No i stało się – dopadł mnie pierwszy jesienny wirus. Od
kilku dni łaził mi po kościach a w ostatnią środę przypuścił
atak frontalny. Niestety nie mogłam się zapakować do łóżka, bo
akurat tego dnia była ostatnia rozprawa batalii sądowej o podział
schedy po teściach.
Pojechałam z mężem, żeby go wesprzeć, ale
na niewiele się przydałam, bo ślubny nafaszerowany lekami
przeciwbólowymi nie był w stanie zebrać myśli i wyciszyć stresu. Mężczyźni są jednak słabsi od kobiet w radzeniu sobie z trudnymi emocjami. Im bardziej prostolinijny facet tym gorzej znosi wyrachowanych krętaczy. Dlatego w drodze powrotnej zdzierałam sobie gardło zabawiając go rozmową, chrypnąc w zastraszającym tempie.
Po powrocie do domu z buta wzięłam się za wypędzanie wirusa. Wskoczyłam do kąpieli z olejkiem pichtowym, odziałam się we flanelową piżamę, ciepłe skarpety i zaległam w łóżku. Bez większego apetytu zjadłam gorącą zupę z kilkoma ząbkami roztartego
świeżego czosnku. Zalały mnie dziesiąte poty, więc piłam wodę z sokiem malinowym i cytryną. Rozgrzana jak piec czekałam aż wirusa trafi szlag i wrócę do żywych. Przy okazji obejrzałam jakąś komedię i pogadałam przez telefon. Przed snem zmieniłam piżamę, bo była cała mokra, zaaplikowałam sobie jeszcze 10 kropli olejku
pichtowego wewnętrznie, 3 tabletki Rutinoscorbiny, aspirynę i w ekspresowym tempie przywitałam się z Morfeuszem.
Następnego dnia kurowałam się podobnie i dziś czuję się prawie
dobrze.
Olejek pichtowy to moje ostatnie odkrycie i polecam go
każdemu, kto ma problem z odpornością i górnymi drogami
oddechowymi. W moim przypadku okazał się rewelacyjny. A to, że
odbijało mi się jednocześnie żywicą, czosnkiem i maliną, może
nie było przyjemne, ale dało się znieść. Lepsze to niż katar,
ataki suchego kaszlu i bóle w kościach.
Meteorolodzy zapowiadają pogodny weekend i mam nadzieję z niego skorzystać. Jak ślubny będzie się czuł na siłach, to pojedziemy do lasu. Bardzo lubię zapach jesiennego lasu, chrzęst liści, plamy słońca w koronach drzew, nawoływania ptaków. Spacery po lesie to ulubione zajęcie mojego męża i moje też, chociaż nie zawsze tak było. Pamiętam, jak kiedyś się złościłam, gdy mąż ciągnął mnie do lasu, a ja wolałam spotkać się w mieście ze znajomymi. Mówiłam wtedy, że nie jestem dzikiem, żeby w każdej wolnej chwili łazić po lesie. Cóż, widocznie na starość zdziczałam, bo teraz wolę las i towarzystwo męża. Fajnie tak chodzić łapka w łapkę i rozmawiać albo zgodnie milczeć, patrząc na drzewa. Pomyśleć, że tak niewiele potrzeba żeby cieszyć się życiem.
I jeszcze mały komunikat. Psinka mojej koleżanki z babskiego forum bierze udział w konkursie http://lublin.naszemiasto.pl/plebiscyt/karta/602,dora,16052,id,t,kid.html
Jeżeli nie jest już za późno proszę oddajcie na nią głos. Zobaczcie jaki słodki z niej śpioch.