Szukaj na tym blogu

czwartek, 30 lipca 2020

Kaczka w pomarańczach razy trzy

Parę lat temu umówiłam się z dwiema koleżankami na babski wieczór w restauracji o intrygującej nazwie Czarny Tulipan. Nie była to moja pierwsza wizyta w tym lokalu, ale  ostatnia. Niezadowolonych klientów było chyba więcej, bo lokal wkrótce zamknięto.

Restauracja mieściła się w piwnicy jednej z kamienic lubelskiego Starego Miasta. Wchodziło się do niej po bardzo stromych schodach. Jak już udało się nam dotrzeć do celu, to pozostało zająć miejsce przy stoliku i wybrać coś z menu.
- Jadłam tu świetną kaczkę w pomarańczach. Polecam - powiedziałam do sapiących koleżanek.
- Ja całej kaczki nie zmęczę. Poza tym jestem głodna i chcę coś szybkiego - odpowiedziała Dorota, która była głodna tylko na coś szybkiego.
- Przecież ta kaczka jest porcjowana i danie  wcale nie jest duże. Nikt ci całej kaczki jeść nie każe. Czekać też nie trzeba długo, bo oni nie pieką od początku, tylko podgrzewają - namawiałam.
- To przecież oczywiste. Inaczej zanim by tę kaczkę upiekli, to trzeba by kwitnąć przy stoliku dobre półtorej godziny - Anka posłała Dorocie dyskretnego prztyczka, bo były na etapie tak zwanej szorstkiej przyjaźni.
- Ja chcę kaczkę - zdecydowała się Anka.
- To ja też - dołączyłam.
- No dobra, jak wszyscy, to babcia też - zadeklarowała się Dorota.
I wszystkie zaczęłyśmy tęsknym wzrokiem wypatrywać kelnerki. Po chwili przechodziła koło nas dziewczyna z tacą.
- Możemy panią prosić - wyrwała się głodna Dorota.
- To nie mój stolik.
- To, który jest pani? My się chętnie przesiądziemy - nie odpuszczała Dorota.
- Ale ja już kończę zmianę - wyjaśniła kelnerka i czym prędzej  uciekła. 
Minęło następne pięć minut, a nie pojawił się nikt z obsługi.
- Idźmy stąd - zaproponowała Dorota.
- O nie. Ja na głodniaka nie pokonam tych schodów - zaprotestowała Anka.
- Za chwilę może ktoś przyjdzie - powiedziałam z nadzieją.
- Dobra, dopóki jeszcze trzymam się na nogach, to pójdę poszukać kelnerki - powiedziała Dorota i poszła.
- Widzisz jaka ona jest gruba? A ciągle martwi się, że jest głodna. O nogi powinna się bardziej martwić, bo za chwilę wysiądą jej kolana - powiedziała "żyćliwie" Anka i zamilkła, bo na horyzoncie pojawiła się Dorota.
Zapowiadał się miły wieczór, nie ma co.
- Zaraz ktoś przyjdzie. Okazało się, że jedna kelnerka wyszła, druga jeszcze nie dotarła, więc stąd opóźnienie - wyjaśniła po powrocie Dorota.
- O czym gadałyście? - zapytała, gdy już usiadła. 
Ja milczałam, jak zaklęta, bo kto gadał niech się pochwali.
- Tobie dupę obrabiałyśmy - powiedziała Anka uśmiechając się promiennie i zupełnie bezzasadnie używając przy tym liczby mnogiej.
- I co? - nie odpuszczała Dorota, patrząc nie wiem czemu na mnie.
- Ja tam, jak zawsze, uważam, że jak ktoś poza plecami obrabia mi dupę, to ja mam go w dupie i jego uwagi również - wyłożyłam swoje życiowe credo.
Anka nie zdążyła się wypowiedzieć, bo przyszła wreszcie długo wypatrywana kelnerka. Zamówiłyśmy trzy porcje kaczki i trzy herbaty. Pech chciał, że dwie z nas były na antybiotyku, a jedna przyjechała samochodem, więc odpadało zakropienie spotkania czymś miłym. Kaczka musiała sobie radzić bez podlewania. Pani kelnerka zamówienie przyjęła i rozpłynęła się jak złoty sen. Anka szybko zaczęła opowiadać o swoim urlopowym wyjeździe. 
- Na twardo tę wodę gotują? -  odezwała się Dorota po kilku minutach.
- Daj spokój, przyniosą wszystko razem - powiedziała Anka i wróciła, do relacji z wycieczki po Barcelonie.
- No bez jaj. Od złożenia zamówienia siedzimy tu 40 minut - Dorota uparła się robić za kukułkę.
- Rzeczywiście - potwierdziłam spoglądając na zegarek. 
Anka chyba zapomniała o jedzeniu i wolała wspominać, więc czekała niecierpliwie aż wrócimy do rozmowy. Wtedy na horyzoncie pokazała się kelnerka, tym razem ta od naszych stolików, żeby nie było, że tak prześladowałyśmy wszystkie kelnerki naraz.
- Proszę pani, co z naszym zamówieniem? Kiedy wreszcie dostaniemy zamówioną kaczkę? - zawołała Dorota.
- Chwileczkę, zaraz sprawdzę w kuchni - kelnerka poleciała ulubionym zwrotem wszystkich kelnerów i fizycznie poleciała gdzieś dalej od nas. Cierpliwie wpatrywałyśmy się w koniec korytarza, gdzie znikła nam z oczu. Zrezygnowana Anka nie podejmowała nawet próby powrotu do Barcelony.
- Idzie, ale nic nie niesie - poinformowała nas za chwilę Dorota, jakbyśmy były niedowidzące albo, nie daj Boże, ślepe.
- Kucharz powiedział, że w jednym zamówieniu było za dużo kaczek i on tyle nie ma - zameldowała po powrocie kelnerka i nawet nie mrugnęła przy tym okiem.
Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta, bo Dorota była głodna, Anka niewygadana, a ja speszona, że  przyprowadziłam je do takiej beznadziejnej knajpy.
- To ile kaczek kucharz ma? - przejęłam inicjatywę, żeby ratować sytuację. 
 - Nie wiem, ile ma - odpowiedziała kelnerka, patrząc na nas z takim zdziwieniem w oku, jakbyśmy ją przepytywały ze wszystkich pierwiastków na  tablicy Mendelejewa.
- To niech pani zapyta - poprosiła grzecznie Anka i kelnerka po raz kolejny zniknęła nam z oczu.
- To sprawdźcie, co z karty wam pasuje. Ale ja mogę swoją kaczkę oddać - zadeklarowałam się wspaniałomyślnie.
- No, ja też kaczki jeść nie muszę - wsparła mnie Anka.
- A ja właśnie bym zjadła. Od godziny czekam na kaczkę, to chcę kaczkę - powiedziała Dorota i popatrzyła na nas z taką niechęcią, że aż strach było się bać.
- Dobrze, to ci odstąpimy tę kaczkę - odezwała się Anka i lekko wzruszyła ramionami, ale nie na tyle lekko, żeby to uszło uwadze Doroty.
- Co tobie się znowu nie podoba? - wysyczała głodna i mocna zirytowana Dorota.
- Kelnerka wraca - krzyknęłam, żeby być pierwsza zanim one zaczną na siebie krzyczeć. Obie tylko westchnęły i cierpliwie czekały aż kelnerka dotoczy się do stolika, piszę dotoczy, bo dziewczyna była słusznych rozmiarów i wcale się nie spieszyła.
- Kucharz powiedział, że żadnych kaczek nie ma - powiedziała kelnerka.
- Jak to, żadnych kaczek nie ma? - spytałam jakbym była głucha albo należała do mądrych, którym trzeba powtarzać dwa razy. Kelnerka się nie odezwała tylko wpatrywała się w notes.
- To na co my tu czekamy od godziny? - spytała ciut za głośno Dorota. 
Kelnerka dalej milczała, ale przestała się gapić w notes i spojrzała na nas z pytaniem w oku: czego się stare baby czepiacie, cholera was wie, po co tu siedzicie. Anka też zobaczyła to pytanie w oku kelnerki, więc wkroczyła do akcji.
- Słuchajcie, pani nie jest winna, że kucharz jest gamoń i nie uprzedził, żeby pani nie przyjmowała zamówień na danie z kaczki - powiedziała do nas obu, ale to z Doroty nie spuszczała oka.
- Niech pani poprosi kucharza, żeby do nas przyszedł i niech on się wytłumaczy - Anka zwróciła się do kelnerki.
Kelnerka patrzyła na nas tak, jakby miała coraz więcej wątpliwości pod naszym adresem. Po chwili zebrała się w sobie.
- Kucharz nie przyjdzie - powiedziała, patrząc ponad naszymi głowami.
- A to dlaczego?! - z zaciętą miną spytała Dorota, której już wysuwały się zęby jadowe.
Kelnerka na chwilę spuściła oczy, chyba dla zmylenia agresora w postaci trzech głodnych bab, ale za moment walnęła nas między oczy, na szczęście tylko w przenośni.
- Bo wszyscy czegoś od niego chcą i on ma to w dupie - powiedziała bez zająknienia.
Ja myślałam, że się przesłyszałam, moje koleżanki też zatkało. A kelnerka z niezmąconym spokojem kontynuowała pracę.
- To czego panie sobie życzą? - zapytała.  
- Dupę kucharza poprosimy, bo skoro wszystko ma w dupie, to może kaczki też się znajdą - powiedziałam równie spokojnie, jak ona przed chwilą.
Koleżanki się roześmiały, ale dziewczyna była twarda i nie przerywała czynności, jak ten policjant na służbie, który nawet jak nic nie rozumie, to i tak udaje, że wszystko wie.
- Ale jak to dupę kucharza?  
- Normalnie, tak jak prosiłam - nie ustępowałam.
Nie wiem, co byłoby dalej i się nie dowiem, bo Dorotę poniosły nerwy.
- Ja mam dość tego cyrku. Idziemy do naleśnikarni dwie bramy dalej, zakomunikowała tonem  nieznoszącym sprzeciwu. Zebrała szybko swoje rzeczy i ruszyła w kierunku drzwi. Poszłyśmy potulnie za nią, bo, po pierwsze, złej Doroty nie można lekceważyć, po drugie, strach było ryzykować, co ten kucharz mógłby nam dołożyć do talerza, gdybyśmy jednak tam coś zamówiły. Po wizycie w tej restauracji zostało mi przekonanie, że chociaż w Czarnym Tulipanie, nie było w menu dupy kucharza, to jednak dla równowagi on na spółkę z właścicielem lokalu mieli w dupie klientów. Czyli w przyrodzie wszystko się wyrównało i jest ok. Ja może niepotrzebnie tyle tych dup w tekście nawsadzałam, ale kropka w kropkę streściłam jak było, a bez dupy ani rusz


I na dzisiaj to by było na tyle. 

Rysunek złowiony w sieci.

wtorek, 28 lipca 2020

Parasolki w dłoń, Ziobrę i spółkę, goń, goń, goń

Przeczytałam, co też jaśnie nam panujący obrońca praworządności Zbigniew Ziobro wymyślił tym razem. 
Czytałam TU
że on i jego paczka chce wypowiedzieć Konwencję Stambulską, bo tak sobie wyobrażają reformę prawa, żeby kobity niepotrzebnie po komisariatach i sądach nie latały, bo to psuje opinię rodzinie, mężom i przynosi wstyd żonom.

To ja przepraszam, ale już wolę, jak on prowadzi prywatną wendettę przeciw lekarzom, bo mu chory i mocno starszy tatuś umarł, a przecież tatusie rządzących powinni być zawsze żywi jak Lenin. Wygląda na to, że jak mu na prywatnym poletku nie idzie i w koalicji prawicaniedziewica coś trzeszczy, to znowu mu się przypomniało, że trzeba się czepić słabszych i zamierzył się na kobiety.

Ja oszczędzam nerwy, więc ociekających potem (bo żeby coś takiego spłodzić, to musiał się chłop na stękać i napocić) wymysłów jaśnie panującego chyba nie dam rady kropka w kropkę zrecenzować, bo ledwie dałam radę przeczytać. 

Dlatego tylko słów kilka informacyjnie, bo rządzusie biorą ludzi na zmęczenie materiału albo liczą na kompletną niewiedzę społeczeństwa. 

Każdego, kto twierdzi, że konwencja 

propaguje gender, 
uderza w związki heteroseksualne,
chce zniszczyć autonomię rodziny,  
religię czyni jedynie odpowiedzialną za przemoc w rodzinie, 

koniecznie trzeba posłać na naukę czytania, najlepiej rozszerzyć kurs na czytanie ze zrozumieniem albo rzeczywiście do kościoła, żeby się o rozum pomodlił, bo najwyraźniej stał nie w tej kolejce co trzeba i dla niego zabrakło.

Ja chciałam tylko zaapelować, żebyśmy się zorganizowały i dołączyły do organizacji kobiecych, żeby masowo protestować, przeciwko temu, co rządzący nam kroją. Próba wypowiedzenia konwencji to pierwszy krok w kierunku zmarginalizowania kobiety i sprowadzenia jej do roli ludzkiego inkubatora, kogoś kogo mąż będzie mógł dowolnie traktować i używać. Za pierwszym krokiem będą kolejne, więc trzeba zadbać o sprawy kobiet już dziś. A co z dziećmi? Przy silnej i mądrej matce bezpieczne będzie też dziecko.

Także trzeba złapać parasolki i skrzyknąć się, gdzie i jak protestujemy. Jak się nie obronimy same, to nikt nas nie obroni

No, chyba, że komuś odpowiada pisowska wersja rodziny, w której polski mąż spuszcza żonie bęcki, a ona to potulnie znosi, bo rodzina jest najważniejsza, bo dzięki temu będzie miała zasługi w męczeństwie i przez to będzie jej bliżej do świętości Matki Polki oraz godzi się, żeby rządowi i kościelni dobrodzieje decydowali co kobiecie wolno, a co nie. To wtedy niech sobie siedzi w domu i czeka, aż stary kawaler i spółka, uchwalą takie prawo, żeby już nie musiała o niczym myśleć, bo oni pomyślą za nią.

poniedziałek, 27 lipca 2020

Bogumiła, dla ludzi dobra, Bogu miła

Jedną z bohaterek ostatnich wpisów jest pani Bogumiła Halama. Zaciekawiła Was ta postać, więc zamieszczam jeszcze raz  historię jej życia. 
Kiedyś już publikowałam ten tekst, najpierw w gazecie, potem na blogu, ale żeby nie trzeba było grzebać w archiwum, wklejam go bliżej opowiadań o panu Teofilu, Górnej i Kaziu Moczymordzie.  

 







Bogumiła, dla ludzi dobra, Bogu miła

"Dobrych ludzi nikt nie zapomina", twierdziła Safona i pewnie miała rację, ale o dobrych ludziach zbyt rzadko się mówi. Współczesne społeczeństwa fascynują się wszystkim, co szokujące, a dobro jest mało medialne. Nie mam misji naprawiania świata, ale chcę opowiedzieć o kobiecie, która zmieniała ten świat na lepszy. Nosiła imię Bogumiła. To, odziedziczone po babce imię bardzo do niej pasowało, ponieważ przez całe swoje życie starała się robić tylko to, co Bogu było miłe. A Bóg, nawet jeżeli doceniał jej starania, to wystawiał ją na ciężkie próby. Przeznaczył jej trudne i naznaczone cierpieniem życie. Jednak, to życie było darem dla wielu, a ja byłam jedną z obdarowanych. Dlatego w 30 rocznicę Jej śmierci chcę opowiedzieć jaka była.

Bogumiła urodziła się w 1912 roku, w ziemiańskiej rodzinie, żyjącej na kresach. Dzieciństwo miała szczęśliwe, spędzane w malowniczym dworku, wśród kochającej rodziny. O swoich rodzicach opowiadała z miłością i podziwem. W jej wspomnieniach najwięcej miejsca zajmowały codzienne domowe sprawy. Podwieczorki na ganku obrośniętym dzikim winem. Spacery po lesie i wyprawy z babcią do małego kościółka. Nauka czytania dla wiejskich dzieci, w której pomagała matce. Wyjazdy z ojcem do pobliskiego miasteczka, gdzie oglądała z podziwem inne miejskie życie. Rowerowe wycieczki z bratem i naukę pływania w obrośniętym tatarakiem stawie. Wieczory w małym saloniku spędzane na czytaniu książek. Wspólne oglądanie rodzinnych albumów i wizyty krewnych. Ot takie zwykłe sielskie - anielskie życie, które trąciło banałem, ale było ważne i piękne. W tym najszczęśliwszym okresie swojego życia, Bogumiła zgromadziła kapitał miłości, dobroci i wiary, a potem tym kapitałem chętnie się dzieliła i czerpała z niego siłę.

A, siły potrzebowała dużo. Nie dość, że żyła w trudnych czasach, to jej osobisty los, był pasmem tragicznych doświadczeń i splotów okoliczności, które nie jednemu odebrałyby chęć do życia. Była matką, która pochowała swoje jedyne dziecko. Trzyletni synek Jureczek zmarł na zapalenie opon mózgowych. Zanim zdążyła oswoić się z bólem i ukoić żal, wybuchła II wojna światowa. Jej mąż, oficer Wojska Polskiego, poszedł w sierpniu 1939 r. do swojej jednostki i straciła z nim kontakt. Po prawie dwóch latach, od wybuchu wojny, Bogumiła dostała informację, że mąż jest w Oświęcimiu. Wysyłała paczki, chociaż nie miała pewności czy mąż je otrzyma.  Modliła się, żeby przeżył. Niestety, jej modlitwy nie zostały wysłuchane. Tydzień przed świętami Bożego Narodzenia dostała zawiadomienie, że jej Bronek, który nazywał ją "sikoreczką", zmarł na serce. Pogrążyła się w cierpieniu.

Ale nie dane jej było przeżyć żałoby i zostawić za sobą bólu po stracie męża. Po latach musiała przeżywać ten ból na nowo i to z jeszcze większym nasileniem. Kilka miesięcy po zakończeniu wojny, do Bogumiły zgłosił się człowiek, który był z jej mężem w obozie. Przyniósł, napisany na rękawie koszuli, pożegnalny list od Bronka. Właściwie dopiero wtedy dowiedziała się, jak zginął jej mąż. Okazało się, że nie wytrzymał gehenny obozu i poszedł na druty. Prawda o śmierci Bronka bardzo bolała. Nie dość, że go straciła, że po raz kolejny przeżywała jego śmierć, to jeszcze musiała mu przebaczyć, że uciekając przed cierpieniem, zostawił ją samą. Często myślała, że może mógł przeżyć, gdyby tylko był silniejszy. Jednak z drugiej strony, miała świadomość, że jeżeli jej Bronek, którego znała jako dzielnego mężczyznę, popełnił samobójstwo, to jego obozowe przeżycia musiały być naprawdę straszne. Z tą świadomością było jej jeszcze ciężej. Kolejne lata przynosiły, kolejne straty. W czasie wojny wyginęła albo wymarła prawie cała rodzina Bogumiły, a dom i majątek przepadły.

Sowieci i Niemcy bardzo się postarali, żeby Bogumiła na własnej skórze odczuła okrucieństwo czasów w jakich przyszło jej żyć. Właściwie jedynymi krewnymi ocalałymi z wojennej pożogi byli brat i bratanek. Niestety, oni też wkrótce ją opuścili. Brat zmarł tuż po wojnie na gruźlicę, a bratanek podpadł sowieckim władzom za nieprawomyślne poglądy i gdzieś przepadł.

Bogumiła została sama i musiała od nowa układać sobie życie. Jeszcze w czasie wojny skończyła kursy pielęgniarstwa, więc podjęła pracę w szpitalu przeciwgruźliczym, w którym leczył się jej brat. Po wojnie wielu ludzi cierpiało z powodu gruźlicy, więc pod Biłgorajem utworzono szpitalny oddział, do którego zwożono najciężej chorych. Właściwie była to umieralnia dla ludzi, którym nie można było już pomóc. Bogumiła podjęła tam pracę i z oddaniem pielęgnowała tych, którzy odchodzili na tamtą stronę. Było wśród nich wielu młodych, którzy nie zdążyli nacieszyć się życiem. Rozumiała ich ból i cierpienie, bo sama była od nich niewiele starsza, a jej życie też gdzieś przepadło. Fizycznie była zdrowa, ale cierpienie psychiczne przygniatało ją do ziemi. W opiece nad chorymi szukała ucieczki i schronienia przed własnym bólem. Pracowała ponad siły. Robiła wszystkie te prace, których unikali inni pracownicy. Od rana do nocy była przy chorych i nie przywiązywała najmniejszej wagi do tego, że może się zarazić. Być może podświadomie szukała śmierci, może nie zależało jej już na własnym życiu. Jednak kierujący szpitalem lekarz, zauważył wyniszczającą walkę jaką toczyła ze swoim cierpieniem i zdecydował za nią, że powinna podjąć jakąś mniej obciążającą pracę. Bez pytania o zgodę załatwił jej przeniesienie do Poradni Przeciwgruźliczej w Lublinie.

Bogumiła wróciła do swojego domu i

otrzymała kolejny cios. Przekonała się, że ludzie za dobroć potrafią odpłacić podłością. Gdy w czasie bombardowania Lublina, dom jej sąsiadów stał się jedynie kupą gruzu, odstąpiła im swoje mieszkanie. Sama przeprowadziła się do służbówki, zabierając jedynie najpotrzebniejsze osobiste rzeczy. Sąsiedzi mieli czworo dzieci, ona była sama, więc uznała, że nie może zachować się inaczej. Myślała, że do czasu gdy wróci jej Bronek, sąsiedzi znajdą sobie lokum i wszystko jakoś się ułoży. Niestety. Jej Bronek nie wrócił, a sąsiedzi rozporządzili się jej domem, jak swoim. Po wojnie trafiła się okazja wyjazdu na ziemie odzyskane, więc sprzedali mieszkanie Bogumiły, zabrali pieniądze i wyjechali. Tak więc po powrocie z biłgorajskiego szpitala okazało się, że w jej domu wciąż mieszkają obcy ludzie, tyle że nie ci, którym czasowo dała schronienie. Nowymi sąsiadami Bogumiły była wielodzietna rodzina ze zniedołężniałą staruszką.

Jedno z dzieci było ciężko chore, staruszka całymi dniami płakała, że synowa wyrzuci ją na żebry, więc Bogumiła nawet nie próbowała odzyskać swojego mieszkania. Jej mąż nie żył, więc to, że straciła też ich wspólny dom, nie mogło bardziej zaboleć. Żyła skromnie w maleńkim pokoiku służącej i chociaż los, i ludzie, wiele razy ją zawodzili, to ona, na przekór wszystkiemu, wciąż była szlachetna i dzielna.

Zresztą jej życie zmieniło się w służbę, więc ta służbówka była tylko zewnętrznym wyrazem życia jakie prowadziła. Pomagała sąsiadom: robiła zastrzyki, zmieniała opatrunki, organizowała jedzenie, zbierała wśród zamożniejszych znajomych ubrania i pochylała się nad każdą biedą w okolicy. Była taką jednoosobową instytucją opiekuńczą dla dzielnicy Bronowice Stare. Ludzie ją znali i bez najmniejszych oporów przychodzili ze swoimi problemami. Nawet miejscowi pijacy szukali u niej ratunku, gdy ich zmęczony wódką organizm się buntował. Jako jedyna, potrafiła się dogadać z miejscowym „wariatem", panem Teofilem, który za wariata robił dla wygody, ot tak, żeby ludzie bali się go denerwować. Nikomu nie odmawiała wsparcia i nie słyszałam, żeby komukolwiek wypominała swoją pomoc.

Raz w miesiącu, gdy odbierała pensję, szła na pocztę, żeby wysyłać paczki i pieniądze dla ludzi z domów opieki. W tych paczkach były słodycze, konserwy, ale też ciepłe pończochy, witaminy, książki, stylonowe chustki i wiele innych rzeczy, które były komuś potrzebne. Nie wiem skąd wiedziała, co komu się przyda, ale listy z podziękowaniami świadczyły o tym, że jednak wiedziała. Lubiłam patrzeć, jak pakuje te paczki, bo była wtedy taka radosna, jakby właśnie otworzyła prezent, na który długo czekała. Nie bardzo wtedy rozumiałam, dlaczego dawanie tak bardzo ją cieszy. Dlaczego nie widzi, że ludzie czasami zwyczajnie ją wykorzystują? Ja widziałam, że ci którzy przychodzą ze swoimi sprawami, często uważają, że jest głupia, więc można to bez skrupułów wykorzystać. Słyszałam jak za plecami nazywają ją dewotką, korzystając bez umiaru z jej samarytańskiej postawy.

Przyznaję, że gdy pod koniec miesiąca, na każdy obiad jadła ziemniaki ze zsiadłym mlekiem, bo brakowało jej pieniędzy, to też byłam daleka od podziwu. Było mi jej żal, że tak nie umie o siebie zadbać i jednocześnie byłam na nią zła. Dopiero po latach zrozumiałam, że to ja byłam głupia myśląc, że widzę więcej niż ona. Bogumiła wszystko widziała, ale po prostu miała swoje zasady i według nich żyła. Była wewnętrznie wolna. Z nikim nie omawiała, co robi i dlaczego. Nie obchodziła ją opinia ludzi i zupełnie nie dbała o ich wdzięczność.

Każdy dzień zaczynała mszą w Kościele św. Michała Archanioła a potem szła pieszo do pracy. Po pracy odwiedzała ludzi, którym pomagała. W wolnym czasie czytała książki, słuchała radia, modliła się i wspominała minione czasy. Byłam u niej stałym gościem, bo bardzo lubiłam jej towarzystwo. Lubiłam jeść z nią „ziemniaczki z masełkiem i pietrusią", popijane zsiadłym mlekiem i słuchać jej wspomnień. Dużo mówiłam jej o sobie. Wiedziała o mnie więcej aniżeli moi rodzice czy rodzeństwo, bo zawsze miała dla mnie czas i dużo ciepła. Opowiadałam jej o szkole, książkach, koleżankach, chłopakach a ona się uśmiechała i cierpliwie słuchała. I tylko czasami zadawała pytanie, które bardzo mnie śmieszyło."Basiu, takie dobre z ciebie dziecko, nie chciałabyś być zakonnicą?" Nie, zakonnicą zostać nie chciałam, ale po latach wiem, że moje podejście do wiary, na pewno zawdzięczam pani Bogumile. Im jestem starsza tym bardziej doceniam to, co od niej dostałam. Mam pewność, że Bóg jej rękami pomógł wielu ludziom. Przez całe swoje życie hojnie rozdawała innym, to, co było w niej najlepsze: bezwarunkową miłość, szlachetność, opiekę.

Ideałem nie była, miała swoje wady, ale z tymi wadami i wbrew tym wadom, była pięknym człowiekiem. Szlifowana trudnym życiem, coraz bardziej przypominała cenny brylant. W pełni zaakceptowała los jaki Bóg jej przydzielił. Na serio traktowała słowa pacierza „ bądź wola Twoja" i starała się sprostać wszystkiemu, co ją spotykało, wierząc i ufając, że wszystko dzieje się po coś. Jej wiara miała bezpośrednie przełożenie na sposób w jaki żyła, a to nie łatwe zadanie. Patrząc na jej życie można pomyśleć, że była takim Hiobem w spódnicy, ale nie było w niej nic z męczennicy. Często się śmiała i szukała kontaktu z ludźmi, doceniała drobne przyjemności, z radością patrzyła na przyrodę. W dniu imienin Bogumiły, 10 czerwca, przynosiłam jej lewkonie, kwiaty które lubiła najbardziej. Trzeba było wtedy widzieć jej oczy, żeby zrozumieć, jak wiele było w niej zachwytu i miłości dla wszystkiego co było jej dane. Agnieszka Osiecka napisała taki wierszyk.

"Jak lewkonia bądź ładna i biała,
 jak lewkonia pod niebo się spiesz,
 jak lewkonia, co dłużej wytrwała,
 niż ta miłość, o której wiesz." 
Kiedy przeczytałam te słowa, od razu pomyślałam o pani Bogumile, bo ten kwiat i opis, tak bardzo do niej pasowały. Z jednym małym-wielkim wyjątkiem, u pani Bogumiły miłość wszystko przetrwała.

No, zamęczę Was tymi długaśnymi wpisami. Już kończę. Bo na dzisiaj to by było na tyle.

niedziela, 26 lipca 2020

Jak odkryłam co to jest element i zapoznałam się z Kaziem moczymordą

Dzielnica Bronowice Stare to piękny park, łąki u zbiegu dwóch rzek Bystrzycy i Czerniejówki, małe domy z ogródkami, szkoła, do której chodził jeszcze mój Tata, stare kamienice przy ulicy Biłgorajskiej, Skibińskiej, Drewnianej.  To też kraina mojego dzieciństwa, gdzie przez pierwsze lata mojego życia był cały mój świat. Mama nie pozwalała mi chodzić gdzieś dalej, ale nie narzekałam. Z dziecięcej perspektywy wszystko było duże i dzień był za krótki, żeby być wszędzie tam, gdzie chciałam. Lubiłam przyglądać się ludziom, zaglądać w okna domów i za furtki obcych podwórek. Fascynowało mnie życie w kamienicy, gdzie pod jednym dachem żyło wiele rodzin. Ja mieszkałam w domu jednorodzinnym i uważałam, że to nudne. Na mojej ulicy, której nazywa pochodziła od pobliskiego parku, były tylko trzy dwupiętrowe kamienice, reszta to były parterowe domy otoczone niewielkimi ogródkami. 

Pewnego razu dowiedziałam się od szkolnej woźnej, że w kamienicach mieszka "element". Pamiętam, jak się głowiłam, żeby rozgryźć co pani woźna miała na myśli. 
- Mamo, co to jest element? - spytałam po powrocie ze szkoły.
- Co ty znowu wymyślasz?  - Siadaj do obiadu - powiedziała, nie czekając aż odpowiem na pytanie.
- Ale co to jest? 
- Powiedziałam jedz, gadać będziesz później - rozkazała Mama, stawiając przede mną talerz z obiadem. I tak zamiast odpowiedzi dostałam kotleta z kopytkami i marchewką. 

Po obiedzie Mama była znowu czymś zajęta, więc z dręczącym mnie pytaniem, co to jest ten "element", pobiegłam na dwór. Pod uliczną studnią siedziała Małgosia, która uchodziła wśród koleżanek za prawie wszystkowiedzącą, a sama uważała się za wszystkowiedzącą.
- Gosia, wiesz co to jest element? 
- Szkiełka myję - powiedziała. 

Najwyraźniej tego dnia nie tylko Mamie przeszkadzałam w robocie.
- To wiesz, czy nie?- nie dałam się zbyć. Małgosia wzruszyła ramionami i bez słowa poszła do domu. Kiedy już przyzwyczajałam się do myśli, że z wyjaśnieniem nurtujących mnie kwestii, będę musiała poczekać na powrót z pracy pani Bogumiły, na horyzoncie ponownie pojawiła się Małgosia.
- Bajka, chodź do mnie - zarządziła, więc karnie do niej podbiegłam.
- Jak mi coś obiecasz, to ci powiem o elemencie - powiedziała, robiąc przy tym ważną minę, bo Małgosia lubiła być ważna.
- Co mam obiecać? 
- Najpierw obiecaj. Potem coś wymyślę. 
- Co mam obiecać? - powtórzyłam, bo nie chciałam obiecywać w ciemno.
- Nie, to nie - zagroziła Małgosia i odwróciła się na pięcie.
- Obiecuję - powiedziałam szybko, bo ciekawość okazała się silniejsza niż  rozum.
- Dobrze. To ci powiem. Element mieszka na Skibińskiej i najwięcej jest go w kamienicach - z profesorską miną powiedziała Małgosia.
- Tyle to i ja wiem. Pani woźna mówiła - pochwaliłam się wiedzą. - Ale co to jest? 
- Oj jakaś ty głupia. Nawet nie wiesz, co to jest element. 
- Ty też nie wiesz - odgryzłam się.
- Głupia Bajka, głupia Bajka - powiedziała Małgosia dwa razy, chyba  na wszelki wypadek, gdybym za pierwszym razem nie zrozumiała, że jestem głupia. Nie byłam obrażalska, ale coś czułam, że od Małgosi więcej się nie dowiem, więc zostawiłam ją i poszłam sama szukać elementu. 

Woźna mówiła o kamienicach, Małgosia dodała nazwę ulicy, więc poleciałam na Skibińską wypatrywać elementu. Na ulicy było pusto, ale przed jedną z bram grupka chłopaków bawiła się kapslami w wyścigi. Podeszłam bliżej i usiadłam na krawężniku. Trochę spoglądałam na nich, trochę obserwowałam, co działo się na ulicy. 
- Czego tu siedzisz? - zainteresował się najwyższy chłopak.
- Chciałam zobaczyć element - powiedziałam zgodnie z prawdą. Chłopak wywrócił oczy do góry, jakby chciał skontrolować stan obciętej od garnka grzywki i było widać, że intensywnie myśli.
- Aha, to musisz poczekać - powiedział i poszedł do kolegów. Siedziałam więc dalej, ale nic ciekawego się nie działo i powoli stygł we mnie zapał do odkrywania na własną rękę, czym jest ten tajemniczy element zamieszkujący Skibińskie kamienice. Postanowiłam więc pójść na łatwiznę i poszukać wyjaśnienia u pani Bogumiły. 
- E ty, gdzie idziesz? - zawołał chłopak z grzywką od garnka.
- Pójdę już, bo nie chce mi się czekać - wytłumaczyłam się.
- To o którego elementa dokładnie ci się rozchodzi? 
- O który element? - badałam, czy oboje mamy to samo na myśli.
- No, o którego? - chłopak z grzywką od garnka zaczynał się niecierpliwić. Nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć, więc uniosłam brwi i szukałam właściwej odpowiedzi pod swoją grzywką. Chłopak zobaczył we mnie nierozgarniętą swojaczkę i postanowił mi pomóc.
- No, o którego? Jurka bez oka, krzywego Tadka, Kazika moczymordę? - wymieniał, a mnie olśniło i już wiedziałam, że element, o którym mówiła woźna, ma postać zapijaczonego chłopa.
- Dziękuję ci - powiedziałam do chłopaka z grzywką od garnka i uszczęśliwiona  podskakując poleciałam przed siebie. W połowie drogi do domu wygasiłam trochę swój entuzjazm dla nowego odkrycia.  Postanowiłam, że obserwację elementu zacznę od jutra, bo już w dzieciństwie miałam skłonność do zaczynania ważnych rzeczy od jutra. Nie przewidziałam, że zanim dojdę do domu, na mojej drodze stanie element zwany też Kaziem Moczymordą. 

Kazio moczymorda siedział na murku przy schodkach prowadzących do parku, a obok niego siedziały dwa bezpańskie psy. Stanęłam w bezpiecznej odległości i badawczo przyglądałam się elementowi, żeby w świetle nowo poznanej wiedzy wyrobić sobie opinię, bo już w dzieciństwie lubiłam mieć własne zdanie. Kazio Moczymorda jadł bułkę, przegryzał kaszanką i smętnie patrzył przed siebie. Był jakiś taki biedny. Na zmiętej twarzy z kilkudniowym zarostem malował się wyraz rezygnacji i smutku. Zrobiło mi się go żal i bardzo chciałam coś zrobić, żeby go pocieszyć. 
- Dzień dobry - powiedziałam, podchodząc bliżej, bo nic innego pocieszającego nie przyszło mi do głowy. Kazio Moczymorda spojrzał na mnie zaskoczony, łyknął głośno to, co miał w ustach i kiwnął rozczochraną głową.
- Noo. Chciałaś coś? 
- Nie, tak sobie stanęłam - odpowiedziałam zmieszana.
- A ja tak sobie siedzę i te cholery ze mną - powiedział Kazio Moczymorda, wskazując na psy ręką, w której trzymał kaszankę. Wtedy, jeden z kudłatych towarzyszy biesiady źle odczytał intencje Kazia moczymordy, capnął kaszankę i błyskawicznie ją połknął. Zdrętwiałam ze strachu, bo nie raz widziałam, jak ludzie traktują bezpańskie psy. Kazio moczymorda machnął drugi raz ręką w geście rezygnacji.
- Widzisz cholerę. Nawet smaku nie poczuł - powiedział spokojnie.
- Uhm - przytaknęłam dla podtrzymania rozmowy.
- Tak to jest, jak się jest głodnym. Czy pies, czy człowiek, to jednakowo wtedy głupi. Rzuca się na wszystko w pośpiechu i wszystko w pośpiechu traci. Dobrze, jak się nie udławi - powiedział smętnie i podetknął ostatni kawałek bułki drugiemu psu. A ja nie do końca zrozumiałam, o czym on mówi. Na chwilę zapadło krępujące milczenie.
- Idź się pobawić. Co będziesz tu z pijakiem czas marnotrawić - odezwał się znowu.
- Nie - zaprotestowałam szybko, żeby nie pomyślał, że ma rację. - Pan jest bardzo miły - dodałam, bo chciałam zrobić mu przyjemność.
- Tak? - zdziwił się. A po chwili uśmiechnął się do mnie tak jakoś serdecznie i bardzo przy tym uśmiechu wyładniał.
- Ty też jesteś miła. 
Wstał, otrzepał spodnie i bezradnie rozejrzał się dokoła. 
- Coś pan zgubił? - zapytałam, żeby coś powiedzieć.
- Ciągle coś gubię i niczego znaleźć nie mogę - odpowiedział z takim smutkiem w głosie, że znowu go pożałowałam.
- To idę. Ty się baw dopóki możesz - powiedział i poszedł przed siebie.
- Do widzenia - zawołałam za nim, ale mi nie odpowiedział, tylko się obejrzał. Bezpańskie kundle patrzyły za nim, ale żaden się nie ruszył. Siadłam na murku, żeby poczekać, aż pani Bogumiła będzie wracała z pracy, bo z kimś musiałam przegadać dręczące mnie wątpliwości. 

Na widok pani Bogumiły wyskoczyłam jak z procy.
- Dzień dobry. Chciałam zapytać, co pani myśli o elemencie Kazio moczymorda i o tym, że on jest taki smutny - na jednym oddechu wyłuszczyłam trapiący mnie problem. - I jeszcze, dlaczego on mówi, że wszystko gubi, a niczego nie może znaleźć? - dodałam, żeby wyjaśnić już wszystkie wątpliwości. 
- Dzień dobry Basiu. Nie wolno o nikim mówić element - powiedziała pani Bogumiła takim tonem, że wiedziałam, że zrobiłam coś niewłaściwego.
- Przepraszam. Ja nie chciałam... 
- Wiem dziecko, pewnie ktoś ci tak powiedział - przerwała mi.  - Ludzie krzywdzą innych głupim słowem, ale ty tego nie powtarzaj. Kazio to pogubiony człowiek. On już urodził się taki nieszczęśliwy i samotny, bo od początku nikt go nie chciał...
- Nawet mamusia? - weszłam jej w słowo. 
- Nawet ona - odpowiedziała pani Bogumiła. Wtedy tak strasznie zrobiło mi się żal Kazia Moczymordy, że chciało mi się płakać. To, że nawet mama go nie chciała wydało mi się najstraszniejszą ze wszystkich strasznych rzeczy.

Od tej pory polubiłam Kazia Moczymordę i ile razy go zobaczyłam na horyzoncie, to wyrywałam ile sił w nogach, żeby mu powiedzieć dzień dobry. Wciąż jednak mówiłam o nim Kazio Moczymorda. Nie widziałam w tym nic złego, bo oprócz pani Bogumiły wszyscy tak o nim mówili, ale pani Bogumiła zawsze była inna niż wszyscy.  On był Kazio moczymorda, ja byłam Baśka siostra miłosierdzia. Każde z nas miało swoje przezwisko. Przestałam go tak nazywać dopiero, jak trochę podrosłam i trochę zmądrzałam. Wtedy zamiast powtarzać za innymi i wpychać go w jakieś ramki, zobaczyłam w nim to, co widziała w nim pani Bogumiła. I Kazio Moczymorda awansował na pana Kazia. Inni nazywali go pogardliwie moczymordą, bo od 13 roku życia się upijał. Co było wcześniej i dlaczego później było tak, jak było, nikogo za bardzo nie interesowało. Łatwiej przystawić pieczątkę: element, margines, menel. I już można zostawić kogoś takiego samemu sobie a nawet mieć poczucie wyższości, że należy się do tych lepszych. Ja tak nie chciałam. Bez gloryfikowania pijackiego życia Kazia i bez szukania dla niego alibi, wiem jedno, był człowiekiem, który stanął w obronie pana Teofila, karmił bezpańskie psy, nawet najbardziej pijany odpowiadał na moje powitanie, nie miał nikogo, kto by go kochał i ciągle szukał tego, czego mógłby się chwycić, żeby przestać tonąć w morzu alkoholu.  Niestety nie znalazł.

Samotność kropli




I na dzisiaj to by było na tyle. 

Zdjęcie złowione w sieci.



sobota, 25 lipca 2020

Polecam do poczytania

Od jakiegoś czasu rzadko czytam kryminały, bo jednak pamiętanie zawiłych intryg wymaga dużo uwagi, a mnie się zwyczajnie nie chce, aż tak wysilać tego, co tam mam pod deklem. Jednak tę książkę łyknęłam w jednym kawałku, chociaż przyznam, że natłok postaci z obcojęzycznymi nazwiskami bardzo mnie męczył. Ale czego się nie robi, jak historia ciekawa a dialogi zabawne i refleksyjne. No czyta się pani kochana i gimnastykuje te szare komórki, co to jedna musi się spocić zanim drugą dogoni, bo liczebność ogólnie im spada. Ale wracajmy do meritum. 

Harlan Coben w książce Najczarniejszy strach opowiada historię mężczyzny, który dość niespodziewanie dowiaduje się, że ma 13 letniego śmiertelnie chorego syna. Żeby wyleczyć chłopaka, główny bohater musi rozwiązać zagadkę, którą ułożył psychopatyczny morderca podpisujący się ksywą Siej Ziarno i jeszcze tego mordercę znaleźć. W tle jest romans z przeszłości i relacje ojciec - syn.  Dialogi są momentami sztampowe, ale dużo jest takich, które można by umieścić w księdze złotych myśli. Główny bohater dużo filozofuje, a to Basia kocha najbardziej, wiec czytała aż jej podskakiwała grzywka. Tym wpisem innych do czytania zachęcam. I na dzisiaj to by było na tyle.

czwartek, 23 lipca 2020

Fizjonomika, czytanie z twarzy


Weszłam na portal informacyjny i rzuciło mi się w oczy zdjęcie braci Kurskich. Te dwa zestawione ze sobą zdjęcia spowodowały, że zaczęłam porównywać, jak wyglądają i co zdradza ich fizjonomia. Kiedyś czytałam artykuł obszernie omawiający pseudonaukę nazwaną fizjonomika. Przez wieki ludzie zajmujący się czytaniem z twarzy doszukiwali się symptomów, które miały przesądzić o tym, kim dana osoba jest, do jakiej grupy charakterologicznej przynależy albo czy właściciel twarzy będzie miał powodzenie w życiu czy nie. W starożytnych Chinach fizjonomika była częścią medycyny, starożytni Grecy traktowali ją równie poważnie. Pseudonauka nie nauka, ale przecież nie sposób zaprzeczyć, że nasza twarz niczym lustro odbija to, co czujemy, o czym myślimy. Nasza mimika zostawia czytelny ślad, mówiący o tym, czy częściej się uśmiechamy, czy częściej jesteśmy źli. To jak postrzegamy czyjąś twarz wpływa na pierwsze wrażenie w ocenie człowieka.  Za pierwszym wrażeniem często idzie drugie i trzecie, które utwierdza nas, że z tym kimś jest nam nie po drodze lub wprost przeciwnie możemy tego kogoś polubić. Czasami ktoś tak nam nie pasuje, że nie chcemy mieć z nim nic wspólnego, chociaż nic złego nam nie zrobił. Że to niestosowne? Zgoda. I co z tego, skoro podskórnie czujemy, to co czujemy. W drugą stronę też to działa, bo niektórych odbieramy bardzo pozytywnie, chociaż nic o nich nie wiemy oprócz tego, co mniej lub bardziej udolnie wyczytamy z ich twarzy. Co więcej, często ten pierwszy intuicyjny skan okazuje się być tym najbardziej bliskim prawdy. Kiedyś tak wyczułam przyszłą bratową mojego męża, chociaż ani nie byłam do niej uprzedzona, ani nie miałam powodu jej nie lubić. Jednak po pięciu minutach w jej towarzystwie byłam tak pewna, jak nigdy wcześniej wobec nikogo, że jej nie polubię. Nie pomyliłam się, bo potwierdziło się wszystko co wyczytałam z jej twarzy pierwszego dnia. Dla niektórych twarz jest zawsze jedynie przednią częścią głowy, więc o nią nie dbają, godzą się, żeby ją tracić w zamian za jakieś korzyści. Nie pamiętają, że na twarzy, w oczach, uśmiechu i każdym grymasie maluje się nasz charakter, który  stanowi o tym kim jesteśmy, jak żyjemy.

A wracając do braci Kurskich, to gdybyście nic nie wiedziały o działalności obu panów, to patrząc na zamieszczone zdjęcia, z którym chętniej byście poszły na kawę albo wypiły małe piwko?

Zacznę pierwsza, żeby nie było, że tylko Was wypytuję, tym bardziej, że wiem, że większość czytających ani mrumra w komentarzach. No wiem, bo widzę w statystykach ile osób wchodzi na bloga. Ale spoko, ja nie nalegam. Żadnego obowiązku komentowania nie ma. Pełna dowolność, niech każdy robi, jak lubi i kiedy lubi. Cieszę się, że czytacie. Jednak jakby co, to chętnie zapoznam się z Waszym zdaniem.

Fizycznie Jacek może uchodzić za  przystojnego, bo ma  regularne rysy twarzy. Wygląda na pewnego siebie, zdecydowanego i sprytnego, może też mieć wzięcie u przenno-buraczanych panienek, bo ma ten błysk  jurnego parobczaka w oku. Na zdjęciu widać, że to człowiek, który krzyczy: wiem, zrobię, moje musi być na wierzchu, bo ja i jeszcze raz ja. Jarosław  fizycznie wygląda bardziej na wyrośniętego chłopca z nostalgicznym spojrzeniem aniżeli  na mężczyznę w sile wieku. Jest jak taki ciepły, pucaty misiu, który patrzy jednym oczkiem serdecznie i mamy wrażenie, że widzi coś więcej niż koniec swojego nosa. Na zdjęciu wygląda mi na człowieka, który mówi: myślę, rozważę, wybiorę, co uznam za szlachetniejsze. Dlatego mnie bardziej podoba się Jarosław. Lubię myślących ludzi, którzy pozwalają sobie na wątpliwości. Jacek odpada, bo on mi wygląda na takiego, który spryt myli z mądrością. Jarek szlachetniejszy, Jacek sprytniejszy. Także dla mnie wybór był oczywisty.

Z ciekawości przeczytałam też  ARTYKUŁ ale dopiero po tym, jak napisałam posta. O Jacku Kurskim wiedziałam oczywiście więcej, ale są to same niepochlebne rzeczy. A o Jarosławie Kurskim wiedziałam jedynie to, że jest dziennikarzem i ma brata, do którego wstyd się przyznać. 

Na koniec posłuchajcie czegoś ładnego. "Wywar z przywar" to tekst mojego ulubionego Andrzeja Poniedzielskiego, w którym to Andrzeju kocham się od lat. Piosenkę z tym tekstem pięknie zaśpiewał i zagrał zespół Pod Budą.



I na dzisiaj to by było na tyle


Zdjęcie z zalinkowanego artykułu

środa, 22 lipca 2020

Górna

We wspomnieniach z mojego dzieciństwa i młodości oprócz pani Bogumiły, pana Teofila, jest jeszcze pani Maria, zwana przez wszystkich od nazwiska Górną. Część z tej historii znam z opowiadań mojej mamy, część pamiętam, bo Górna była niezbyt lubianym, ale częstym gościem w moim rodzinnym domu.










Górna przyjechała do Lublina z jakiejś podlubelskiej wsi. Po śmierci ojca sprzedała dużą gospodarkę rodziców, ziemie po dziadkach oraz  większość swojego dobytku. Powodem przenosin była niechęć do ciężkiej pracy na roli i przemożna potrzeba znalezienia w mieście męża. W rodzinnej wsi nie udało się Górnej znaleźć chętnego na jej wianek, a miała już prawie pięćdziesiąt lat, więc nie było na co czekać. Zabrała ze sobą matkę staruszkę, parę rzeczy do urządzenia nowego domu i opuściła rodzinną wieś. Ten nowy dom kupiła Górna od moich rodziców, którzy po wybudowaniu większego sprzedawali stary, zbyt ciasny dla rodziny. Dom rzeczywiście był niewielki, bo składał się z pokoju, kuchni i sieni, ale miał tę zaletę, że był tani.

Czego się można po niej spodziewać Górna pierwszy raz  pokazała podczas wizyty u notariusza. Wszystko już było dogadane, pozostało tylko podpisać dokumenty i uregulować zapłatę, gdy okazało się, że kupująca nie ma ustalonej wcześniej kwoty. 
- Ludzie opuśćta mi troche, bo widzita, że ni mam - zaapelowała Górna.
- Kwota nieduża, więc zawsze możecie to dopłacić później - powiedział notariusz, który nie chciał dwa razy zajmować się  jedną sprawą.
- No przecie - zgodziła się Górna.
- Dobrze. Mieszkamy po sąsiedzku to nie będzie z tym kłopotu - powiedziała moja Mama, bo Tata nie zdążył się odezwać.
Umowa została przypieczętowana, ale kłopot był, bo Górna ani myślała coś dokładać do tego, co zapłaciła u notariusza. Mama cierpliwie poczekała kilka dni, bo Górna urządzała się na nowym mieszkaniu, więc mogła nie mieć głowy do latania po sąsiadach. Jak Górna się już urządziła, ale dalej nie przychodziła oddać długu, Mama poszła upomnieć się o swoje.
- Przecie wszystko załatwione he,he,he, ja sie wypłaciła - powiedziała Górna ze śmiechem, gdy Mama wyjawiła cel wizyty. Górna często  tak się śmiała, gdy chciała kogoś okpić.
- Miała pani dopłacić te pieniądze, których pani zabrakło - nie odpuszczała Mama. 
- Notariusz świadkiem - tu Mama podparła się urzędową osobą, bo Górna już składała usteczka do swojego he he he.
- Oj pani kochana, ja ni mam - zaczęła biadolić Górna, mrużąc oczy, żeby wycisnąć choć jedną łzę. 
- My z matko musiemy za te piniondze za sprzedane morgi do końca życia żyć. Matka zaświadczy. Niech pani kochana opuści -  prosiła składając błagalnie  ręce i krzywiąc się do udawanego płaczu. 
Mama zawsze była wrażliwa na ludzką biedę, więc machnęła ręką na dług i przez następne dwa tygodnie żyła w przekonaniu, że zrobiła coś dobrego dla biednej wiejskiej kobiety. Po dwóch tygodniach Górna odwiedziła Mamę i konspiracyjnym szeptem zdradziła, po co przyszła.
- Pani kochana ja potrzebuje pomocy, bo te piniondze co to ja mam za ziemie, to musze do banku zanieść na ksionżeczke, żeby mnie kto nie okradł. A przecie ja sama głupia, to nie wim gdzie i jak to załatwić. Pani kochana mnie zaprowadzi -  powiedziała Górna.
- No dobrze. Jutro mogę panią zaprowadzić - zgodziła się Mama, która zawsze się zgadzała, gdy ktoś prosił o pomoc, to i dla Górnej nie zrobiła wyjątku. Następnego dnia poszły obie do banku. Mamę zastanowiła wielkość płóciennej siatki, którą Górna ściskała ile sił w garści, ale z grzeczności o nic nie pytała. Kiedy przyszły do banku Mama chciała zostawić Górną sam na sam z urzędniczką, ale Górna nie chciała się puścić maminego mankietu.
- Pani kochana, gdzie pani idziesz?! Ja sama nie poradze - syknęła, więc Mama karnie poszła z nią do kasowego okienka.
- Ta pani chce założyć książeczkę oszczędnościową - powiedziała Mama wskazując na Górną.
- Ile pani chce wpłacić na książeczkę? - zapytała urzędniczka.
- Wszystko pani kochana he, he, he - powiedziała Górna, która kochała wszystkie panie, od których czegoś chciała.
- Ale ile ma pani pieniędzy? - zapytała urzędniczka. Górna zamiast odpowiedzieć rzuciła na pulpit wypchaną siatkę.
- Pani Górna, niech pani wyjmie tylko pieniądze - włączyła się w akcję Mama.
- Przecie to same piniondze so - wyjaśniła Górna. 
Mama widząc zniecierpliwienie urzędniczki i gamoniowatość sąsiadki, wzięła  siatkę, żeby wyjąć pieniądze. I wtedy okazało się, że jednak Górna mówiła prawdę. W siatce były wyłącznie pieniądze. 

Mamę tak zatkało, że nie pomyślała, żeby skorzystać z okazji i odebrać to, co Górna była jej winna za dom. Kiedy już wyszły z banku, Mama ochłonęła na tyle, żeby powiedzieć sąsiadce, co myśli o jej zachowaniu.
- Jak pani nie wstyd, mieć tyle pieniędzy i naciągać ludzi? - powiedziała zirytowana.
- Pani kochana, przecie my z matkom do końca życia te piniondze mamy - poleciała starą śpiewką Górna. 
Mama zgrzytnęła zębami, machnęła ręką,  przyśpieszyła kroku i poszła do domu. Górna leciała za nią biegiem, żeby się nie zgubić. 


Kolejny przykład skąpstwa Górnej był cięższego kalibru, bo dotyczył bezbronnej staruszki. Opieka Górnej nad matką była takiego rodzaju, co to można życzyć wrogowi, jak ktoś jest bardzo mściwy. Matka Górnej miała dobrze ponad siedemdziesiąt lat, gdy razem z córką sprowadziła się do miasta. Oderwana od swojego środowiska i zdana jedynie na córkę była wzorem pokory i potulności. W domu robiła wszystko, sprzątała, prała na tarze, paliła w piecu i przynosiła wodę z pobliskiej studni, bo jej Marysia ciągle na coś cierpiała. Cierpiąca Marysia zażywała dla zdrowotności różne mikstury i całe dnie zalegała w łóżku. Wyjątkiem były posiłki, bo tu Marysia rządziła się sama. A  rządziła się bardzo oszczędnie, bo sąsiedzi nie raz słyszeli, jak staruszka pytała o jedzenie. Dziwnym trafem, Marysia trapiona różnymi dolegliwościami ciągle była jednakowo rumiana i dość gruba zaś jej matka  była coraz bledsza i chudsza.

Staruszka często siadała na ławeczce przed domem i obserwowała sąsiadów. Lubiła zagadać do ludzi idących ulicą albo pracujących w swoich ogródkach. Sąsiedzi lubili ją za życzliwość i bezzębny uśmiech, którego nikomu nie żałowała. Jej córka niby też zagadywała do ludzi, też chętnie rozdawała to swoje he he he, które miało być serdecznym śmiechem, ale jakoś nikt jej nie lubił. Było w tej kobiecie coś takiego fałszywego, że ludzie jej unikali. Dlatego też Górna nie miała żadnych bliższych znajomych. Najwięcej czasu spędzała w domu, a wychodziła tylko do sklepu albo do kościoła. Kiedy wieczorem Górna zaczynała kręcić się po domu, jej matka podnosiła się z ławeczki i stając w drzwiach, upominała się o jedzenie.
- Marysia bedziemy jeść kolacje? 
- Przyjde z kościoła to wam dam - odpowiadała Górna.
- Marysia głodnam - mówiła staruszka, gdy Górna wracała z kościoła.
- Matka idziewa spać. Na noc nie trza sie objadać, bo majaki potem menczo - odpowiadała Górna i szły spać. 
Ten dialog powtarzał się wiele razy. I rzeczywiście, już niecałe dwa lata od przeprowadzki do miasta, staruszce dobrze się spało, tyle że snem wiecznym. Gdyby nie sąsiedzi, to pewnie matka Górnej jeszcze szybciej dostąpiłaby przyjemności dobrego niczym nie zmąconego snu. 

Staruszka bała się rozmodlonej córki bardziej niż diabeł święconej wody, ale przymuszona głodem prosiła o poczęstunek sąsiadów. I tym narażała się córce.
- Jak matka bendzie tak na żebry chodzić, to matke zabioro do taki umieralni, co jest w Łańcucie - Górna straszyła matkę domem opieki. 
Strach przed domem opieki był skuteczny, więc matka Górnej z czasem przestała  upominać się u sąsiadów o jedzenie i odmawiała przyjęcia najmniejszego nawet poczęstunku. I było, jak było.

Po śmierci matki Górna zaczęła zaglądać do nas częściej. I zawsze w porze obiadu. Widocznie uznała, że skoro sąsiadka przestała dokarmiać jej matkę, to powinna zacząć karmić ją. Siadała więc przy kuchennym stole i tęsknie spoglądała na garnki. Siedziała dotąd aż Mama się złamała i postawiła przed nią talerz zupy, pierogów, czy co tam było na obiad. 
- Mamo po co ty ją karmisz? - pytałam zła na Mamę, że daje jeść tej wrednej babie.
- Wolę dać jej talerz zupy, niż żeby ta cholera ze skąpstwa się zagłodziła - odpowiadała Mama.
I znowu było, jak było. Górna przychodziła do nas jak do stołówki, a ja ugruntowywałam w sobie niechęć do skąpych dewotek.

Górna była starą panną  i bardzo ją to staropanieństwo gniotło. Dlatego rozglądała się po dzielnicy za jakimś kawalerem. Niestety wszyscy mężczyźni, którzy wiekowo pasowali do Górnej,  byli zajęci albo nie byli nią zainteresowani. Wyjątek stanowił pan Teofil, bo chociaż nie miał dobrej opinii i nie wykazywał zainteresowania Górną, to był  kawalerem w odpowiednim wieku. A że na bezrybiu i rak ryba, to Górna zaczęła brać pana Teofila pod uwagę jako kandydata na męża. W jej ciasnym umyśle zakiełkowała myśl, że skoro on kawaler praktycznie bez mieszkania, a ona panna z domem i dużą ilością gotówki, to są dla siebie stworzeni. Ponieważ ze wszystkimi swoimi sprawami zwalała się na głowę mojej Mamie, to przyszła i z tym.

- Pani kochana, ja potrzebuje pomocy. Trza mi pomóc z tem Teofilem - oznajmiła któregoś razu.
- W czym mam pani pomóc? On coś pani zrobił? - spytała zdziwiona Mama.
- Hee hee he. No jeszcze nie, ale ja bym sie zgodziła - powiedziała ze śmiechem Górna.
- Nie rozumiem - przyznała się Mama, bo jakoś nie przyszło jej do głowy, że Górna może być tak głupia, żeby przymierzać się do pana Teofila.
- He, he, he, menżatka i nie rozumie. Przecie to proste. Ja sama, on sam, to trza  czegoś wiency - wyłuszczyła sprawę Górna.
- Przecież on nie będzie chciał - powiedziała Mama, której propozycja matrymonialna Górnej coraz bardziej nie mieściła się w głowie.
- Eee, co tam wariat może chcieć albo nie. On mnie po renkach powinien całować, bo kto by takiego wariata chciał - wyjaśniła  Górna.
- Ale pani go chce, mimo że wariat - powiedziała kąśliwie Mama, której już zaczynało brakować cierpliwości.
- Bo ja krześcijanka jezdem, to nawet nad wariatem sie ulituje - zadeklarowała się Górna.
- To niech mu pani to powie i nie zawraca mi głowy - rzuciła zirytowana Mama, której dziwnie nie podobało się miłosierdzie Górnej.
- To nie pomoże pani kochana? - dopytywała Górna, robiąc przy tym zbolałą minę.
- Pani to chyba sobie żarty robi. Pan Teofil, to wykształcony człowiek -  wtrąciłam się niepytana, chociaż Mama posłała mi wzrokiem dwa pioruny.
- Wykształcony, ale głupi i gołodupiec, a ja mam dom i piniondze - podsumowała Górna.
- Pani kochana to jak bendzie, pomożesz pani? - Górna znowu czepiła się Mamy.
- Nijak będzie. Sąsiadka mówi, że Teofil głupi, a sama gada jakby rozumu nie miała. Ja w żadne swaty bawić się nie będę - powiedziała Mama wyraźnie zła, więc Górna, z westchnieniem kołyszącym firanki, opuściła naszą kuchnię.
Jednak panieństwo bardzo Górnej dokuczało, więc sama zaatakowała pana Teofila, gdy ten siedział  towarzystwie pani Bogumiły i moim w przydomowym ogrodzie.
- Co tak siedzo? Nie gorąco im? - zagaiła otwierając furtkę i
nie czekając na odpowiedź podeszła bliżej ławeczki. 
- Teofil by sie ruszył i poszedł ze mno. W domu mam zimny kompot. He he he - zaproponowała z perlistym śmiechem.
Pan Teofil zamrugał nerwowo oczami, uniósł brwi i pytającym wzrokiem spojrzał na panią Bogumiłę.
- Nie słyszał? - atakowała Górna cała w pąsach, bo raz, że rzeczywiście było gorąco, dwa, że chyba była zestresowana tymi jednostronnymi zalotami.
- Słyszał, ale nie zgłupiał - odpowiedział niezbyt grzecznie pan Teofil wzruszając przy tym ramionami.
Górna chwilę milczała zaskoczona obcesowością potencjalnego kawalera. Ja parsknęłam i kaszlnęłam, żeby ukryć śmiech. Pani Bogumiła zachowała kamienną twarz.
- Wariat! Regularny wariat- rzuciła Górna, przerywając milczenie i poleciała  w stronę furtki.
- Ale nie aż taki - powiedziała pani Bogumiła. Ja znowu się zaśmiałam zaś pan Teofil znowu wzruszył ramionami.

 Skoro Górnej nie wyszły zaloty, nawet te do wariata Teofila, to jeszcze bardziej poszła w dewocję. Latała do kościoła dwa razy dziennie i przodowała w nawracaniu wszystkich, których mijała po drodze. Jej religijność była wyłącznie odpustowa, bo ani wiedziała do końca w co wierzy, ani żyła zgodnie z ewangelią. Najwięcej miała w sobie pychy i niechęci do ludzi. Innych brała za głupców, których może okpić. A na koniec ktoś okpił ją.

Skutkiem jej wybujałej religijności było to, że często się spowiadała. Kiedyś musiała się wyspowiadać ze swoich oszczędności, bo całkiem nagle zainteresował się nią wikary z naszej parafii. Nie był to co prawda taki kawaler, o jakiego Górnej chodziło, nie było też szansy, że kiedyś jego spodnie zawisną w jej szafie, ale i tak Górna była szczęśliwa. Ksiądz odwiedzał ją kilka razy w miesiącu, więc była dumna i bardzo się z tą dumą obnosiła po całej okolicy. Moja Mama cierpliwie wysłuchiwała historii o tym, jak ksiądz Stanisław ma ciężko na plebanii, jak bardzo ceni sobie towarzystwo Górnej, uważając ją za pierwszą tercjankę na całą dzielnicę i jak bardzo docenia jej religijność. Ja byłam młoda i głupia, więc doszukiwałam się  w zachowaniu ks. Stanisława szlachetnych pobudek i współczułam mu, że z własnej woli skazuje się na towarzystwo Górnej.
- Już ty mu tak nie współczuj. On za to uszczęśliwianie Górnej słono sobie liczy - zgasiła mnie Mama, która była lepiej zorientowana w życiu Górnej. Nic więcej powiedzieć nie powiedziała, a ja też niespecjalnie dopytywałam. Po mniej więcej pięciu latach zażyłości Górnej z ks. Stanisławem sytuacja Górnej miała się zmienić.
- Pani kochana, ja bede sprzedawać dom i trza mi pomóc - zakomunikowała Górna. 
- To gdzie się pani podzieje? - spytała Mama.
- Ksiondz Stanisław znalazł mi taki dom, co tam wszystko mi dadzo - odpowiedziała Górna, ale minę miała nietęgą.
- Na pewno pani tego chce? - dociekała Mama, która współczuła każdej biedzie i każdą biedę chciała łatać.
- Ksiondz Stanisław mówi, że tak bedzie najlepi. Jak trza, to trza - smętnie wyjaśniła Górna.
- To w czym mam pani pomóc? - spytała Mama.
- Trza po mnie posprzontać. Ja ni mam siły i wyprowadzać sie prendko musze. Te nowe właściciele to za tydzień chco już mieszkać - wyjaśniła Górna.
- A dlaczego my mamy po pani sprzątać? Niech pani kogoś wynajmie - wtrąciłam się do rozmowy, bo już oczami wyobraźni widziałam, jak na spółkę z Mamą pucujemy chałupę Górnej.
- Przecie to wasz dom. Ja na wynajmowanie ludzi piniendzy ni mom - powiedziała zdenerwowana Górna.
- No chyba pieniędzy to pani nie brakuje. Bajka ma rację. Niech pani komuś zapłaci, to posprząta - powiedziała Mama, której odbiło się jeszcze kwasem po pierwszej sprzedaży domu. 
-  Pani kochana, ja piniendzy ni mom. Jak sie nie wyniese, to te ludzie nie kupiom domu i pójde pod most, bo miejsce w tym drugim domu przepadnie - biadoliła Górna.
- To niech ksiądz Stanisław  zdejmie sukienki i posprząta - wypaliłam, bo już zaczęła mi przez skórę wychodzić moja wredność.
- Jezusie kochany. Co ta dziewcyca gada, ksiondz ma sprzontać? - oburzyła się Górna.
- Niech pani umówi się z tymi ludźmi, że mniej zapłacą za dom w zamian za to, że sami sobie wszystko uprzątną - powiedziała Mama, która nie chciała pozwolić, żeby Górna znowu ją wykorzystała.
- Pani kochana, wszystkie piniondze ido na ten dom, co ja tera bende. Ja wiency piniendzy ni mom - uderzyła Górna w lamenty. I teraz nie krzywiła się jak zawsze, ale rzeczywiście się popłakała.
Mamę zatkało, mnie trochę też, bo po Górnej było widać, że tym razem jest naprawdę  źle. Kiedy my siedziałyśmy takie zatkane, Górna wykorzystała sytuację i rzuciwszy klucz na kuchenny stół wypadła do sieni i tyle ją widziałyśmy.
- Znowu mnie cholera wrobiła - z rezygnacją powiedziała Mama, która na okrągło dawała się wrabiać, bo nikogo nie podejrzewała o to, czego sama by nie zrobiła. Następnego dnia po Górnej nie było śladu. Ponieważ widok Górnej pod mostem jednak Mamie przeszkadzał, to delegowała Tatę i mojego przyszłego męża do sprzątania chałupy Górnej. Ja się nie dałam. Okazało się, że w mieszkaniu za dużo roboty nie było, bo co można było sprzedać, to Górna sprzedała. Został kredens z pourywanymi drzwiczkami, parę połamanych krzeseł i stół z przypalonym blatem.  Tata z przyszłym zięciem szybko te graty wynieśli na śmietnik i wystarczyło już tylko omieść pajęczyny. Dopiero sprzątnięcie piwnicy powaliło ich na kolana w przenośni i dosłownie. Okazało się, że cała piwnica po sam strop zawalona była ogromną ilością butelek.

Żeby uzbierać tyle butelek Górna musiała bardzo dużo pić. Jednak jako przyzwoita panna i katoliczka nie mogła tak zwyczajnie pić wódki czy spirytusu. Ale wystarczyło wrzucić do butelki jakieś ziele albo owoc i już dostępowało się rozgrzeszenia, nawet bez udziału księdza. Toteż Górna "leczyła" się lata całe robionymi przez siebie  miksturami. Kłopot był z butelkami, bo przecież sąsiedzi nie powinni widzieć, że skromna stara panienka wynosi ciągle puste butelki po alkoholach. Ale i na to Górna znalazła sposób, wrzucała butelki do piwnicy i już było po kłopocie. Także ostatnią tajemnicą Górnej było to, że była pospolitą pijaczką.

Jak ktoś ciekawy, dlaczego poświęciłam tyle uwagi nielubianej Górnej, to już wyjaśniam. No chyba głównie dlatego, że przypomniałam sobie o niej. A Górna lubiana czy nie, to jednak zaistniała w moim życiu. Patrząc na nią uczyłam się jaka nie chcę być, bo każdy człowiek czegoś nas uczy.  Górna pokazała mi jaka jest różnica pomiędzy człowiekiem wierzącym a religijnym. Ona była wyłącznie religijna i to w pośledniej odmianie religijności. Pod koniec życia trafiła na człowieka, który ją przechytrzył, otumanił i wykorzystał. W domu opieki nie żyła długo, bo straciła dwa najistotniejsze dla niej powody do życia: pieniądze i religię. Ksiądz Stanisław nie oddał pieniędzy, które miał oddać i zniknął z jej życia. Można powiedzieć, że dostała to na co sobie zapracowała, a jednak jest mi jej żal, bo żal mi każdego człowieka, który pod koniec życia czuje się przegrany. A jestem pewna, że ona tak się czuła, dlatego warta jest choć jednej serdecznej łzy. Jej życie mogło się nie podobać, ale też los poskąpił jej trochę szczęścia na jej miarę, więc żyła jak umiała. Dlatego zapalam jej tę świeczkę pamięci, bo była i coś znaczyła.

I na dzisiaj to by było na tyle.


 
Rysunek złowiony w sieci.