Szukaj na tym blogu

środa, 30 marca 2011

„Jutro jest najbardziej zajętym dniem roku.” (przysłowie hiszpańskie)

Rano obudziło mnie słońce wpadające przez niezasłonięte żaluzje. Wcisnęłam głowę w poduszkę, goniąc resztki snu. Niestety sen czmychnął i moja skołatana głowa przestawiała się na czuwanie. Nie otwierając oczu, zaczęłam dzień od przypominania sobie co powinnam dzisiaj zrobić. Okazało się, że powinnam zrobić za dużo, dużo za dużo, jak na moje dzisiejsze chęci i możliwości.

Przewróciłam się na drugi bok, naciągnęłam kołdrę na głowę i desperacko szukałam pod powiekami choćby cienia snu. Sen nie powrócił, ale moja świadomość natrętnie odtwarzała wczorajsze plany. Uspokajając swoje poczucie obowiązku, pomyślałam, że jeszcze chwilkę podrzemię, potem zrobię ile zdążę, a resztę najnudniejszych rzeczy zrobię jutro. W końcu miałam kiepską noc, to nic się nie stanie, jak sobie trochę odpuszczę.

I może spokojnie bym sobie poleżała, gdyby mój senny mózg nie podrzucił mi myśli alarmującej, jak brzęczenie budzika: „Jutro jest najbardziej zajętym dniem roku. Jutro jest najbardziej zajętym dniem roku.” Że też zawsze przypomina mi się coś, o czym akurat nie chcę pamiętać – jęknęłam rozczarowana i otworzyłam oczy.

Słońce rozświetlało pokój. Pomarańczowa ściana zyskała złocisty pasiasty wzór a w słonecznej smudze tańczyły drobinki kurzu. Fotografie stojące na półkach z książkami wyglądały jak kolorowe witraże, bo słońce odbijało się w szkle. Przez środek podłogi biegł szlaczek – brązowozłota zebra.

Usiadłam na łóżku i pomyślałam, że fajnie będzie przejść się po namalowanej słońcem zebrze. A potem to zrobiłam.

poniedziałek, 28 marca 2011

Podobno mam szczęście. Tak, ale......

„Ty to masz szczęście, bo niczym się nie przejmujesz”, powiedziała mi dzisiaj koleżanka. I jeszcze dodała: „Ja tak nie potrafię i muszę się męczyć.”

A ja? No cóż. Ja się zdziwiłam, nawet bardzo. Bo sama nie wpadłabym na to, że taka ze mnie nieprzejmująca się niczym szczęściara. Jak sobie pomyślę o moich codziennych zmaganiach, żeby odpędzać czarne myśli, o wynajdywaniu haczyków na których wieszam moje marne samopoczucie, żeby nie sięgnęło dna, to trudno mi uwierzyć, że mam aż tak dobrze.

No, ale ja nie muszę się męczyć a koleżanka musi. Musi się męczyć, bo życie ją zawiodło i nie dało tego czego od niego oczekiwała. Teraz ma pięćdziesiąty krzyżyk na karku i co dziennie odprawia swoją osobistą drogę krzyżową. Małżeństwo ma byle jakie, bo mąż trudny w obsłudze. Macierzyństwo smutne, bo dzieci się oddaliły i unikają jej jak diabeł święconej wody. Zawodowo też nie ma powodów do radości, bo pensja mała a na plecach czuje ciężar lat i oddech młodej kadry, która depcze jej po piętach. Z której strony by nie patrzeć, to nie ma się czym cieszyć, więc koleżanka się nie cieszy.

Zgadzam się z nią, że nie ma powodów do hura optymizmu. Jednak nie mogę zrozumieć, dlaczego walkowerem oddaje zadowolenie z życia i trwa bez najmniejszego oporu w sytuacji, która ją przytłacza. Poza ekstremalnymi życiowymi przypadkami zazwyczaj mamy to na co się godzimy.

Wiem, że cudze bóle i rozczarowania zawsze mniejsze od naszych i łatwiejsze do naprawy. Jednak czasami warto spojrzeć na swoje problemy innymi oczami. Przyjrzeć się sobie z dalszej perspektywy. A kiedy pytamy o radę, to nie mówić od razu: „ Tak, ale......” I zamiast mnożyć argumenty na poparcie tezy, że w naszym życiu nic nie da się zmienić, pomyśleć co jednak zmienić można.

Niezadowolenie powinno być sygnałem do zmiany a nie tylko stanem w którym tkwimy. Oczywiście nie wszystko da się zmienić, ale wiele można chociaż trochę poprawić. Od tego mamy rozum, żeby o siebie zadbać zamiast tonąć w marazmie.

Może ja rzeczywiście mam większe szczęście niż moja koleżanka, bo cholernie nie lubię się męczyć. Dlatego ciągle szukam sposobu na swój kulawy los. Dosładzam sobie życie, wynajdując wszystko czym mogę się cieszyć. Uczę się od mądrzejszych ode mnie. Gdy proszę o radę, to przynajmniej staram się z niej skorzystać.


Jednym z moich ulubionych nauczycieli jest ks. Twardowski

* * *
Kiedy mówisz

Nie płacz w liście
nie pisz że los ciebie kopnął
nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia
kiedy Bóg drzwi zamyka - to otwiera okno
odetchnij popatrz
spadają z obłoków
małe wielkie nieszczęścia potrzebne do szczęścia
a od zwykłych rzeczy naucz się spokoju
i zapomnij że jesteś gdy mówisz że kochasz

piątek, 25 marca 2011

Dwie drogi

Dzisiejszy dzień bardzo szybko mi zleciał, jak na mój gust stanowczo za szybko. Rano zaczęłam czytać przygotowywaną do druku książkę Z. Ryżaka, którą obiecałam zrecenzować z pozycji czytelnika. Jednak po godzinie zrezygnowałam, bo ból głowy skutecznie odbierał mi przyjemność czytania. Na dworze wiał mocno wiatr a moja potłuczona głowa źle znosi wietrzną pogodę.

Bez entuzjazmu wzięłam przeciwbólowego procha i zagapiłam się na widok za oknem. Obserwowałam rozhuśtane gałęzie drzew i nieliczne chmury szybko pędzące po pogodnym niebie. Na dachu bloku naprzeciwko zobaczyłam gołębia.

Siedział nieruchomo z łebkiem przechylonym na bok a wiatr stroszył jego szare piórka. Nie wiem dlaczego, ale wydawał mi się jakiś niezadowolony. Po paru minutach przyleciał drugi gołąb i usiadł blisko tego nastroszonego. Przez moment oba gołębie trwały w bezruchu, ale po chwili nastroszony odsunął się na bok, ustawiając się ogonem w kierunku przybysza. To odejście nastroszonego wyglądało trochę demonstracyjnie, ale przybysz się nie zrażał i przysunął się bliżej. Nastroszony pokręcił łebkiem i schował dziób w pióra. Wtedy przybysz poderwał się lekko w górę, przeleciał nad nastroszonym i usiadł blisko niego. Znowu oba gołębie siedziały łebek w łebek. Z ciekawością patrzyłam co będzie dalej. Nie musiałam długo czekać. Nastroszony rozstawiając śmiesznie nogi, podreptał w przeciwną stronę i znowu pokazał przybyszowi ogon. Przybysz nie ustępował i powoli przesunął się w kierunku nastroszonego. Gdy był już bardzo blisko, nastroszony zamachał gwałtownie skrzydłami i napuszył się jeszcze bardziej. Nie miałam wątpliwości, że nastroszony nie chce żadnego towarzystwa. Przybysz też chyba w końcu zrozumiał, że nie jest mile widziany, bo odskoczył trochę na bok, ale nie odleciał. Znieruchomiał i oba ptaki pozostały w pewnej odległości od siebie. Tkwiły tak na skraju dachu, osobno a jednak w jakimś sensie razem.

Zastanawiałam się co mają ze sobą wspólnego. Dlaczego nastroszony tak się izolował. Zapomniałam o bólu głowy, który w międzyczasie mi przeszedł. Przyglądanie się temu, co wokół mnie, zawsze dobrze mi robi i budzi mój zachwyt. Natura jest cudna i pełna tajemnic. Szkoda że jest za mało czasu, żeby ją głębiej poznać i w pełni zrozumieć. Ale dobrze że można ją przynajmniej obserwować i czerpać z tego przyjemność.

Świetnie ujął to Einstein: „Są dwie drogi, aby przeżyć życie. Jedna to żyć tak, jakby nic nie było cudem. Druga to żyć tak, jakby cudem było wszystko.”
Mnie bliska jest druga droga, bo lubię żyć w zachwycie i jestem życia ciekawa.

czwartek, 24 marca 2011

Lawina

„Lawina bieg od tego zmienia, po jakich toczy się kamieniach.”  Pół dnia usiłowałam sobie przypomnieć, kto napisał te słowa i nic. Najwyraźniej moja lawina toczy się wraz ze sklerozą i stąd problemy z pamięcią. I nagle olśnienie. Miłosz. No jak mogłam nie pamiętać. Jak nie pamiętałam, to widocznie mogłam, ale zaczynam trochu się bać.

Za oknem zapowiedź pięknej wiosny, w domu radosna atmosfera a ja jakaś taka zamulona. Po sterydach mój kręgosłup ma się lepiej, ale reszta organizmu strajkuje. Głowę mam jak bania, wątroba rozpycha się rozsadzając żebra, w żołądku jakby leżał kamień, więc mam dość swojego ciała. Nadrabiam miną, ale jestem sobą zmęczona.

Otwieram się na nadzieję, że już niedługo poczuję się lepiej, ale zmęczenie nie mija. Powtarzam sobie, że zawsze jest jakiś wybór i ode mnie zależy, jak będę postrzegać moje życie. Nie zapominam, że zawsze dokładniej widzimy to, czemu dłużej się przyglądamy, więc szukam dobrych stron mojej egzystencji.

Patrzę na jasną stronę życia i mówię sobie, że wszystko to dzieje się po coś. Te kamienie, o które teraz obijam sobie boki, mają coś we mnie zmienić. I tego będę się trzymać, bo nie stać mnie na inne podejście do życia.

* * *

Kiedy mówisz

Nie płacz w liście
nie pisz że los ciebie kopnął
nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia
kiedy Bóg drzwi zamyka - to otwiera okno
odetchnij popatrz
spadają z obłoków
małe wielkie nieszczęścia potrzebne do szczęścia
a od zwykłych rzeczy naucz się spokoju
i zapomnij że jesteś gdy mówisz że kochasz
ks. Twardowski

środa, 23 marca 2011

Uwaga! Nie zaczepiać tłuka mentalnego

Tłuk narzędzie z kamienia, używane przez ludy pierwotne do ciosania, wyrabiania innych narzędzi. We współczesnym świecie to narzędzie jest używane sporadycznie wśród ludzi prostych żyjących z daleka od zdobyczy cywilizacji.

Jednak tłuk występuje też we współczesnych społeczeństwach, a ze względu na zakres działania można go nazwać tłukiem mentalnym. Tłuk mentalny, to postawa i cecha charakteru ludzi, których umysł nie tyle jest prosty, co prostacki. Przedmiotem działania tłuka mentalnego jest dodawanie sobie wartości i szkodzenie ludziom wśród których żyje.

Tłuk posiada umysł o wrażliwości kamienia, dlatego nie przeszkadza mu bezinteresowne dokuczanie bliźnim. We własnej opinii tłuk góruje nad innymi i lubi to udowadniać,  umniejszając innych. Ponieważ sam niewiele sobą reprezentuje i nie ma własnych osiągnięć, to chwali się tym, co robią ci pod których uda mu się podczepić.

Niestety tłuk mentalny, tym się różni od tłuka narzędzia, że niczego pożytecznego przy jego pomocy się nie zrobi. Jednak tłuk mentalny nie jest w stanie dostrzec tej znaczącej różnicy, bo nieznana jest mu refleksja nad sobą i poczucie wstydu.

Gdyby tłuk mentalny zobaczył swój rzeczywisty obraz w oczach innych, to istnieje ryzyko, że z całą siłą walnąłby się w swój prostacki łeb, żeby zniszczyć to, co widzi, bo tłuk nie analizuje, a wroga po prostu niszczy.

Tłuk często osiąga swoje cele, bo żeby zaszkodzić można być nikim. Zasady tłuka nie krępują, bo ma swój kodeks etyczny dostosowany do okazji. Zakres działania tłuka bywa bardzo różny, ale zawsze celem głównym jest uzyskanie korzyści dla siebie.

Większość ludzi ma problemy ze zrozumieniem, jak tłuk może mieć taką siłę rażenia i jak to się dzieje, że będąc taką miernotą, jest z siebie taki zadowolony. Tłuk jednak nie zwraca uwagi na ogół, bo tłuk czuje się elitą, moralną, intelektualną, finansową i każdą inną też.

Fenomen tłuka mentalnego zawsze mnie zadziwiał, ale z łatwością pogodziłam się z tym, że tłuka nie rozumiem. Dlatego, gdy los zetknął mnie z tłukiem w rodzinie męża, to omijałam tłuka z daleka przez dwadzieścia parę lat. Niestety tłuk mentalny moje uniki przypisał swojej ważności i w końcu doprowadził do tego, że uświadomiłam mu, co o nim myślę.

Tłuk poczuł się urażony do szpiku kości i przeszedł na jeszcze wyższy poziom „tłukowatości”. Wziął górne „C” w wyrażaniu świętego oburzenia i udowadnianiu mi, że tłuka nie powinno się sprowadzać na ziemię, mówiąc mu prawdę w oczy. Zostałam awansowana przez tłuka mentalnego na jego dożywotniego wroga i tłuk zajął się uprzykrzaniem mi życia.

Moja ulubiona poetka pukała do drzwi kamienia a mnie zachciało się rozmawiać z tłukiem, chociaż powinnam wiedzieć, że tłuk jest bardziej hermetyczny niż kamień. Teraz pozostaje mi tylko walczyć ze sobą, żeby tłukiem nie pogardzać. Cóż nie jest to najłatwiejsze zadanie, bo tłuk nie odpuszcza, ale próbować trzeba. Nie dla tłuka mentalnego, ale dla siebie.

wtorek, 22 marca 2011

Bitwy naszego życia

Pierwszy dzień wiosny przywitałam z nadzieją. Żal mi że nie nacieszyłam się zimą, bo prawie całą przechorowałam, ale nie mogę już tego zmienić. Co mnie ominęło, jest już przeszłością i tak muszę na to patrzeć.

Paulo Coelho napisał: „Wszystkie bitwy naszego życia czegoś nas uczą, nawet te, które przegraliśmy.” Nie sposób się z nim nie zgodzić, bo każde doświadczenie, każda radość, każdy ból, dają nam szansę na kształtowanie siebie i bardziej dojrzałe życie.

Staram się o tym pamiętać, ale nie zawsze tak było. W przeszłości zamiast wyciągać wnioski z tego co mnie spotykało, skupiałam się na rozczarowaniu przegraną i wolałam unikać walki. Skutek był taki, że byłam coraz bardziej niezadowolona z siebie i tego jak żyłam.

A przecież każdy ma jakąś przeszłość, jedni lepszą inni gorszą. Ale, chociaż nasza przeszłość wpływa na to jacy jesteśmy, to nie powinniśmy szukać w niej usprawiedliwienia. To że raz coś się nie udało nie oznacza, że nie uda się nigdy.
Życie składa się z różnych problemów, ale jeżeli chcemy dostać to na czym nam zależy, to trzeba je rozwiązywać. Przegrana i wygrana, to dwa możliwe skutki naszych działań. A człowiek ma po to rozum, żeby z niego korzystać i zmieniać to co mu nie pasuje.

Poszłam więc po rozum do głowy i założyłam że będę żyła najlepiej jak umiem a niepowodzenia wpiszę w koszty. Dlatego teraz, kiedy życie mnie wkurza i kopie po kostkach, mu mówię: Kocham cię życie i co ty na to? Możesz się poprawić albo pęknąć ze złości. Wybór należy do ciebie, bo ja się nie dam.

Jak do tej pory, to gadam jak dziad do obrazu, bo życie jest jakie było, ale ja się nie zniechęcam. Wszyscy mają jakieś lekcje do odrobienia i nie ma sensu uciekać na wagary, bo życie to inny rodzaj szkoły, taki, w którym nie można wagarować.

Moja recepta na wyjście z przegranej bitwy jest prosta.
a) wyciągamy głowę z piasku, bo w takiej pozycji mamy
wystawione cztery litery i aż się prosimy, żeby życie nam dokopało.
b) podnosimy się na łokciu, bo to taki wysiłek, na który nawet ledwie żywy człowiek może się zdobyć jak musi.
c) następnie wstajemy na kolana a z tej perspektywy widzimy i swoją bezradność, i możliwość stanięcia na nogi.
d) chwytamy wszystko, co pomoże nam się podnieść i wstajemy.
e) kiedy już stanęliśmy na nogi, pazurami trzymamy się pionu, bo wiemy, że nie możemy sobie pozwolić na nic innego.
f) wyciągamy wnioski na przyszłość i cieszymy się, że chociaż nie wygraliśmy, to jednak próbowaliśmy zawalczyć o siebie.

Za radą Coelho nie wypieram się przegranych bitew i szukam sensu także w porażkach. Uważam że o zadowoleniu z życia decyduje nie to, co nas spotyka, ale jak na to patrzymy.

niedziela, 20 marca 2011

Mam szczęście

Dzisiejszą sobotę spędziłam w łóżku. Pogoda i mój organizm skutecznie pokrzyżowały mi plany. Mówi się trudno i żyje się dalej. Przymusowe leżakowanie dosładzałam sobie czytaniem i obserwowaniem wnuka.

Mały ma zaledwie jedenaście dni a kiedy patrzę jakie robi miny, to trudno mi pojąć, że właściwie jeszcze nic świadomie nie przeżył. Strasznie jestem ciekawa, co dzieje się w tej małej główce. Co go tak cieszy, że ciągle się uśmiecha od ucha do ucha, pokazując bezzębne dziąsła? Nie wiem i nigdy się nie dowiem, ale na widok tego uśmiechu cała się rozpływam. Nie mogę wyjść z podziwu nad cudem, jakim jest dziecko.

Moje życie zatoczyło koło i znowu przeżywam podobne uczucia, jak wtedy, gdy moja córka była taka malutka. Pamiętam że wyglądała jak miniaturka mojego męża, ale nie przypominam sobie, żeby robiła podobne miny. A jej syn jest podobny do mojego ojca, ma nawet taki sam uśmiech. Sprawdziłam na starym zdjęciu, bo aż sobie nie dowierzałam. I rzeczywiście, ten mały chłopczyk uśmiecha się jak jego pradziadek. Zadziwia mnie to i zachwyca. Kiedy patrzę na małego Daniela, to jestem naprawdę szczęśliwa.

A jak o szczęściu mowa, to przypomniał mi się wiersz Haliny Poświatowskiej.

* * *
Szczęście
mam szczęście!
krzyczą dzieci
chwytając piłkę
z nurtów wody

a ono - na niebie świeci
roześmiane złotem - młode

wyciągnij rękę - zamknij
płonący krążek w pięści
i głośno - głośno krzyknij
- mam szczęście -

sobota, 19 marca 2011

Witaj Grażko,

poprzedniego maila nie otrzymałam, więc pewnie masz rację, że komputer strajkuje. Pytanie tylko czyj? Twój czy mój. Jestem dyletantką w kwestiach informatycznych, technicznych, więc możliwe że coś przeoczyłam, ale na przyszłość będę uważniejsza.

Miło mi że brak odpowiedzi Cię nie zniechęcił i odezwałaś się ponownie. Twoja strona spodobała mi się przede wszystkim dlatego, że pasuje do klimatów w jakich dobrze się czuję. Dodałam ją do zakładek, bo na pewno będę na nią zaglądać.

A teraz kilka słów o mnie, bo wypada się przedstawić, tym bardziej, że ja już miałam okazję trochę Cię poznać. Bez bicia się przyznaję, że jestem domorosłym psychologiem, filozofem z bożej łaski, praktykuję grafomanię, lubię mędrkować, więc jak widzisz, strach się bać. Na domiar złego, daję sobie prawo do bycia sobą bez oglądania się na to czy innym się to podoba. Ekscytuję się życiem we wszystkich jego przejawach. Z mniejszym bądź większym powodzeniem (w zależności od kondycji) i praktykuję ciężko wypracowany optymizm. Zdarza mi się czasem przesadnie trzymać się swoich racji, używając ciętego języka, bo dość późno odkryłam, że ja nie zupa pomidorowa i nie każdy musi mnie lubić, więc wykazuję taki typowy zapał neofity. Pocieszam się tylko, że skoro mam dogłębną świadomość swoich wad i nie mam zapędów do bycia wzorem, to jakoś da się ze mną wytrzymać. Gdybym miała wyspowiadać się ze swoich pasji, to powinnam zacząć od tego, że najbardziej ciekawią mnie ludzie, więc lubię ich poznawać. Chociaż sama jestem gadatliwa, to godzinami mogę słuchać opowieści o ludzkich losach. Przyglądając się innym, uczę się siebie i bardzo to lubię. Dużo czytam, bo lubię „żyć wiele razy”. Interesuję się też historią, psychologią, socjologią. Kocham się śmiać i z upodobaniem oddaję się tej miłości.

Miało być kilka słów a jak widzisz bardzo się rozgadałam. Musisz mi darować tę przywarę. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że nie gadam równie głupio jak długo.

Z Twojego maila wynika, że życie dało Ci się we znaki, ale strona jaką redagujesz jest bardzo pozytywna. Najwyraźniej Miłosz znowu miał rację pisząc, że „Jest taka cierpienia granica, za którą się uśmiech pogodny zaczyna.” Twój uśmiech jest zaraźliwy, więc na pewno znajdziesz ludzi, którzy zechcą śmiać się z Tobą i tego Ci życzę.

Odpowiedź zamieszczam na blogu, żeby mieć pewność, że ją przeczytasz. Na priv też napisałam. Do miłego. Pozdrawiam. Barbara

piątek, 18 marca 2011

Złapałam trochę szczęścia

Przez ostatnie dni nic nie pisałam, bo zamknęłam się na świat.
Nie chciałam nic wiedzieć o katastrofach, kryzysach, problemach gospodarczych i politycznych. Wszystko, co działo się poza ścianami mojego domu, było dla mnie mniej ważne od tych chwil szczęścia, które przeżywałam patrząc na maleńkiego wnuka, córkę, która poznaje smak macierzyństwa, męża przejętego rolą dziadka. W czterech ścianach domu cieszyłam się rodziną, dosładzając sobie życie.

Światu nic nie ubyło z powodu braku mojego zainteresowania. A ja złapałam trochę szczęścia, doładowałam akumulatory i znów mam siłę na życie. Życie które nie jest proste, które pewnie jeszcze nie raz mnie zaboli. Ale w mojej pamięci zostaną przeżycia z ostatnich dni, więc będzie czym rozniecić nadzieję.

Przypomniała mi się myśl H. Poświatowskiej: „Nie pytaj o życie, zapytaj o miłość, to jedno”.

sobota, 12 marca 2011

Niutek

Piękny dzień, mój wnuk, zwany przeze mnie Niutkiem, skończył czwarty dzień życia i jest już w domu. Wpatruję się w niego, jak w telewizor. Podziwiam miniaturkę człowieka. Na małej pyzatej buzi malują się miny ukształtowanego człowieka – śmiech, zdziwienie, zadowolenie, złość, smutek, skupienie.

Kiedy to maleństwo poznało uczucia, które odzwierciedlają się w mimice? Co dzieje się w tej małej główce? Jakie senne obrazy przewijają się pod zamkniętymi powiekami, gdy marszczy brwi? Chciałabym to wiedzieć. Chciałabym poznać człowieka, który wyrośnie z tego cudnego dziecka.


* * *

Do dziecka

Wszystko najlepsze w człowieku,
W tysiącu mężczyzn i kobiet,
W oczach, we włosach, w uśmiechu –
Jest w tobie.

Wszystkie najczulsze wyrazy,
Wiosna na ziemi i niebie,
Morza i gór krajobrazy
Dla ciebie.

Ty masz niespełna trzy lata
I tysiąc lat masz i więcej.
Początkiem i końcem świata
Twe serce.

Ty jesteś jabłkiem i drzewem,
Obłokiem, gwiazdą, rozumem.
Przez ciebie to, czego nie wiem,
Już umiem.

Mieczysław Jastrun

piątek, 11 marca 2011

Żyjesz - płacisz

Zaczął się w moim życiu nowy etap. Szansa na radość, ale też nowe obawy, zmartwienia. Nowa miłość, to również nowe lęki i ograniczenia, jak to w życiu, a ja czuję się wyczerpana. Chciałabym mieć więcej siły, bo mój organizm za bardzo mnie ogranicza. Przydałoby się też trochę więcej odwagi, bo boję się cierpienia. Jednak mam to co mam i tylko z tego mogę korzystać. Dlatego, wiem że muszę zmierzyć się z życzeniowym myśleniem. To jedyna szansa żeby otworzyć się na życie ze wszystkimi jego blaskami i cieniami. Każda moneta ma dwie strony. Wszystko co w życiu ważne ma swoją cenę. Żyjesz - płacisz.

* * *
Kochać i tracić

Kochać i tracić, pragnąć i żałować,
Padać boleśnie i znowu się podnosić,
Krzyczeć tęsknocie “precz!” i błagać “prowadź!”
Oto jest życie: nic, a jakże dosyć…

Zbiegać za jednym klejnotem pustynie,
Iść w ton za perłą o cudu urodzie,
A żeby po nas zostały jedynie
Ślady na piasku i kręgi na wodzie.

Leopold Staff

czwartek, 10 marca 2011

Wspomnienie o moim Tacie...

Dzisiaj przypada 89 rocznica urodzin mojego Taty a we wrześniu minie 23 lata odkąd odszedł z tego nie najlepszego ze światów. Zostawił po sobie dobrą pamięć i troje dzieci. Często wspominam Tatę. Dzisiaj też o Nim myślałam, gdy trzymałam na kolanach maleńkiego człowieka, który dziwnym zrządzeniem losu jest bardzo podobny do swojego Pradziadka. Bardzo bym chciała, żeby urodzony 2 dni temu maluch, odziedziczył po swoim Pradziadku nie tylko urodę, ale też charakter i otwarty umysł.

Mój Tata miał ogromną wiedzę z historii, geografii, przyrody. Był ciekawy świata. Nie zdobył formalnego wykształcenia, nie został lotnikiem, bo wojna pokrzyżowała jego marzenia i plany. Jednak nie narzekał. Zmierzył się ze swoim losem i żył najlepiej jak potrafił. Ciężko pracował na utrzymanie rodziny, wybudowanie domu a w wolnych chwilach dużo czytał. W niedzielę, jedyny dzień w który nie pracował od rana do nocy, czytał książki, gazety, magazyny.

Wierszy nie czytał, a przynajmniej ja nic o tym nie wiem, ale ten wiersz Gałczyńskiego bardzo do mojego Taty pasuje.

* * *

Szczęście znajduje się w tobie

Szczęście znajduje się w tobie.
Zaczyna się na dnie twego serca,
a ty możesz je wciąż powiększać,
pozostając życzliwy tam,

gdzie inni bywają nieżyczliwi;
pomagając tam,
gdzie nikt już nie pomaga;
będąc zadowolonym tam,
gdzie inni tylko stawiają żądania.
Ty potrafisz się uśmiechać tam,
gdzie się narzeka i lamentuje,
potrafisz przebaczać,
gdy ludzie zło ci wyrządzają.

* * *


Ten tekst też dotyczy mojego Taty.


O duchach, moim ojcu i okularach z zaświatów.


Kto z nas nie słyszał różnych opowieści o duchach? Jedni wierzą w te historie, inni wyśmiewają wierzących, ale nieznane pociąga i jednych, i drugich. Historia, którą chcę opowiedzieć, ma związek z moim ojcem i dwoma dziwnymi wydarzeniami z jego życia.

Rozbita szyba

Ojciec jako 18-letni chłopak został wywieziony na roboty do Niemiec. Pracował u bauera i mieszkał w małym pokoiku przy pomieszczeniu gospodarczym. Którejś nocy obudził go dźwięk rozbijanego szkła. Pomyślał, że niemieccy chłopcy rzucili kamieniem w okno, żeby przestraszyć polskiego robotnika. W pokoju było ciemno, nie widział gdzie stoją buty, więc żeby nie pokaleczyć stóp, nie schodząc z łóżka usiłował dostać się do kontaktu. Stanął na końcu łóżka, namacał kontakt, zapalił światło i spojrzał w okno. Szyba była cała, ale za oknem zobaczył twarz swojego przyjaciela. Pierwszą myślą, która przyszła mu do głowy, było pytanie, skąd Tadek wziął się w Niemczech. Po chwili obraz przyjaciela zniknął, więc ojciec podbiegł do okna, otworzył je, ale dookoła była tylko ciemna noc. Dotarło do niego, że właściwie nie wie, co się stało. Pomyślał, że to, czego doświadczył, było jakimś dziwnym splątaniem jawy i snu, więc zgasił światło i starał się usnąć. Mimo zmęczenia sen nie przychodził, ale nie czuł żadnego niepokoju i nie dopatrywał się w zaistniałej sytuacji żadnych nieziemskich pierwiastków. Całe zdarzenie zyskało inny wymiar, gdy po przeszło dwóch miesiącach dostał list z domu. W liście matka prosiła, żeby na siebie uważał, robił co mu każą i informowała go:„Tadek nie żyje, zmarł 15 października". Nie było żadnych szczegółów, co się stało z Tadkiem, ale ojciec zrozumiał, że matka widocznie nie mogła napisać nic więcej. Jednak od razu skojarzył datę. Zapamiętał ją, bo tego dnia były urodziny bauera, więc po raz pierwszy najadł się do syta i zasypiając, nie czuł głodu. Niestety tej nocy nie dane mu było się wyspać, bo wydarzył się incydent z szybą. Dopiero po powrocie do Polski dowiedział się, że jego przyjaciel również dostał się na listę osób skazanych na przymusowe roboty. Został zabity, gdy uciekał z miejsca, w którym zgrupowano ludzi czekających na transport do Niemiec.

Spacer

Mój ojciec był kierowcą. Budował socjalizm wożąc wielkim „Starem" różne towary po całej Polsce. Socjalistyczna gospodarka planowa była planowa tylko z nazwy, więc pracowało się długo i w różnych godzinach. Czekając na załadunek towaru z jakichś gdańskich magazynów, żeby nie zasnąć, poszedł sobie na spacer. Był koniec listopada, padał pięknie pierwszy śnieg. Na końcu ulicy, którą szedł, zobaczył mury starego cmentarza i z ciekawości tam poszedł. Groby i alejki były przyprószone śniegiem, księżyc świecił jasno, więc idąc alejką, oglądał grobowce, usiłował odczytać napisy. Odchodząc od jednego z grobów zobaczył na końcu alejki kobietę. Trochę się zdziwił, co o tej porze robi na cmentarzu samotna, starsza pani. Pomyślał „pani", bo kobieta ubrana była w długą suknię i mantylkę. Ojciec na modzie się nie znał, ale pamiętał, że tak ubierała się jego prababka. Kobieta szła pewnie przed siebie, więc ich drogi się przecięły. Gdy się mijali, ojciec się ukłonił, a ona skinęła głową. To były czasy, kiedy nawet nieznajomi się pozdrawiali, szczególnie, gdy byli sami na pustej drodze. Każde z nich poszło w swoją stronę, ale ojca nurtowała myśl, gdzie też poszła samotna, starsza pani. Obejrzał się za nią, ale nigdzie jej nie zauważył. Omiótł wzrokiem najbliższe groby i poszukał jej śladów na obsypanej świeżym śniegiem alejce. Ale jedyne, co zobaczył, to ślady jego butów, duże i zamaszyste. Spojrzał w stronę, z której przyszła kobieta. Na cmentarnej alejce leżał nietknięty śnieg.

Mój ojciec był realistą w każdym calu, jednak te dwie historie spowodowały, że wierzył w duchy. Im dłużej o tym myślę, tym trudniej mi pogodzić obraz ojca, jakiego znałam na co dzień, z jego wiarą w istnienie bytów niematerialnych. Ojciec był zrównoważony, obiektywny, rzeczowy, nie kłamał, nie był zbyt emocjonalny i właściwie można było bez cienia przesady nazwać go stoikiem. Nawet w Boga wierzył w dość pragmatyczny sposób. Nie narzucał się Stwórcy, bo twierdził, że jest wielu ludzi, którym Pan Bóg jest bardziej potrzebny niż jemu. Mówił, że żyje uczciwie, swoje sprawy załatwia najlepiej jak umie, a Bogu głowy nie zawraca, bo bardzo Go szanuje. Z drugiej strony był przekonany, że duchowość człowieka manifestuje się w naszym realnym świecie na różne sposoby i tak naprawdę nigdy nie odchodzimy. Przechodzimy w inne wymiary, ale nawet niewidoczni dla innych wciąż trwamy. Był przekonany, że w szczególnych okolicznościach mogą się spotkać i zamanifestować swoje istnienie różne formy duchowe. Mówiąc o tych metafizycznych pierwiastkach rzeczywistości, nigdy się nie ekscytował. Opowiadał o tych swoich przekonaniach w taki sam sposób, jak o każdym innym aspekcie ludzkiego życia. Ta dwoistość w jego spojrzeniu na świat była dla mnie dziwna i do dziś jej nie rozgryzłam. Jednak mój ojciec był dla mnie wiarygodny, chociażby dlatego, że miał odwagę być sobą, bez względu na opinię innych i nie zależało mu specjalnie na uznaniu.

Gdy ojciec umarł, nie mogłam się pogodzić z tym, że odszedł trochę jakby na własne życzenie. Kilka miesięcy przed śmiercią źle się czuł. Chudł, miał jakieś bóle, ale nie chciał o tym mówić i nie dał się wyprawić do lekarza. Pojawiły się też jakieś problemy z sercem, ale ojciec to bagatelizował. Gdy brakowało mu powietrza szerzej otwierał okno i śmiał się, że ma zamiar umrzeć szybko i komfortowo. Dwa dni przed śmiercią uporządkował swoje papiery, a potem najzwyczajniej w świecie dostał zawału. Odmeldował się tak jak żył - na własnych warunkach, po męsku. Płakałam i wściekałam się na niego. Zupełnie nie mogłam sobie poradzić z tym, że już go nie ma. Ale miesiąc po jego śmierci miałam sen, który bardzo mi pomógł. Myślę, że to była ostatnia lekcja, której ojciec udzielił mi z za grobu.

Sen

Śniło mi się, że obudziłam się w nocy, bo usłyszałam pukanie do drzwi. Wstałam i poszłam do drzwi wejściowych. Wyjrzałam przez wizjer i zobaczyłam stojącego na korytarzu ojca. Niepewnie uchyliłam drzwi i patrzyłam na niego z niedowierzaniem, bo nawet we śnie miałam świadomość, że on nie żyje. Ojciec odsunął mnie lekko i wszedł do mieszkania. Spojrzał na mnie łagodnie i spytał
- Co mi się tak przyglądasz?
- Tato, przecież ty nie żyjesz - powiedziałam. Ojciec uśmiechnął się pobłażliwie
- Skąd masz pewność, że nie żyję? - Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc patrząc na niego, usiłowałam zrozumieć, jak on może nie wiedzieć, że umarł. I wtedy zauważyłam, że na nosie ma dziwaczne okulary w drucianych oprawkach.
- Tato, skąd wziąłeś te okulary? - zapytałam. Ojciec zdjął okulary i obejrzał je uważnie
- Musiałem sobie jakoś poradzić. Lepsze takie niż żadne. - powiedział.
- Po co potrzebne ci okulary? Książki tam czytasz? - spytałam.
- A dlaczego nie miałbym robić tego, co lubię? - odpowiedział ojciec.
- Bo nie żyjesz - powtórzyłam po raz kolejny. Ojciec pogłaskał mnie po policzku i powiedział - Teraz o tym nie myśl, to nieważne. Muszę już iść, ale jak będę potrzebny, to przyjdę. Patrzyłam jak otwiera drzwi, wychodzi, a jego postać wtapia się w mrok korytarza.

Obudziłam się z uczuciem łagodnego smutku i spokoju. Czułam się tak, jakbym załatwiła jakąś ważną sprawę, chociaż nie wiedziałam, jaką. Następnego dnia odwiedziłam mamę, bo musiałam ją o coś zapytać. Chciałam wiedzieć, czy włożyła ojcu do trumny okulary. Mama nie była pewna, więc poszła do pokoju ojca, żeby to sprawdzić. W szufladzie szafki, która stała przy łóżku, na samym wierzchu leżały okulary ojca. Może to moja nadinterpretacja, magiczne myślenie, ale jestem przekonana, że ojciec znalazł sposób, żeby we śnie upewnić mnie w tym, co mówił mi za swojego życia. Że nasze istnienie nie kończy się z chwilą fizycznej śmierci, że jest jakiś dalszy ciąg, a z tymi, których kochamy, nie rozstajemy się nigdy do końca. Od tamtej pory wierzę, że gdy będę przechodziła przez tę ostateczną granicę, to Tata będzie trzymał mnie za rękę.

Autor: Barbara Serwin (zredagowany przez: kambuzela, Analityk)

Słowa kluczowe: Duchy, ojciec, odwiedziny, Spacer, Sen, trwanie, śmierć, miłość, okulary

2009-03-14 00:13:48

środa, 9 marca 2011

Dzień 8 marca

Dzień Kobiet, jakiś czas temu okrzyknięty socjalistycznym świętem, znów wraca do łask. Ja lubię świętować. Nigdy też nie miałam nic przeciwko temu, żeby świętować z okazji bycia kobietą. Trzeba być skrajnie fanatyczną feministką, żeby się obrażać i mieć za złe, że świętuje się z okazji posiadania żeńskiej płci.

Moim zdaniem kobieta to bardzo fajny gatunek człowieka, więc święto jej się należy, jak psu buda. Szkoda że niektórzy mężczyźni zauważają kobiety raz w roku, bo sami sobie robią krzywdę. Kobieta, którą się traktuje jak babę do gotowania i prowadzenia domu, zachowuje się jak baba – zrzędzi, ględzi i ma za złe.

Dokładnie rok temu nie w głowie mi było świętowanie. Byłam w szpitalu i wycinano mi guza zlokalizowanego w jamie brzusznej. Przed operacją myśli miałam czarniejsze niż smoła, chociaż bardzo się starałam o pozytywne podejście do problemu. Lekarze przez trzy godziny oglądali moje podroby i nie wiedzieli co też za cudo wyhodowałam sobie na kresce jelita. Do tamtej pory nie wiedziałam nawet, że człowiek ma w brzuchu coś takiego, jak kreska jelita. Guz okazał się niegroźny, więc przeżyłam kolejny rok swojego życia.

Dla odmiany dzisiejszy 8 marca był bardzo miły. Po raz pierwszy trzymałam na rękach mojego wnuka, 4,230 kg szczęścia. Cieszyłam się moją córką, która jest mądrą i piękną kobietą, a od wczoraj również matką. Z radością przyjęłam od męża bukiet frezji i dużo serdeczności.

poniedziałek, 7 marca 2011

Szansa na nową miłość

Słoneczny poniedziałek. W kalendarzu dzień 7 marca 2011 r. O godzinie 10:40 przyszedł na świat mały człowiek, mój wnuk. Jestem szczęśliwa, że los dał mi tę szansę na nową miłość.


* * *
Chciałem już zamknąć dzień...

Chciałem już zamknąć dzień na klucz
Jak doczytaną księgę,
Owinąć się czarną ciszą
I zasnąć na potęgę.

Aż tu za oknem wściekła zorza,
Budząca radość
i przestrach,
Rozbłysła niczym pożar,
Wybuchła jak orkiestra.
Oto dzień nowy i świat nowy
Tysiącem dziwów gra mi.
Zerwałem się na równe nogi,
Przed wysokimi stanąłem schodami.

Leopold Staff

Pani Helena

Rozmawiałam dziś z panią Heleną, którą znam od czterech lat. Na początku naszej znajomości ja byłam wolontariuszką a ona moją podopieczną. Jednak w bardzo krótkim czasie nasze relacje stały się znacznie bliższe. Teraz łączy nas duża zażyłość, bardzo się lubimy a pani Helena stała się dla mnie bliskim człowiekiem. Ja też jestem dla niej ważna, więc interesuje się moimi sprawami i dobrze mi życzy. Ze względu na wiek mogłaby być moją matką, ma nawet córkę, która jest tylko kilka miesięcy ode mnie młodsza.


Często rozmawiamy o różnych rzeczach i obie lubimy te rozmowy. Pani Helena ma różne zainteresowania i mimo wieku wciąż ciekawi ją świat. Dyskutujemy o książkach, serialach, polityce i życiu.


Dzisiaj zadzwoniła z pytaniem, co wiem o Epikurze. Przypomniałam sobie podstawowe założenia jego filozofii: szczęście jako suma doznanych przyjemności, przyjaźń jako sposób na bycie z ludźmi, wolność od lęków egzystencjalnych jako sposób na odczuwanie radości życia. Potem zastanawiałyśmy się obie, jak ta filozofia ma się do naszych zapatrywań na życie i co mogłybyśmy z niej wziąć dla siebie. Czy dałoby się w praktyce wykorzystać, to co nam się spodobało. Takie nasze własne: epikureizm - tak, wypaczenia (czyli nadmierny hedonizm) - nie. Obśmiałyśmy jeszcze nasze pobożne życzenia i zamiłowanie do mędrkowania. I musiałyśmy skończyć rozmowę, bo gadałyśmy już ponad godzinę a pani Helenie astma zaczęła odbierać oddech.


I pomyśleć że jak zaczynałam pracę jako wolontariuszka, to byłam przekonana, że będę tylko dawać. Okazało się jednak, że więcej dostaję. Za chęć bezinteresownego niesienia pomocy dostałam wiele życzliwości i poznałam ciekawego człowieka, który dzieli ze mną swoje spojrzenie na świat i doświadczenie życiowe.


Zawsze powtarzam że mam szczęście do ludzi. Pani Helena jest tego dowodem. Przecież mogłam trafić na podopieczną, która skupiałaby się tylko na narzekaniu na starość, ze wszystkiego byłaby nie dość zadowolona i miałaby mi za złe, że nie spełniam jej wszystkich życzeń. Wiem jak to wygląda, bo wśród podopiecznych stowarzyszenia są i takie osoby. Najczęściej to one najbardziej cierpią z powodu samotności, bo zrażają do siebie nawet najbardziej oddanych wolontariuszy. Cóż, nie ma zbyt wielu chętnych do przytulania jeża.

sobota, 5 marca 2011

Nadzieja na pogodę i niepogodę

Nie lubię narzekać na pogodę, ale dzisiejsze wiatry dały mi się we znaki. Cały dzień głowę miałam jak bania, ziewałam jak hipopotam i nie mogłam się na niczym skupić. Miałam przygotować na poniedziałek szkice, ale nie zrobiłam nic, bo w głowie karuzela i totalna niemoc. Zostaje mi tylko darować sobie winy i mieć nadzieję, że jutro będzie lepiej. Nadzieja jest dobra w małych i dużych sprawach, więc nie ma co na niej oszczędzać. Dla zmęczonych i zniechęconych na osłodę życia piękny wiersz o nadziei.

Nadzieja – Czesław Miłosz


Nadzieja bywa, jeżeli ktoś wierzy,
że ziemia nie jest snem, lecz żywym ciałem,
I że wzrok, dotyk ani słuch nie kłamie.
A wszystkie rzeczy, które tutaj znałem,
Są niby ogród, kiedy stoisz w bramie.

Wejść tam nie można. Ale jest na pewno.
Gdybyśmy lepiej i mądrzej patrzyli,
Jeszcze kwiat nowy i gwiazdę niejedną
W ogrodzie świata byśmy zobaczyli.

Niektórzy mówią, że nas oko łudzi
I że nic nie ma, tylko się wydaje,
Ale ci właśnie nie mają nadziei.
Myślą, że kiedy człowiek się odwróci,
Cały świat za nim zaraz być przestaje,
Jakby porwały go ręce złodziei.

Czekanie...

Dzień jak co dzień. Ale... Jednak nie do końca. Czekam. Każdy telefon przyspiesza bicie serca. Może to już, może zaczęły się narodziny dzieciątka. Jeszcze nie? Czekam dalej.

K.I. Gałczyński tak opisał tę chwilę.

Narodziny dzieciątka

Mchy mówiły: "Ach, cóż za złocistość?
Chyba będzie jaka uroczystość".
Dzięcioł z dębem rozmawiał znacząco,
że się cudo zdarzyło na łące.
Potem poszły poszumy trawami,
przyszła noc ze wszystkimi gwiazdami,
wzeszedł księżyc rumiany jak kucharz,
rzekł wiatrowi: "Ty mi trawy rozdmuchasz".

I rozdmuchał wiatr posłuszny trawy,
zerknął z góry e nie księżyc ciekawy,
a tam dziecko leżało w sitowiu,
krasnoludek zrodzony w nowiu.

Więc przywołać rozkazał stworzenia
stary księżyc i tańce, i pienia
ku czci czynić dziecięcia onego,
złocistego, niewiadomego.

I świetlików ognistą czeredę
witał strumień płynący w dół.
A bór skrzypiał jak szary kredens
pełen zajęcy i ziół.

czwartek, 3 marca 2011

Anty politycznie

Włączyłam sobie okno na świat i obejrzałam wiadomości. Od dłuższego czasu unikam interesowania się życiem publicznym, ale dzisiaj z powodu bólu głowy nie nadawałam się do niczego innego, więc gapiłam się w telewizor. Efekt był taki, że do bólu głowy doszły jeszcze mdłości.

Stanowczo nie podoba mi się to, co dzieje się wokół mnie a moja wątroba, wystawiona przez polityków na próbę, produkuje coraz więcej żółci.

Dzisiaj załapałam się na kawałek dyskusji o dwudniowym głosowaniu i trafił mnie jasny szlaczek. Dla większości społeczeństwa jeden dzień głosowania to aż za dużo, bo ludzie mają świadomość, że są potrzebni tylko jako maszynki do oddania głosu na zbawiciela z partii „A” albo”B”. Dlatego większość wyborców nie chodzi głosować i ma państwo tam, gdzie państwo ma wyborcę pomiędzy wyborami. Jednak politycy nie chcą tego zauważyć. Od siebie mogę powiedzieć, że nie po to poszłam z obywatelskiego obowiązku na wybory, żeby patrzeć na bezradność państwa, a patrzę.

Przypomina mi się Gombrowicz, który napisał, cyt. z pamięci: Nic nie poradzisz, choćbyś się zesrał, to i tak masz głos.
No właśnie. Miał rację, bo tak właśnie się czuję ile razy idę głosować. Mam głos, jestem odpowiedzialna, więc muszę wykazać się obywatelską postawą i dokonać wyboru.

Najczęściej do wyboru mam mniejsze zło, więc wybieram między dżumą a cholerą. I co dalej? Ano nic. Dżuma szaleje, cholera siedzi cicho, obserwując słupki poparcia i czeka kiedy kadencja przeleci.

Wracając do wyborów, to Jarosław Kaczyński walczy o jednodniowe wybory, podobno ze względu na oszczędność, ale trzeba mieć duże problemy z percepcją, żeby uwierzyć w jego czyste intencje. Uwierzyć nie daję rady, więc dziwuję się, jak wiejska baba na jarmarku, że są tacy co jednak wierzą. Gołym okiem widać, co tak naprawdę dla Jarosława Kaczyńskiego jest najważniejsze i jak wiele jest w stanie zrobić dla władzy i zaspokojenia chorobliwych ambicji. Nie ma dla niego świętości, której by się nie sprzeniewierzył i ceny której by nie zapłacił, żeby postawić na swoim.

Jakby ktoś, z fanatycznie wpatrzonych w tego polityka obywateli. wymagał dowodów, to jest ich aż za wiele. Ale jak się wyłączy logiczne myślenie, to żadne argumenty nie mają szansy. Dlatego cyniczne wykorzystywanie tragedii smoleńskiej i używanie jej jako paliwa do rozpalania stosów, na których powinni ginąć wszyscy odmiennie myślący, nie otwierają oczu zwolennikom PiS. Manipulowanie najsłabszą częścią społeczeństwa (prostymi ludźmi, którym brak wykształcenia, życiowych perspektyw) w podsycaniu fanatyzmów religijnych i endeckich (żeby nie rzec: faszystowskich), też ich nie zniechęca.

Normą stało się zawłaszczanie przez Kaczyńskiego, prawa do racji, patriotyzmu i polskości, z jednoczesnym działaniem wbrew interesom społeczeństwa i państwa. Patrząc na poczynania Prezesa i stojących za nim ludzi, cisną mi się na usta słowa: WITAJ OD NOWA POLSKO LUDOWA.
Mam świadomość, że te słowa w odniesieniu do prawicowego polityka i konserwatywno-religijnego zaplecza partii, której przewodzi, mogą brzmieć paradoksalnie, ale oddają istotę tego co obserwuję.

Mam wystarczająco wiele lat, żeby pamiętać tamte czasy i obowiązującą wtedy retorykę. Nie mam za to sklerozy, więc nie mogę nie dostrzegać analogii: powoływanie się na wolę ludu podczas gdy traktuje się ten „lud”jak ciemną masę do ulepienia, przeżucia i wyplucia, łamanie obowiązującego prawa i przekonania że cel uświęca środki.

Trzeba mieć bardzo zdrowy żołądek, żeby strawić to co serwuje Jarosław Kaczyński, ale zastanawiam się po co jeść tę żabę. Nie należę do amatorów jedzenia zdechłych żab, więc jeść nie zamierzam a i innym odradzam, bo po co się narażać na odbijanie bajorem.

Niestety, alternatywą dla PiS-u jest PO, które zamiast rządzić, zachowuje się w myśl zasady „poczekamy-obaczymy- to się nie narazimy”. Może to i politycznie korzystne, ale mało odpowiedzialne i zupełnie niepatriotyczne. Rządzący, którzy panicznie boją się rządzić i idą w marketing, powinni oddać władzę. Pan Prezydent Komorowski tak sobie chyba wziął do serca swoje hasło wyborcze: Zgoda buduje”, że teraz zgadza się nic nie robić. Nie ma chętnych do zrobienia porządku z problemami, których przybywa lawinowo, bo Premier Tusk ciągle robi za mistera otrzęsin.

A ludzie mają tego wszystkiego dosyć. Tyle że politycy zajmują się głównie swoimi partyjnymi sprawami i zbliżającym się terminem wyborów, więc na jakieś radykalne działania nie ma co liczyć. Można za to posłuchać o obywatelskim przywileju i powinności, jakim jest udział w wyborach. Bo przecież ktoś musi zagłosować, żeby ktoś inny dopchał się do korytka i mógł się poświęcać, dla narodu rzecz jasna.

Trochę rozczarowania, trochę przyjemności

Dzisiejszy dzień był był bardzo słoneczny i po raz pierwszy od dłuższego czasu ruszyłam się z domu. Poza miastem widać już, że zima jest w odwrocie. Cieszyłam się chwilą, świeżym powietrzem a cieszyłabym się jeszcze bardziej, gdyby nie cel wyjazdu.

Niestety, celem była wizyta w sądzie. Towarzyszyłam mężowi, który na drodze sądowej musi dochodzić swoich praw, bo niektórym się wydaje, że uczciwość to pojęcie względne i do nich należy decyzja, co jest uczciwe, a co nie.

Nie lubię patrzeć na ludzi, którzy dla pieniędzy pozbywają się elementarnych zasad i troszczą się tylko o dobry kamuflaż oraz materialny zysk. To jest przykre, tym bardziej, gdy dotyczy osób, o których miało się dobre zdanie. Ten rodzaj rozczarowania przenosi się też na innych ludzi i inne sytuacje. Jeżeli ktoś, kogo przez lata oceniało się jako porządnego człowieka i troskliwego syna, okazuje się być bezkręgowcem nastawionym na materialny zysk, to jak tu ufać innym, których mniej znamy? Skąd brać pewność, że też nie zamienią się w pazerne hieny? Czego oczekiwać od obcych ludzi skoro nie można wierzyć synowi, bratu, rodzinie? To są pytania pozostawiające w duszy paskudny osad.

Dobrze że w drodze powrotnej było miło, bo dzięki temu łatwiej było odreagować nieprzyjemne wrażenia. Rozmawialiśmy z mecenasem o jego pasji, jaką jest filozofia, którą ukończył równolegle z prawem. Mówiliśmy o Diogenesie, który jak wiadomo, głosił wolność od dóbr materialnych i był abnegatem żyjącym w beczce. Zastanawialiśmy się, jaki wpływ na jego postawę życiową i późniejsze wybory miał fakt, że ojciec Diogenesa był nieuczciwym bankierem, który kradł pieniądze i został za to skazany na banicję.

Bardzo podobała mi się anegdota dotycząca oczekiwań Diogenesa. Otóż do Diogenesa, który siedział na ulicy i rozkoszował się pięknym słonecznym dniem, przyszedł sam Aleksander Wielki i obiecał, że spełni każde jego życzenie. Diogenes spojrzał na tego zdobywcę połowy starożytnego świata i bez zastanowienia powiedział, że jego jedynym życzeniem jest, aby Aleksander Wielki trochę się przesunął, bo zasłania mu słońce.

Po powrocie do domu zaczęłam czytać książkę, którą dostałam pod choinkę, piękne wydanie „Mitologii Greków i Rzymian”. Tak sobie myślę, że pomimo bardzo dziwacznych wyobrażeń i opisów świata, tamto życie było pełniejsze i prostsze.

wtorek, 1 marca 2011

Trzeba wybierać czym zapełnić życie

Przeczytałam taką przypowieść, która warta jest zapamiętania i refleksji, więc chcę się nią podzielić.

Król miał dwóch synów i musiał dokonać wyboru, który z nich odziedziczy po nim tron i będzie władał królestwem. Wybór nie był prosty, bo obu kochał jednakowo i obaj byli mu równie oddani.
Stary król postanowił uczynić swoim następcą tego, który wykaże się większą mądrością. Aby sprawdzić, który z synów będzie lepszym władcą dał im zadanie. Obaj dostali po pięć monet i za te pieniądze mieli wypełnić jedną z komnat pałacu od podłogi po sufit.
Młodszy syn poszedł pierwszy szukać czegoś czym mógłby wypełnić komnatę. Jednak wszystko o czym pomyślał wymagało więcej pieniędzy a on miał tylko te pięć monet od ojca. Kiedy zobaczył chłopów jadących na wozach pełnych słomy, wpadł na pomysł, że kupi od nich słomę, która jest tania i zajmuje dużo miejsca. Za wszystkie pieniądze kupił słomę i wypełnił nią komnatę po sam sufit.
Ojciec sprawdził wykonanie zadania i dal starszemu synowi pięć monet aby następnego dnia on wypełnił komnatę. Starszy syn usiadł i zaczął rozmyślać, co najlepiej wypełni komnatę. Rano poszedł na rynek i za jedną monetę kupił największą świecę jaką znalazł. Wieczorem poszedł do komnaty, postawił na środku świecę i ją zapalił. Światło wypełniło całą komnatę. Kiedy ojciec to zobaczył zdecydował, że królem powinien zostać starszy syn.

Czy król dobrze wybrał? Czy starszy syn był mądrzejszy a może tylko sprytniejszy? W końcu obaj wykonali zadanie.
Sposób starszego syna, nie tylko był prostszy, ale był też oparty na ludzkim postrzeganiu rzeczywistości.
Młodszy syn jedynie zapełniał czymś przestrzeń. Gdyby miał więcej monet pewnie kupiłby coś lepszego niż słoma.

Dobrze jest czasem usiąść i zastanowić się czym wypełniamy swoje życie. Ja dzisiaj spędziłam trochę czasu na takich właśnie rozmyślaniach. Wnioski są proste. Nic nie wypełni przestrzeni tak dokładnie jak światło. Każdy ma w sobie światło, tylko musi dać mu zapłonąć, nie marnując czasu na szukanie słomy.