Szukaj na tym blogu

czwartek, 27 czerwca 2013

Mijamy

Mijam, mijasz, mijamy

ja minę
ty miniesz
on minie
mijamy
mijajmy



Dzisiaj przemijanie odczuwam dotkliwiej. Zmarła Pani Helena, Mama mojej Przyjaciółki. Odeszła spokojnie, cicho, tak jak żyła. E do ostatniej chwili trzymała Ją za rękę. Minęło jedno ludzkie istnienie, odszedł jeden dobry człowiek, dzięki któremu życie wokół było trochę lepsze. Została pamięć i smutek, że już nigdy...

Niech spoczywa w spokoju

niedziela, 23 czerwca 2013

Dziękuję za pamięć i za całą resztę















Kumken – mówi mój wnuk, gdy przypominam mu, że powinien za coś podziękować. Nie wiem, dlaczego w jego słowniku „dziękuję”  to „kumken”, dlaczego wciąż woli mówić w swojej gwarze, ale cieszę się, że rozumie istotę sprawy. Mały podkreśla swoje „dziękuję” zabawnym potakiwaniem i pochylaniem główki. Nikt go tego nie uczył, więc wygląda na to, że do głosu dochodzi sama natura i podpowiada mu, żeby skinieniem głowy podkreślał szacunek dla tego komu dziękuje. 

Chciałabym żeby umiał odczuwać i okazywać wdzięczność, więc staram się go tego uczyć. Jestem głęboko przekonana, że gdy dziękowanie staje się nawykiem, to życie jest dużo bogatsze i o wiele łatwiejsze.

Przeczytałam gdzieś, że niektórzy ludzie nie lubią okazywać wdzięczności, bo obawiają się, że ten komu coś zawdzięczają zdobędzie nad nimi przewagę, zdominuje ich albo uzna za słabeuszy. Nie bardzo to rozumiem. Skąd w ludziach takie asekuranctwo, taka małostkowość i pycha. Żeby bać się wyrażenia komuś wdzięczności trzeba mieć straszne kompleksy albo rozdęte pychą ego, co, choć to dziwne, czasami idzie w parze. Żal mi ludzi, którzy tak postępują. Nie wiedzą, jak wiele tracą.

Dziękowanie jest przyjemne, i to nie tylko wtedy, gdy nam dziękują. Dlatego nie skąpię podziękowań innym ani sobie. Lubię to ciepełko w serduchu, gdy przekonuję się, że mogę na kimś polegać, że ktoś robi dla mnie coś miłego, że komuś zależy na moim dobru, że ktoś daje mi swój czas i uwagę, itp. i itd. Może dlatego, że dziękowanie jest dla mnie czymś przyjemnym, nie mam nawet najmniejszych problemów z okazywaniem wdzięczności.  I, jak ten kelner, wszystkim gorąco polecam odpłacanie wdzięcznością za każdy dobry gest, za poświęcony czas, za miłe słowo.

A ja pięknie dziś dziękuję moim Przyjaciółkom, które zawsze mnie wspierają, gdy na dłużej zamilknę sprawdzają, czy u mnie wszystko w porządku. I tak, chociaż zaczęłam od przysłowiowego pieca to dobrnęłam w końcu do sedna.

Serdeczne dzięki. U mnie wszystko ok - same stare bidy, nowych na szczęście brak- cieszę się że żyję i Wam też życzę dużo zadowolenia z życia. Mało mnie, bo upały mnie męczą, doba nijak nie chce się wydłużyć, sprawy do załatwienia nie chcą się same załatwić. Poza tym, prawie codziennie jestem u E. A jak już wrócę do domu, to jakoś nie chce mi się gadać. Duża buźka.   
Wasza wdzięczna Basia


wtorek, 18 czerwca 2013

Bogumiła, dla ludzi dobra, Bogu miła


W miniony poniedziałek były imieniny Bogumiły. Kiedyś w tym dniu odwiedzałam kogoś, kto był dla mnie bardzo ważny i od kogo wiele się nauczyłam. Nie ma Jej na tym świecie już ponad 30 lat, ale w moim życiu wciąż jest w jakiś sposób obecna. Chciałam żeby  oprócz mnie ktoś jeszcze o niej pamiętał, więc napisałam krótką historię Jej życia. Tekst został opublikowany w jednej z kolorowych gazet, dziś nie pamiętam już w której. Jednak nic nie stoi na przeszkodzie, żebym raz jeszcze przypomniała historię tej wspaniałomyślnej i szlachetnej kobiety. 










Bogumiła, dla ludzi dobra, Bogu miła

"Dobrych ludzi nikt nie zapomina", twierdziła Safona i pewnie miała rację, ale o dobrych ludziach zbyt rzadko się mówi. Współcześnie najwięcej się mówi o wszystkim co szokujące, a dobro jest mało medialne. Nie mam misji naprawiania świata, ale chcę opowiedzieć o kobiecie, która zmieniała ten świat na lepszy. Nosiła imię Bogumiła. To odziedziczone po babce imię bardzo do niej pasowało, ponieważ przez całe swoje życie starała się robić tylko to co Bogu było miłe. A Bóg nawet jeżeli doceniał jej starania, to wystawiał ją na ciężkie próby. Przeznaczył jej trudne i naznaczone cierpieniem życie. Jednak, to życie było darem dla wielu, a ja byłam jedną z obdarowanych. Dlatego w 30 rocznicę Jej śmierci chcę opowiedzieć jaka była.

Bogumiła urodziła się w 1912 roku, w ziemiańskiej rodzinie, żyjącej na kresach. Dzieciństwo miała szczęśliwe, spędzane w malowniczym dworku, wśród kochającej rodziny. O swoich rodzicach opowiadała z miłością i podziwem. W jej wspomnieniach najwięcej miejsca zajmowały codzienne domowe sprawy. Podwieczorki na ganku obrośniętym dzikim winem. Spacery po lesie i wyprawy z babcią do małego kościółka. Nauka czytania dla wiejskich dzieci, w której pomagała matce. Wyjazdy z ojcem do pobliskiego miasteczka, gdzie oglądała z podziwem inne miejskie życie. Rowerowe wycieczki z bratem i naukę pływania w obrośniętym tatarakiem stawie. Wieczory w małym saloniku spędzane na czytaniu książek. Wspólne oglądanie rodzinnych albumów i wizyty krewnych. Ot, takie zwykłe sielskie - anielskie życie, które trąciło banałem, ale było ważne i piękne. W tym najszczęśliwszym okresie swojego życia, Bogumiła zgromadziła kapitał miłości, dobroci i wiary, a potem tym kapitałem chętnie się dzieliła i czerpała z niego siłę.

A siły potrzebowała dużo,bo nie dość, że żyła w trudnych czasach, to jej osobisty los, był pasmem tragicznych doświadczeń i splotów okoliczności, które nie jednemu odebrałyby chęć do życia. Była matką, która pochowała swoje jedyne dziecko. Trzyletni synek Jureczek zmarł na zapalenie opon mózgowych. Zanim zdążyła oswoić się z bólem i ukoić żal, wybuchła II wojna światowa. Jej mąż, oficer Wojska Polskiego, poszedł w sierpniu 1939 r. do swojej jednostki i straciła z nim kontakt. Po prawie dwóch latach, od wybuchu wojny, Bogumiła otrzymała informację, że mąż jest w Oświęcimiu. Wysyłała paczki, chociaż nie miała pewności czy mąż je otrzyma.  Modliła się, żeby przeżył. Niestety, jej modlitwy nie zostały wysłuchane. Tydzień przed świętami Bożego Narodzenia dostała zawiadomienie, że jej Bronek, który nazywał ją "sikoreczką", zmarł na serce. Pogrążyła się w cierpieniu.

Ale nie dane jej było przeżyć żałoby i zostawić za sobą bólu po stracie męża. Po latach musiała przeżywać ten ból na nowo, bo kilka miesięcy po zakończeniu wojny, do Bogumiły zgłosił się człowiek, który był z jej mężem w obozie. Przyniósł, napisany na rękawie koszuli, pożegnalny list od Bronka. Właściwie dopiero wtedy dowiedziała się, jak zginął jej mąż. Okazało się, że nie wytrzymał gehenny obozu i poszedł na druty. Prawda o śmierci Bronka bardzo bolała. Nie dość, że go straciła, że po raz kolejny przeżywała jego śmierć, to jeszcze musiała mu przebaczyć, że uciekając przed cierpieniem, zostawił ją samą. Często myślała, że może mógł przeżyć, gdyby tylko był silniejszy. Jednak z drugiej strony, miała świadomość, że jeżeli jej Bronek, którego znała jako dzielnego mężczyznę, popełnił samobójstwo, to jego obozowe przeżycia musiały być naprawdę straszne. Z tą świadomością było jej jeszcze ciężej. Kolejne lata przynosiły, kolejne straty. W czasie wojny wyginęła albo wymarła prawie cała rodzina Bogumiły, a dom i majątek przepadły.

Sowieci i Niemcy bardzo się postarali, żeby Bogumiła na własnej skórze odczuła okrucieństwo czasów w jakich przyszło jej żyć. Właściwie jedynymi krewnymi ocalałymi z wojennej pożogi byli brat i bratanek. Niestety, oni też wkrótce ją opuścili. Brat zmarł tuż po wojnie na gruźlicę, a bratanek podpadł sowieckim władzom za nieprawomyślne poglądy i gdzieś przepadł.

Bogumiła została sama i musiała od nowa układać sobie życie. Jeszcze w czasie wojny skończyła kursy pielęgniarstwa, więc podjęła pracę w szpitalu przeciwgruźliczym, w którym leczył się jej brat. Po wojnie wielu ludzi cierpiało z powodu gruźlicy, więc pod Biłgorajem utworzono szpitalny oddział, do którego zwożono najciężej chorych. Właściwie była to umieralnia dla ludzi, którym nie można było już pomóc. Bogumiła podjęła tam pracę i z oddaniem pielęgnowała tych, którzy odchodzili na tamtą stronę. Było wśród nich wielu młodych, którzy nie zdążyli nacieszyć się życiem. Rozumiała ich ból i cierpienie, bo sama była od nich niewiele starsza, a jej życie też gdzieś przepadło. Fizycznie była zdrowa, ale cierpienie psychiczne przygniatało ją do ziemi. W opiece nad chorymi szukała ucieczki i schronienia przed własnym bólem. Pracowała ponad siły. Robiła wszystkie te prace, których unikali inni pracownicy. Od rana do nocy była przy chorych i nie przywiązywała najmniejszej wagi do tego, że może się zarazić. Być może podświadomie szukała śmierci, bo nie zależało jej już na własnym życiu. Jednak kierujący szpitalem lekarz, zauważył wyniszczającą walkę jaką toczyła ze swoim cierpieniem i zdecydował za nią, że powinna podjąć jakąś mniej obciążającą pracę. Bez pytania o zgodę załatwił jej przeniesienie do Poradni Przeciwgruźliczej w Lublinie.

Bogumiła wróciła do swojego domu i otrzymała kolejny cios. Przekonała się, że ludzie za dobroć potrafią odpłacić podłością. Gdy w czasie bombardowania Lublina, dom jej sąsiadów stał się jedynie kupą gruzu, odstąpiła im swoje mieszkanie. Sama przeprowadziła się do służbówki, zabierając jedynie najpotrzebniejsze osobiste rzeczy. Sąsiedzi mieli czworo dzieci, ona była sama, więc uznała, że nie może zachować się inaczej. Myślała, że do czasu gdy wróci jej Bronek, sąsiedzi znajdą sobie lokum i wszystko jakoś się ułoży. Niestety. Jej Bronek nie wrócił, a sąsiedzi rozporządzili się jej domem, jak swoim. Po wojnie trafiła się okazja wyjazdu na ziemie odzyskane, więc sprzedali mieszkanie Bogumiły, zabrali pieniądze i wyjechali. Tak więc po powrocie z biłgorajskiego szpitala okazało się, że w jej domu wciąż mieszkają obcy ludzie, tyle że nie ci, którym czasowo dała schronienie. Nowymi sąsiadami Bogumiły była wielodzietna rodzina ze zniedołężniałą staruszką.

Jedno z dzieci było ciężko chore, staruszka całymi dniami płakała, że synowa wyrzuci ją na żebry, więc Bogumiła nawet nie próbowała odzyskać swojego mieszkania. Jej mąż nie żył, więc to, że straciła też ich wspólny dom, nie mogło bardziej zaboleć. Żyła skromnie w maleńkim pokoiku służącej i chociaż los, i ludzie, wiele razy ją zawodzili, to ona, na przekór wszystkiemu, wciąż była szlachetna i dzielna.

Zresztą jej życie zmieniło się w służbę, więc ta służbówka była tylko zewnętrznym wyrazem życia jakie prowadziła. Pomagała sąsiadom: robiła zastrzyki, zmieniała opatrunki, organizowała jedzenie, zbierała wśród zamożniejszych znajomych ubrania i pochylała się nad każdą biedą w okolicy. Była taką jednoosobową instytucją opiekuńczą dla dzielnicy Bronowice Stare. Ludzie ją znali i bez najmniejszych oporów przychodzili ze swoimi problemami. Nawet miejscowi pijacy szukali u niej ratunku, gdy ich zmęczony wódką organizm się buntował. Jako jedyna, potrafiła się dogadać z miejscowym „wariatem", panem Teofilem, który za wariata robił dla wygody, ot tak, żeby ludzie bali się go denerwować. Nikomu nie odmawiała wsparcia i nie słyszałam, żeby komukolwiek wypominała swoją pomoc.

Raz w miesiącu, gdy odbierała pensję, szła na pocztę, żeby wysyłać paczki i pieniądze dla ludzi z domów opieki. W tych paczkach były słodycze, konserwy, ale też ciepłe pończochy, witaminy, książki, stylonowe chustki i wiele innych rzeczy, które były komuś potrzebne. Nie wiem skąd wiedziała, co komu się przyda, ale listy z podziękowaniami świadczyły o tym, że jednak wiedziała. Lubiłam patrzeć, jak pakuje te paczki, bo była wtedy taka radosna, jakby właśnie otworzyła prezent, na który długo czekała. Nie bardzo wtedy rozumiałam, dlaczego dawanie tak bardzo ją cieszy. Dlaczego nie widzi, że ludzie czasami zwyczajnie ją wykorzystują? Ja widziałam, że ci którzy przychodzą ze swoimi sprawami, często uważają, że jest głupia, więc można to bez skrupułów wykorzystać. Słyszałam jak za plecami nazywają ją dewotką, korzystając bez umiaru z jej samarytańskiej postawy.

Przyznaję, że gdy pod koniec miesiąca, na każdy obiad jadła ziemniaki ze zsiadłym mlekiem, bo brakowało jej pieniędzy, to też byłam daleka od podziwu. Było mi jej żal, że tak nie umie o siebie zadbać i jednocześnie byłam na nią zła. Dopiero po latach zrozumiałam, że to ja byłam głupia myśląc, że widzę więcej niż ona. Bogumiła wszystko widziała, ale po prostu miała swoje zasady i według nich żyła. Była wewnętrznie wolna. Z nikim nie omawiała, co robi i dlaczego. Nie obchodziła ją opinia ludzi i zupełnie nie dbała o ich wdzięczność.

Każdy dzień zaczynała mszą w Kościele św. Michała Archanioła a potem szła pieszo do pracy. Po pracy odwiedzała ludzi, którym pomagała. W wolnym czasie czytała książki, słuchała radia, modliła się i wspominała minione czasy. Byłam u niej stałym gościem, bo bardzo lubiłam jej towarzystwo. Lubiłam jeść z nią „ziemniaczki z masełkiem i pietrusią", popijane zsiadłym mlekiem i słuchać jej wspomnień. Dużo mówiłam jej o sobie. Wiedziała o mnie więcej aniżeli moi rodzice czy rodzeństwo, bo zawsze miała dla mnie czas i dużo ciepła. Opowiadałam jej o szkole, książkach, koleżankach, chłopakach a ona się uśmiechała i cierpliwie słuchała. I tylko czasami zadawała pytanie, które bardzo mnie śmieszyło: "Basiu, takie dobre z ciebie dziecko, nie chciałabyś być zakonnicą?" Nie, zakonnicą zostać nie chciałam, ale po latach wiem, że moje podejście do wiary, na pewno zawdzięczam pani Bogumile. Im jestem starsza tym bardziej doceniam to, co od niej dostałam. Mam pewność, że Bóg jej rękami pomógł wielu ludziom. Przez całe swoje życie hojnie rozdawała innym, to, co było w niej najlepsze: bezwarunkową miłość, szlachetność, opiekę.

Ideałem nie była, miała swoje wady, ale z tymi wadami i wbrew tym wadom, była pięknym człowiekiem. Szlifowana trudnym życiem, coraz bardziej przypominała cenny brylant. W pełni zaakceptowała los jaki Bóg jej przydzielił. Na serio traktowała słowa pacierza „ bądź wola Twoja" i starała się sprostać wszystkiemu, co ją spotykało, wierząc i ufając, że wszystko dzieje się po coś. Jej wiara miała bezpośrednie przełożenie na sposób w jaki żyła, a to nie łatwe zadanie. Patrząc na jej życie można pomyśleć, że była takim Hiobem w spódnicy, ale nie było w niej nic z męczennicy. Często się śmiała i szukała kontaktu z ludźmi, doceniała drobne przyjemności, z radością patrzyła na przyrodę. W dniu imienin Bogumiły, 10 czerwca, przynosiłam jej lewkonie, kwiaty które lubiła najbardziej. Trzeba było wtedy widzieć jej oczy, żeby zrozumieć, jak wiele było w niej zachwytu i miłości dla wszystkiego co było jej dane. Agnieszka Osiecka napisała taki wierszyk: "Jak lewkonia bądź ładna i biała,/ jak lewkonia pod niebo się spiesz,/ jak lewkonia, co dłużej wytrwała,/ niż ta miłość, o której wiesz." Kiedy przeczytałam te słowa, od razu pomyślałam o pani Bogumile, bo ten kwiat i opis, tak bardzo do niej pasowały. Z jednym małym-wielkim wyjątkiem, u pani Bogumiły miłość wszystko przetrwała.



piątek, 14 czerwca 2013

A co mi szkodzi...


A co mi szkodzi spojrzeć na siebie z uznaniem? Może na zewnątrz tego nie widać, ale potencjał mam że ho,ho, hoo....


środa, 12 czerwca 2013

Utrwalenie doświadczenia

Wczoraj przeżyłam chwile grozy, bo mój kręgosłup zwariował i koszmarny ból pozbawił mnie jednocześnie rąk i nóg. Zaczęło się w niedzielny wieczór od bólu prawej ręki a w poniedziałek rano obudziłam się z uczuciem, że ręce i nogi odpadają mi pod własnym ciężarem. Cały dzień przeleżałam w bólu, walcząc z czarnymi myślami, że tak już zostanie. 

Po ostatnim badaniu MR neurochirurg pocieszył mnie, że żadna operacja mi nie grozi, bo nie można mi pomóc. Wynik nie pozostawia wątpliwości - jest coraz gorzej, torbiele w kręgosłupie rosną jak grzyby po deszczu. Niestety. Zaczęło się od kości krzyżowej a teraz dochodzą do kręgosłupa piersiowego. Muszę się liczyć z tym, że choroba będzie postępowała. Dlatego poniedziałkowe dolegliwości odebrałam jak początek końca. Leżałam więc sobie jak trupek, z rękami złożonym na piersiach, bo najmniejszy ruch rąk powodował trudny do zniesienia ból.

A dzisiaj? Cuda panie, cuda. Czuję ręce i mogę nimi swobodnie poruszać, z nogami też lepiej, pozostał mi jedynie kulszowy ból po lewej stronie, ale do niego już przywykłam. Żeby nie kusić losu zostałam jeszcze w łóżku. 

Po wczorajszym dniu jestem bogatsza o doświadczenie, które będę mogła przywołać, gdy znowu będę w obliczu jakiegoś zagrożenia. Strachy na lachy, będzie co ma być, a z rozpaczą i czarnymi myślami można poczekać. 

Piszę te słowa, żeby mi się utrwaliło, że; nie wszystko jest takie jak się na początku wydaje, na strachu problemy rosną jak na drożdżach, nic nie jest dane na zawsze, nawet tak oczywista czynność jak poruszanie się, więc trzeba doceniać to, co się ma tu i teraz. 

A teraz, oddalam się dyskretnie zamiatając  nogą. Pokręcę się trochę po domu. Trzeba się nacieszyć możliwością swobodnego ruchu. 

niedziela, 9 czerwca 2013

Życie ulotne jak dmuchawiec i ciężkie jak ołów, ale moje własne, więc póki trwa uśmiecham się


Za oknem upalna niedziela, ale w domu przyjemnie chłodno, bo otwarte na przestrzał okna łapią każdy najmniejszy nawet wiaterek. Położyłam się, żeby przepędzić ćmiący ból głowy. Nie ma się co dziwić, że głowa mnie boli, skoro mam ciśnienie 80/42. Effortil, który miał być antidotum na spadki ciśnienia, dzisiaj nic nie pomaga. Dobrze że przynajmniej wisielczy nastrój, który dopadł mnie w połowie tygodnia, oddalił się w nieznane.



Otrząsnęłam się z przygnębiających myśli i znowu jestem pogodzona z życiem. Na moje wszystkie nie-chciejstwa, lęki, prawdziwe i wydumane strachy, mam prosty sposób – przypomnienie sobie, że ani ja taka „mala” ani życie takie straszne. I, póki co, jeszcze nie umieram. Jednak z tym przypominaniem bywa różnie, bo czasami zawodzi refleks i zanim przemyślę sprawę, to już tonę w odmętach beznadziei. Czasami brakuje mi sił, żeby podjąć rękawicę rzuconą przez los, więc próbuję uciekać przed życiem i chowam się w swoim domku jak ślimak.



Przemijanie, cierpienie, śmierć, to coś na co nie mam większego wpływu, więc powinnam odsuwać od siebie czarne, pozbawiające energii myśli. Wiadomo że wizyty w hospicjum nie napawają optymizmem, więc trzeba się było tym bardziej pilnować, a ja zamiast tego wyłożyłam się na łopatki i przeżuwałam każdy żal, jak krowa trawę w czterech żołądkach. Dobrze że szybko pozbierałam się w garść i znowu mam apetyt na życie, które choć ulotne jak dmuchawiec, to jest też ciężkie jak ołów

Czasami myślę, że zaliczam kolejne dołki, żeby nie zapomnieć, co naprawdę jest ważne i nie przejmować się byle czym. Lekcja odrobiona, więc znowu odwracam twarz do słońca. Wieczorem idę ładować akumulatory. Będzie dobrze, bo źle już było.


A teraz się oddalam nucąc sobie piosenkę Anny German. Jakby ktoś chciał zanucić ze mną to bardzo proszę, wystarczy otworzyć link

czwartek, 6 czerwca 2013

Chce mi się nic

zdjęcie znalezione w sieci













Poniedziałkowy plan nie wypalił i jest jak w tytule. A powinno mi się chcieć, bo zawartość dwóch szaf wywaliłam na fotele i powinnam coś z tym zrobić. Wybebeszenie szaf było spowodowane chęcią odstresowania stresującej sytuacji, poprzez zajęcie się czymś pożytecznym, tudzież zawieszoną na klatce kartką  o zbiórce odzieży na cele charytatywne.



Niestety, utknęłam prawie na starcie, bo jakoś szybko stwierdziłam, że (do wyboru) chce mi się nic albo nic mi się nie chce. Jakie znaczenie ma inwentaryzacja i porządkowanie mojej szafy wobec przygniatającej mnie beznadziei. Chodzę ciemną doliną i wypatruję pocieszenia, spokoju, słońca. A tu nic, nawet pogoda oddaje mój nastrój. Niebo płacze, błękitu jak na lekarstwo. Ja nie płaczę, ale myśli mam szare i splątane. Wizyty w hospicjum przywołują niechciane wspomnienia, odsuwane jak najdalej lęki, bolesne ślady na sercu i duszy.



Po dobrym początku tygodnia wczoraj poległam i dzisiaj też melancholia łazi za mną jak cień. Nowy betabloker zmaga się z moim problematycznym sercem, obniżając i tak niskie ciśnienie. Mój ulubiony sercowy doktor robi co może, żeby postawić mnie na nogi, ale ja ciągle jakaś kulawa.



Nic to, pozbieram się jakoś, bo … Nie wiem, bo co, ale wiem, że się pozbieram, bo tak trzeba. I tylko tak okropnie mi się nie chce........

niedziela, 2 czerwca 2013

Świętowałam

 
zdjęcie znalezione w sieci

1 czerwca - Dzień Dziecka. Jako dziecko "stare ale jare", matka i zakochana babcia, nie odmówiłam sobie dzisiaj świętowania. Bo, jak ciągle powtarzam, każda okazja jest dobra, żeby codzienność zmieniać w święto. 

Pół dnia spędziłam z wnukiem, nasiąkając jak gąbka jego żywiołową radością. Mamy z Danielem swoje rytuały i zabawy, i coraz lepiej się dogadujemy. Nie zawsze rozumiem co wnuk mówi, bo mały jest wybitnie utalentowany w dziedzinie słowotwórstwa, np. lulie to zielony, liulien to listonosz, ljulju to woda, lium lium to mycie. Ale, mi coraz lepiej idzie rozszyfrowywanie a on coraz więcej słów wypowiada poprawnie, więc nie jest źle. Pomimo komplikacji językowych wydawanie poleceń idzie małemu dobrze. "Ty brum brum babaniania, tiaa" - w wolnym tłumaczeniu - Daniel jedzie do babci Ani, tak." Ja nie doczekałam się jeszcze u wnuka nazwy własnej, więc wciąż jestem tylko babą. I całkowicie zadowalam się deklaracją: "Ty baby" i słodkimi buziakami. Daniel to cudny prezent od losu, za który jestem Górze bardzo wdzięczna. Dzięki niemu łatwiej mi zbierać siły, żeby radośnie żyć, a nie jest to łatwe zadanie.