buty na wysokiej szpili i wyglądają jak świnia na szczudłach. A te z większą fantazją i bez odrobiny dobrego smaku, idą na całość - wkładają buty ozdobione mnóstwem biżuteryjnych dupereli, przyciągających wzrok a to jeszcze bardziej podkreśla groteskowy wygląd takiej tandet-elegant. Ale jak ktoś lubi wyglądać karykaturalnie, to jego sprawa.