Szukaj na tym blogu

niedziela, 30 stycznia 2011

Niedzielny poranek z wroną

Niedzielny poranek, cicho, spokojnie, z kuchni dolatuje zapach parzonej kawy. Spoglądam w okno. Na tle biało-szarego nieba widać czarne przyprószone śniegiem konary i gałęzie drzewa. Na jednej z gałęzi siedzi wrona. Przekrzywiła łebek i schowała dziób w pióra. Siedzi nieruchomo, taka dziwnie pokurczona. Przyglądam się jej dłuższą chwilę, czekając kiedy się wyprostuje. Przez głowę przebiegają mi różne myśli, ale nie skupiam się na nich, jestem skupiona na ptaku, czekam kiedy podniesie łebek. Nie wiem, dlaczego w ogóle ma go podnosić i dlaczego to dla mnie ważne. Tkwimy tak obie w jakimś dziwnym stanie zawieszenia. Ona pokurczona na zimnej gałęzi. Ja zwinięta w kłębek w ciepłym łóżku. Co mamy ze sobą wspólnego? Obie żyjemy. Ona po ptasiemu, przeczekuje na drzewie porywy zimnego wiatru, który stroszy jej pióra. Ja czekam w łóżku, kiedy wreszcie będę mogła wstać. Jak już będę mogła chodzić, to pójdę na zimowy spacer. Poczuję chłód zimowego powietrza, może usłyszę skrzypienie śniegu pod butami. Będzie przyjemnie. Na pewno. Muszę tylko wstać i już cały świat stanie otworem. Życie ma wiele ciekawych ofert i to całkiem bezpłatnie. A wrony lubię, tak jak Wojciech Młynarski, jeden z moich ulubionych tekściarzy. Bo czy można ich nie lubić? Moim zdaniem nie można.

 Lubię wrony

W berżeretkach, balladach, canzonach
Bardzo rzadko jest mowa o wronach,
A ja mam taki gust wypaczony,
Że lubię wrony
Los im dolę zgotował nieletką:
Cienką gałąź i marne poletko,
Czarne toto i w ziemi się dłubie -
A ja je lubię
Gdy na polu ze śniegiem wiatr wyje,
Żadna wrona przez chwilę nie kryje,
Że dlatego na zimę zostają,
Że źle fruwają
Ale wrona, czy młoda, czy stara,
Się do tego dorabiać nie stara
Manifestów ni ideologii -
I to ją zdobi
Gdy rozdziawią dziób - wiedzą dokładnie,
Że ich głosy brzmią raczej nieładnie,
Lecz nie wstydzą się i nie tłumaczą,
Że brzydko kraczą
I myśl w głowach nie świta im dzika,
By krakaniem udawać słowika,
By krakaniem nieść sobie pociechę -
I to jest w dechę!
Żadna wrona się także nie łudzi,
Że postawi ktoś stracha na ludzi,
Co na wrony i we dnie, i nocą
Czyhają z procą
Wrony fruną z godnością nad rżyskiem,
Jakby dobrze im było z tym wszystkim,
I w tym właśnie zaznacza się wronia
Autoironia.
Nie udają słodyczy nieszczerze,
Mężnie trwają w swym szwarccharakterze,
Nie składają w komorę zasobną,
Jak więcej dziobną.
Wiedzą, że - mimo wszelkie przemiany -
Nie wyrosną na rżysku banany,
Nie zamienią się w kawior pędraki,
Bo układ taki
W berżeretkach, balladach, canzonach
Bardzo rzadko jest mowa o wronach,
A ja mam taki gust wypaczony,
Że lubię wrony
Los im dolę zgotował nieletką:
Cienką gałąź i marne poletko,
Czarne toto i w ziemi się dłubie -
A ja je lubię,
A ja je lubię


Najważniejsze jest to, co widzisz w swoim lustrze.

„Twarz to co wyrosło dokoła nosa.” napisał Julian Tuwim. Do niektórych ta definicja pasuje jak ulał, bo posiadają wyłącznie twarz rozumianą, jako przednią stronę ludzkiej głowy. Co ciekawe, tacy ludzie bardzo dbają o tzw dobre imię, są wręcz przeczuleni na tym punkcie. Kiedy powiesz takiemu prawdę, że widzisz gębę a nie twarz, to się obrazi i znienawidzi cię na wieki wieków amen. Człowiek dla którego twarz nie jest tylko miejscem dookoła nosa nie boi się  aż tak o swoją godność. Cóż, widocznie im mniej godności, tym bardziej trzeba jej bronić. Obiegowe powiedzenia -„wyjść z twarzą”, „zachować twarz” i staropolskie „nie robić z gęby cholewy”- były używane do określenia honorowego zachowania. Dzisiaj w cenie jest mamona, więc takie staroświeckie dyrdymały jak honor i przyzwoitość, straciły na znaczeniu. Kiedyś jak człowiek tracił honor był napiętnowany. Ludzie wśród których żył, odsuwali się od niego, zupełnie jakby brak honoru był pchłą, która przeskoczy i zacznie pasożytować na nowym nosicielu. Coś w tym jest, bo ludzie z którymi przebywamy mogą mieć na nas destrukcyjny wpływ. Dlaczego przy sobocie poruszam taki niewdzięczny temat? Poruszam, bo właśnie dziś dotarła do mnie kolejna informacja, która zniechęca mnie do ludzi. Już od dłuższego czasu mam wątpliwą przyjemność obserwowania sytuacji, w której główni bohaterowie pozbywają się honoru, godności i zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Smutne. Ale chyba nie dla nich, bo wbrew faktom mają o sobie niezmiennie dobre mniemanie. Uważają się za porządnych ludzi. Nieważne, że matkę, która ślepo im ufała, traktowali jak narzędzie do realizacji swoich planów. Nieważne, że chociaż mogli jej oszczędzić przykrej starości to tego nie zrobili, bo im się nie opłacało wyrwanie jej spod władzy domowego tyrana. Nieważne, że poprzestali na wykreowaniu się w roli troskliwych opiekunów i dbaniu o pozory. Nieważne, że inni członkowie rodziny też doświadczyli z ich strony tej szczególnej uczciwości, która pozwala, żeby dla zabezpieczenia sobie maksimum zysku, oszukiwać i krzywdzić. To wszystko jest dla nich nieważne, dlatego spokojnie występują w roli jedynie prawych i sprawiedliwych. I, o ironio, pokrzywdzonych. Przez kogo? No przez tych , którzy powiedzieli jaka jest prawda i nie pozwolili się okraść. Dziwne? Okazuje się, że nie dla wszystkich. Ja tego nie rozumiem, ale spokojnie mogłabym z tym brakiem zrozumienia żyć, gdybym tylko nie spotykała ich na swojej drodze. W końcu nie muszę wszystkiego rozumieć. Nie mam też zapędów, żeby naprawiać innych, bo ze sobą mam wystarczająco dużo roboty. Poza tym, wolę unikać kontaktu z ludźmi, których postępowanie mnie brzydzi, ponieważ nie pasuje mi pogardliwy stosunek do drugiego człowieka. Jednak czasami trudno się odizolować i trzeba się zmierzyć nie tylko z tymi, których się nie lubi, ale też ze sobą. Z tą częścią nas, która krytykuje, ocenia, potępia, pogardza. To nie jest proste, bo co by nie powiedzieć, ocenianie innych przychodzi nam łatwiej niż ocenianie siebie. Stopień trudności wzrasta, gdy krzywdzą nas albo bliskich nam ludzi. Do głosu dochodzi wtedy  nasze ego, które puchnie z dumy, że my „czegoś tam” nigdy byśmy nie zrobili. I to też nie jest dobre, bo grozi popadnięciem w pychę. Od czasu, gdy chcę czy nie, muszę testować na swoim żywym organizmie, jak to jest walczyć z odczuwaniem pogardy i uciekać przed nienawiścią, widzę jakie to trudne. Na szczęście dla mnie jestem praktyczna. Nie lubię zatruwać sobie życia negatywnymi emocjami, więc złość szybko mi przechodzi. Mówię sobie, że dla mnie najważniejsze jest moje odbicie w lustrze. Inni też mają lustra. A co w nich widzą? Nie mój problem. Ich małpy, ich cyrk.

piątek, 28 stycznia 2011

Żeby słoń nie zasłaniał słońca.

Porządkowałam dzisiaj komputer i trafiłam na tekst, który napisałam kilka lat temu. Od tamtej pory na mojej drodze spotkałam kilka słoni i lepiej czy gorzej, ale jakoś sobie poradziłam.


***
Jak zjeść słonia?

Jak często czujesz, że coś cię przerasta, jest nie do ogarnięcia? Jakaś sprawa do załatwienia, problem do rozwiązania, coś, co z czasem zaczyna przypominać słonia. Wielkie, szare "coś" psuje radość życia i nijak nie chce zniknąć. Co z tym zrobić? Jak zjeść słonia? Odpowiedź jest prosta - małymi kęsami.

Niestety, nawet najprostsze rzeczy wymagają działania, pokonania lęku czy dyskomfortu, a człowiek ma taką konstrukcję, że lubi mieć łatwo, szybko i przyjemnie. Ja, jak większość ludzi, próbowałam różnych sposobów na słonia. Usiłowałam go omijać. Wpadałam w panikę: O Boże, dlaczego ja? Co ja z tym zrobię? Nie dam rady. Albo szłam w spychologię: jutro pomyślę, od jutra zacznę coś robić itp., itd.

Robiłam tak, jak mi było w danej chwili wygodniej. A przynajmniej tak mi się wydawało. Bo co to za wygoda, gdy nad człowiekiem coś wisi? Skoro jednak z wiekiem się mądrzeje, to i mnie przybyło trochę rozumu. Zaczęłam bardziej cenić sobie pragmatyzm, który jest furtką do świętego spokoju. Udawanie, że problemy nie istnieją albo że same znikną, jest bez sensu, więc nie tędy droga.

Teraz, gdy na mojej drodze spotykam słonia, nie stosuję już techniki uników. Nie tracę czasu na szukanie sposobu, jak go obejść, jak udać, że go nie widzę. Teraz planuję, jak się za niego zabrać - dzielę go na kęsy. Najpierw dziabnę uszko, bo najchudsze, więc szybciej strawię. Potem może wezmę się za trąbę, itd. Dzięki temu mogę przestać myśleć o słoniu jako o całości. Słoń podzielony na części przestaje straszyć swoim ogromem.

Zdarza się jednak, że czasami zapomnę o tej mądrej zasadzie i wtedy słoń zasłania mi słońce. Tego nie lubię, więc znowu się mobilizuję i idę po rozum do głowy. Rozum w mojej głowie nie za wielki, ale często używany, mówi mi, że jak się ma apetyt na życie, to można strawić niejednego słonia. Słowo daję.

„Co głupiemu po koronkach, kiedy powiada, że to same dziury.”

„Co głupiemu po koronkach, kiedy powiada, że to same dziury.”, to przysłowie przypomina mi się zawsze, gdy mam do czynienia z ludźmi, którym obce jest zadowolenie z tego co posiadają. Nie wiem skąd ludzie biorą przekonanie, że wszystko im się należy. Ja tak nie mam i chyba nigdy nie miałam. No chyba że  we wczesnym dzieciństwie. Pamiętam że jak coś mnie omijało albo czegoś bardzo chciałam, to mówiłam: „A Basia?” Przypominałam o swoim istnieniu i z dziecięcą naiwnością sądziłam, że to wystarczy. Jak nie wystarczało, to miałam pretensje, byłam smutna, czasami płakałam. Jednak im byłam starsza, tym bardziej rozumiałam, że chcieć nie jest równoznaczne z mieć i trzeba brać to pod uwagę. Nauczyłam się też dostrzegać zależność pomiędzy swoimi potrzebami, a możliwościami ich zaspokojenia. Wiedziałam że powinnam polegać przede wszystkim na sobie, bo nikt nie będzie zabiegał o spełnianie moich pragnień. Pretensje do całego świata, że nie daje mi tego czego bym chciała albo że inni mają lepiej, nie wchodziły w grę. Zawsze starałam się pamiętać, że nie dostaję nie tylko dobrych rzeczy, ale że mijają mnie także te złe. Jeżeli coś było poza moim zasięgiem szukałam sposobów rekompensowania sobie braków. A przede wszystkim nauczyłam się cieszyć z tego co mam. Uważam, że jeżeli kogoś nie cieszą małe rzeczy, to i duże go nie zadowolą, a jeżeli już, to na krótko. Dlaczego akurat dzisiaj poruszam ten temat? Ano dlatego, że akurat dzisiaj miałam okazję obserwować, jak osoba, która ma całkiem dobre życie, zupełnie nie umie się z tego cieszyć. Z małych kłopotów i niedogodności robi wielkie problemy, a na to, co w jej życiu dobre w ogóle nie patrzy. Cieknący kran jest dla niej problemem tej samej skali, co australijska powódź, bo przecież dezorganizuje jej plany. Żylak na nodze, to powód do niezadowolenia z życia i katastroficznych wizji ropiejącej nogi. Oj, nie mam już cierpliwości do wymieniania wszystkich mankamentów życia koleżanki, więc na tym poprzestanę. Mój brak cierpliwości, bierze się też ze zmęczenia, bo próbowałam wystąpić w roli pocieszycielki. Całkiem niepotrzebnie, ponieważ tam gdzie ja widzę koronkę,koleżanka widzi wyłącznie dziury. I to, że cudze życie zwykle wydaje się nam łatwiejsze, naprawdę nie ma tu nic do rzeczy. Umiejętność cieszenia się chwilą, jaką jest nasze życie, dostrzeganie małych cudów codzienności, to wielki dar. Ale ten dar ma swoją cenę – właściwie rozumianą pokorę. 

 DAR

 Dzień taki szczęśliwy.
Mgła opadła wcześnie, pracowałem w ogrodzie.
Kolibry przystawały nad kwiatem kapryfolium.
Nie było na ziemi rzeczy, którą chciałbym mieć.
Nie znałem nikogo, komu warto byłoby zazdrościć.
Co przydarzyło się złego, zapomniałem.
Nie wstydziłem się myśleć, że byłem kim jestem.
Nie czułem w ciele żadnego bólu.
Prostując się, widziałem niebieskie morze i żagle

Czesław Miłosz

środa, 26 stycznia 2011

Zbuntowana owca kontra baran w sutannie

Dzień kolędy – domy odwiedza ksiądz, błogosławi domownikom i domowi, wespół w zespół chwalą Pana i wizyta duszpasterska się kończy. Mojego domu ksiądz nie odwiedza od wielu lat. Tak więc chwalę Pana, tyle że po swojemu, co nie wszystkim się podoba. Chodzę do kościoła regularnie, bo taką mam potrzebę, ale nie pozwolę, żeby ktokolwiek właził mi z buciorami do duszy. W mojej parafii postawili na mnie krzyżyk, bo napyskowałam księdzu, który przyszedł po kolędzie. Pyskowałam w słusznej sprawie, bo ksiądz obrażał mi męża agnostyka, a w ramach bonusu porównał mnie do cytuję: „  źle upalowanej krowy, która wlazła w bagno". Krowy osobiście w niczym mi nie przeszkadzają, więc porównanie mnie nie zabolało, ale ślubnego księżulo obrażał mi nie będzie. Nie pozwolę na to, chociażby dlatego, że mój mąż z szacunkiem podchodzi do mojej wiary. Od ponad trzydziestu lat jesteśmy małżeństwem i żadne z nas nie przerabia drugiego. Jeżeli więc ceną za lojalność i własne zdanie jest parafialna anatema, to proszę bardzo, mogę figurować w parafialnych księgach jako czarna owca. Jeżeli ksiądz swoją posługę wypełnia nie jak kapłan, ale jak chamski urzędnik, to niech nie oczekuje, że z racji noszenia sutanny, będzie mógł robić za świętą krowę. Nawet, jak w przeciwieństwie do mnie, jest dobrze "upalowany". 

A tak przy okazji, z najlepszymi życzeniami, wiersz ks. Jana Twardowskiego. Mądrego i dobrego kapłana. *** Wiersz staroświecki Pomódlmy się w Noc Betlejemską, w Noc Szczęśliwego Rozwiązania, by wszystko się nam rozplatało, węzły, konflikty, powikłania. Oby się wszystkie trudne sprawy porozkręcały jak supełki, własne ambicje i urazy zaczęły śmieszyć jak kukiełki. Oby w nas paskudne jędze pozamieniały się w owieczki, a w oczach mądre łzy stanęły jak na choince barwnej świeczki. Niech anioł podrze każdy dramat aż do rozdziału ostatniego, i niech nastraszy każdy smutek, tak jak goryla niemądrego. Aby się wszystko uprościło - było zwyczajne - proste sobie - by szpak pstrokaty, zagrypiony, fikał koziołki nam na grobie. Aby wątpiący się rozpłakał na cud czekając w swej kolejce, a Matka Boska - cichych, ufnych - na zawsze wzięła w swoje ręce.

wtorek, 25 stycznia 2011

Narzekać każdy może...

Jak każdy mam takie dni, że wyłazi ze mnie „narzeka-czka” i nic mi nie pasuje. Denerwuję się, że coś nie jest dokładnie takie jakbym chciała, chociaż powinnam się cieszyć, że w ogóle jest. Mogłabym wtedy śpiewać na dwa głosy razem z Krzysztofem Piaseckim: *** Niby mam żonę, ale co to za żona, Niby mam auto, ale co to za auto, Niby mam oczy, ale nic nie widzę, Niby mam uszy, ale nie słyszę nic. Niby mam katar, ale co to za katar, Niby mam pracę, ale co to za praca, Niby mam chęć, ale co to za chęć, Niby mam czas, ale co to za czas. Niby mam dom, ale co to za dom, Niby mam ojca, ale co to za ojciec, Niby mam brata... nie, brata nie mam... Niby mam kaca, uo, kaca to mam! Niby mam humor, ale co to za humor, Niby mam szmal, ale co to za szmal, Niby mam z głowy, ale co to za głowa, Niby mam twarz, ale co to za twarz. Niby mam... Niby mam pamięć, ale co to za pamięć, Niby mam nosa, ale nie czuję nic, Niby mam syna, ale nie jest to córka, Niby mam córkę, ale nie jest to syn. Popatrz, co mi narobiłaś, Choć ci przecież jadłem z ręki, Zobacz, co zrobiłaś Z życiem mym, Choćbyś nie wiem, jak prosiła, Nie zaśpiewam tej piosenki, Bo nie zasługujesz na nią ty. Niby mam pomysł, ale co to za pomysł, Niby mam tekst, ale co to za tekst, Niby mam puentę, ale co to za puenta, Niby mam ciebie, ale co to za ty. *** 

Pół biedy gdy takie dni się zdarzają, bo to da się przeżyć. Gorzej gdy na czyjeś życie składają się wyłącznie dni przepełnione niezadowoleniem. Niestety jest całkiem spora grupa ludzi, którzy mają duży talent do obrzydzania sobie życia ciągłym narzekaniem. We wszystkim dopatrzą się jakiejś wady i ze wszystkiego potrafią zrobić problem. Co by ich nie spotkało, na pewno ich nie zadowoli na tyle, żeby nie znaleźli jakiegoś feleru. Kiedy się im dokładnie przyjrzeć, to można odnieść wrażenie, że ich głównym życiowym celem jest przekonanie siebie i innych, że nic nie jest wystarczająco dobre. Niestety, malkontent nie lubi biadolić sam i chętnie dzieli się dzieli swoim niezadowoleniem. Kiedy malkontent spotka kogoś, kto nie narzeka albo jest z czegoś zadowolony, to nie ustaje w wysiłkach, żeby to zmienić. Stara się, jak może, wyprowadzić zadowolonego z błędu, chociaż nikt go o to nie prosi. Malkontent potrafi zepsuć każdą radość i umniejszyć każdy sukces. Dlatego od malkontentów trzeba uciekać, jak najdalej. Mnie dzisiaj nie udało się uciec, więc byłam zmuszona wysłuchać kilku „dobrych rad” i wielu „cennych uwag”. Przyjęłam do wiadomości, że cieszę się z byle czego, nie znam życia i w ogóle jestem jakaś dziwna. Po wyjściu malkontenta odetchnęłam z ulgą i stwierdziłam, że nastrój opadł na same kolana. Teraz muszę zbierać energię, którą wyssał ze mnie ten upierdliwy gość.

„Stara kobieta wysiaduje” - ja pytam.

Dzisiaj poświęciłam trochę czasu na oglądanie telewizji. Przeskakiwałam z kanału na kanał, szukając czegoś, co mogłoby mnie zainteresować. Trafiłam na program, w którym reporterka przepytywała ludzi, co jest potrzebne do satysfakcjonującego życia. Przechodnie w sondzie ulicznej, zaproszeni licznie do studia goście oraz eksperci rozważali temat i nie szczędzili cennych rad.

Słuchałam, słuchałam, ale zamiast pozytywnej inspiracji program rozbudził moje lęki i zmartwiłam się światem, jak ta bohaterka Różewicza, która wysiadywała nadzieję na lepsze jutro. Cóż, wyszło na to, że nie osiągnę szczęścia zgodnego z kryteriami przedstawionymi przez dyskutantów.

Przedstawiony stan szczęśliwości może mógłby mi się przydarzyć, ale tylko w sytuacji, gdyby moje zwoje mózgowe straciły naturalny stan pofałdowania i przylgnęły do płaskiej, konsumpcyjnej rzeczywistości. Rzeczywistości w której miarą szczęścia jest ładny wygląd, posiadanie dużej gotówki, ekskluzywnych markowych przedmiotów, życie bez zobowiązań i dużo tzw. fanu. Ale czy to naprawdę wystarczy, żeby być szczęśliwym człowiekiem? Nie wydaje mi się. Owszem można być zadowolonym, ale taki stan zadowolenia wymaga ciągłego dostarczania nowych stymulantów.

W ludzkiej populacji znaczący procent stanowią ludzie młodzi, którzy powinni chcieć zmieniać świat na lepszy model. Jak to się dzieje, że nie ciągną świata wzwyż? Dlaczego są jeszcze mniej ideowi aniżeli doświadczone przez życie starsze pokolenia? Dlaczego zapełniają życie konsumpcyjnym chłamem. Dlaczego współczesny człowiek zmanipulowany przez obowiązujące standardy godzi się na bycie wyłącznie konsumentem i ludzkim czynnikiem w ekonomii. Dlaczego tak karleje i za marne profity dobrowolnie oddaje władzę nad swoim życiem? Dlaczego miłość zastępuje hedonistyczna przyjemność? Dlaczego intelekt jest unifikowany do służenia pragmatycznym celom wąskiej specjalizacji? Dlaczego szacunek do człowieka jest coraz rzadszym zjawiskiem? Dlaczego zło coraz mniej szokuje a dobro jest towarem luksusowym dawanym okazjonalnie?

Wszechobecna manipulacja, relatywizm moralny, ekonomiczne zniewolenie człowieka, są tak powszechne we współczesnych społeczeństwach, że stają się normą. Nie zawstydzają i przestały już dziwić. Świat zatoczył koło i jesteśmy coraz bliżej punktu, od którego zaczynaliśmy. Tylko czy jeszcze zdążymy zapragnąć wyjścia „z ziemi egipskiej, domu niewoli" skoro nie rozpoznajemy ekonomicznego zniewolenia a brak zasad bierzemy za wolność? Dajemy się mamić demokracją, prawami człowieka, chrześcijańskimi podstawami cywilizacji zachodu, ale jesteśmy szarą masą legitymującą obowiązujący system prawny.

Mój ojciec mawiał, że jak świat zawiruje, to najszybciej na powierzchnię wypływają śmieci. Współczesny świat coraz szybciej się zmienia i w wielkim pędzie wyrzuca w górę to, co puste i nie zakorzenione w moralnym dorobku ludzkości. Czy musimy się na to godzić? Własne wybory i swój indywidualny odbiór rzeczywistości oddać we władanie szumowinie, która wypłynęła na powierzchnię? Za marzenia brać treść reklam w telewizji? Za pożądaną rzeczywistość manipulację? Czy jest jeszcze choćby minimalna szansa na społeczeństwo obywatelskie? Czy obudzimy się dopiero przy kolejnej rewolucji, która wybuchnie, gdy już nie da się żyć w starych ramach?

Mój rozum z coraz większym trudem ogarnia otaczający mnie świat, bo coraz mniej pojmuję zasady, według których ten świat funkcjonuje. Wygląda na to, że, albo jestem za głupia albo za wolno głupieję, i stąd bierze się mój brak zrozumienia. Dlatego powyżej zadaję tyle pytań.

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Czasami opłaca się zejść z drogi

Dzwoni telefon, podnoszę słuchawkę.
-Słucham.
-No cześć. Co tak długo? Nie można się do ciebie dodzwonić, bo ciągle z kimś gadasz – nadąsanym głosem narzeka moja znajoma.
-Chyba nie jest tak źle, skoro się dodzwoniłaś. Co słychać?
- A co ma być słychać? Ledwie żyję, pogoda okropna, jutro znowu idę do pracy. Wyobraź sobie, że dyrektor zaproponował mi przeniesienie do innego pokoju...
- To chyba dobrze – wtrącam pośpiesznie - przecież nie chciałaś siedzieć w jednym pokoju z tą... O.
Historię konfliktu między znajomą a jej koleżanką z pokoju, panią O., znam od podszewki. O. jest wstrętna, O. jest zła, O. ma oczy wrednego psa.
- Jakie dobrze? Dlaczego niby ja mam się przenosić? - mówi wyraźnie poirytowana znajoma.
- A co to za problem? Chyba lepiej się przenieść aniżeli ciągle się kłócić. Będziesz miała ją z głowy i ….
- No chyba zgłupiałaś – przerywa znajoma - niech ona się przeniesie...
- A ona nie chce? - teraz ja wchodzę jej w słowo, pytając bez wielkiej ciekawości.
- Nie, nie chce! Jak powiedziałam dyrektorowi, że ja się nie przeniosę, bo to z nią nie da się pracować, to zaproponował jej zmianę pokoju. I wiesz, co ta małpa powiedziała?
-No, co?
- Powiedziała, że ja jej nie przeszkadzam, a jak ona mi przeszkadza, to mogę się przenieść. Wyobrażasz sobie?! Bezczelna – gotowała się z emocji znajoma.
-To nie masz wielkiego wyboru. Przenieś się sama, przynajmniej oszczędzisz trochę zdrowia.
- O nie! Niedoczekanie tej …..... tej... krochmalonej pindy. Byle komu nie będę ustępować...
- Uspokój się, bo ci znowu ciśnienie skoczy. Co ci tak zależy, żeby postawić na swoim? Od roku skaczecie sobie do oczu, to chyba już wystarczy.
- Nie ustąpię. Tak mówisz, bo ciebie to nie dotyczy. Jakby tobie ta O. zalazła ci za skórę, to też byś nie ustąpiła.
- No dobra, może masz rację. Co poza tym? - powiedziałam ugodowo.

Dalsza część rozmowy przebiegała w podobnym duchu, więc nie ma po co jej cytować. Wszystkie argumenty znajomej znam na pamięć, bo one są niezmienne, zmienia się tylko poziom niechęci.  A nawet powiedziałabym nienawiści do pani O. I jeszcze jedno, mnożą się obraźliwe określenia. „Krochmalona pinda”- to najnowszy epitet. Nie zapytałam, dlaczego krochmalona, ale na pewno jeszcze to usłyszę. Niestety. Znajoma prędzej zaryzykuje wylew aniżeli ustąpi pola. W ten sposób może udowodni prawdziwość stwierdzenia, że nie jeden się dowie na własnym pogrzebie, że szczekał na innych a zjadał sam siebie. Cóż, jej życie, jej zdrowie i jej święta racja. Przypomniała mi się taka anegdota.

W Weimarze spotkali się na wąskiej ścieżce w parku Goethe i pewien krytyk literacki. Zobaczywszy Goethego, krytyk warknął:
- Nie ustępuję drogi durniom.
- A jak tak - odpowiedział Goethe i zszedł na bok..

Gorąco polecam naśladowanie Mistrza. Przyznam, że odkąd tak robię żyje mi się znacznie wygodniej. Co więcej, mam inne nieprzewidziane profity. Coś w tym jest, że czasami wróg bardziej się nam przysłuży niż przyjaciel. Jednak dziękowania wrogowi nie polecam, bo po takiej wiadomości może trafić go szlag.

niedziela, 23 stycznia 2011

Plusy czy krzyże?

Jest taki kawał o postrzeganiu świata przez optymistę i pesymistę, który na swój użytek trochę zmodyfikowałam.

Optymista z pesymistą udają się na cmentarz, w celu bliżej nieokreślonym. Przechodzą przez bramę cmentarną i ich oczom ukazuje się widok typowy dla tego miejsca.
Optymista komentuje:
− Tu chyba nie może być źle, tyle plusów dookoła i tak spokojnie.
Pesymista jęczy:
− Boże, jak okiem sięgnąć same krzyże, i jak tu żyć?

Po analizie tego kawału nasunął mi się oczywisty wniosek: co z tego, że pesymista był bliższy prawdy, skoro optymiście z jego przekonaniami było lepiej.

Chcemy wszystko zrozumieć, na wszystko mieć wpływ, ale te chęci pozostają często w sferze pobożnych życzeń. Dlatego, gdy nie wszystko poddaje się naszej woli, nie wiemy wszystkiego na pewno, musimy się jakoś do tych ograniczeń przystosować.

Pesymista przystosowuje się poprzez negację. Odrzuca każdą myśl, że świat może być mu przyjazny, więc spodziewa się najgorszego. Optymista zakłada, że świat mu sprzyja i wszystko będzie dobrze. Który z nich ma rację? Moim zdaniem, żaden, bo w życiu bywa naprawdę różnie. Spotykają nas rzeczy dobre i złe, ale jak sobie ze wszystkim radzimy, zależy w dużej mierze od naszej percepcji. Gdy nauczymy się patrzeć uważniej i opanujemy sztukę widzenia w szarym życiu kolorów, to będziemy żyli pełniej i z większym zadowoleniem.

Ja dzisiaj podkolorowałam sobie życie, zaprosiłam na kolację przyjaciółkę. Zjadłyśmy nasze ulubione placki ziemniaczane po węgiersku, przekąsiłyśmy śledzikiem, sałatką żurawinową z pieczonym schabem. Na deser był sernik, mocna czarna herbata i duuuużo fajnej rozmowy. Jedyny minus jakiego się doszukałam, to duża ilość pochłoniętych kalorii, ale kto by się tym przejmował. Na pewno nie ja.

sobota, 22 stycznia 2011

Nie możesz zabronić ptakom smutku krążyć nad twoją głową, ale...

Rano, robiąc sobie herbatę, wyjrzałam przez okno. Spojrzałam na drzewa przyprószone śniegiem, białoszare niebo i drobne płatki śniegu tańczące na wietrze. Przypomniało mi się, jak siedząc w kuchni rodzinnego domu, patrzyłam na zaśnieżony ogród, czując zachwyt i lęk. Bałam się, że zanim gardło przestanie mnie boleć, śnieg stopnieje i nie zdążę się nacieszyć zimą. Dzisiaj widok za oknem wzbudził we mnie te same uczucia, chociaż inne okno i ja starsza o ponad czterdzieści lat.

Wciąż patrzę na świat oczami dziecka. Ten śnieg za oknem jest dla mnie tak samo ważny, jak wtedy gdy chciałam ulepić bałwana. Drzewo otulone białymi płatkami budzi we mnie taki sam zachwyt. Taka sama jest tęsknota za zapachem zimowego powietrza, za poczuciem powiewu wiatru smagającego policzki.

Tylko jedna myśl jest nowa. Ile jeszcze lat będę miała szansę cieszyć się pięknem świata? To pytanie, na które nie chcę znać odpowiedzi, zrodziło się w mojej głowie, bo dorosłam. Dorosłam do świadomości, że nic nie jest dane na zawsze.


Banałem jest stwierdzenie, że życie strasznie szybko mija, ale cóż poradzić na to, że banały często najlepiej odzwierciedlają prawdę. Kiedy jesteśmy dziećmi świat jest nasz, bo my i nasi bliscy, to cały świat. Potem dojrzewamy, wchodzimy w dorosłość i dociera do nas, że świat jest nam dany na chwilę i nie wiadomo kiedy ta chwila przeminie. Bez względu na to, jak bardzo będziemy  te myśli od siebie odsuwać i tak będziemy musieli kiedyś się z nimi zmierzyć.

Upływające lata, śmierć naszych bliskich, medialne doniesienia o wypadkach, katastrofach, to wszystko zakłóca nam próby ignorowania śmierci. Niestety im bardziej wypieramy jakąś myśl, tym bardziej ona się w nas zakorzenia. Wszystkie nasze przeżycia, którym nie pozwalamy się narodzić i dojrzeć, schodzą do podziemia, tam zamieniają się w potwory, które straszą nas na różne sposoby.

Rozsądek nakazuje przestać udawać, że śmierci nie ma, bo śmierć to nie teoria, to wydarzenie, które kiedyś nastąpi. Śmierć trzeba oswoić, żeby była jak najmniej straszna. Każdy sam musi znaleźć sposób, jak zmierzyć się z nieuchronnością ludzkiego losu. Kiedy przed czymś uciekamy, udajemy że coś nas nie dotyczy, to spychamy lęki do podświadomości, a to tworzy sieć połączeń i jesteśmy coraz mocniej uwikłani.

Jest takie chińskie przysłowie: „Nie możesz zabronić ptakom smutku krążyć nad twoją głową, ale możesz nie dopuścić do tego, by uwiły gniazdo w twoich włosach.” No właśnie, skoro nie jesteśmy w stanie uciec przed śmiercią, to nie bójmy się o niej myśleć. Myśl o śmierci nie splątana zakazami, przyleci jak ptak i odleci, ale gdy będziemy pamiętać, żeby jej unikać, to zostanie z nami na dłużej. Zepchnięta do naszej podświadomości będzie zatruwała nam życie.

Kocham życie i chcę je przeżywać jak najbardziej radośnie. Lubię znajdować w sobie, te wszystkie minione zimy, zachwyt i zadziwienie światem. Ale nie chcę żyć w strachu, udając, że śmierci nie ma. A jak nad moją głową przeleci czarny ptak z okiem jak koralik, to przyjrzę mu się tak, jak przyglądałam się wronom siedzącym na gałęzi i dam mu odlecieć. 

piątek, 21 stycznia 2011

Dzień Babci, Dzień Dziadka...

Jutro Dzień Babci, pojutrze Dzień Dziadka. Mnie te święta nie dotyczą. Babcią dopiero będę a moi Dziadkowie od dawna są w lepszym świecie. Nawet moja córka nie ma już z kim świętować. Jednak, tym, co się nie zmienia, jest nasza pamięć o tych, którzy kiedyś z nami byli. Obecni we wspomnieniach wciąż uczestniczą w naszym życiu. Kiedy kalendarz przypomina nam o ich święcie wracamy do nich, przynajmniej myślą.

Tak się składa, że kiedy ja byłam młoda takiego święta nie było. Babcie i dziadków szanowało się, z zasady, bo tak uczyli rodzice. Swoich dziadków nie znałam zbyt dobrze, bo jeden umarł kilkanaście lat przed moimi narodzinami a drugi, gdy miałam siedem lat. Najwięcej o nich wiem z opowiadań rodziców. Tylko moje babcie dożyły sędziwych lat, więc miałam okazję dobrze je poznać.

Moją ulubioną babcią, była babcia Antonina, mama mojego taty. Była łagodna i piękna. Wychowała sześcioro swoich dzieci i córkę średniego syna. Dla wszystkich wnuków była jednakowo serdeczna. Z dziadkiem Michałem, do końca życia byli sobie bardzo bliscy. W mojej pamięci są ludźmi, których mogę lubić, szanować a nawet podziwiać.

Babcia Józefa, moja druga babcia, nie była przeze mnie lubiana. Miałam jej za złe, że jest złośliwa, ciągle się czepia i strasznie dokucza mojej mamie. Wtedy nie wiedziano co to Alzheimer, więc uważałam że babcia jest po prostu złośliwą staruchą. Chociaż moja mama mówiła, że babcia jest szorstka, bo miała ciężkie życie, w którym nie było radości tylko ciężka praca, Trudno mi było przekonać się do babci Józefy. Za to dziadka Władysława od razu obdarzyłam sympatią. W opowiadaniach mamy był dobrym, serdecznym człowiekiem, który zbyt ciężko pracował i zmarł na gruźlicę.

Myśląc o moich dziadkach, często się zastanawiam, co po nich odziedziczyłam w genach, czego nauczyłam się na przykładzie ich życia, w czym jestem do nich podobna. Chińskie przysłowie mówi: „Przeszłość, jeśli jej nie zapomnisz, stanie się drogowskazem w przyszłości.” Kiedy moi dziadkowie szli po swoich życiowych drogach zapisywali jednocześnie kod, który dostałam w spadku wraz z genami rodziców. A słuchając opowieści o życiu dziadków, nauczyłam się odbierać świat według określonych wzorców. To kim jestem, zawdzięczam też, w pewnej mierze, moim dziadkom.

Po nie lubianej babci Józefie odziedziczyłam zaradność i umiejętność radzenia sobie w trudnych sytuacjach. W spadku po dziadku Michale mam wstręt do mazgajenia się i dystans do siebie. Babcia Antonina i dziadek Władysław przekazali mi pewien rodzaj uległości, dzięki któremu, nie zapierając się siebie, potrafię dogadywać się z ludźmi. To tylko kilka podobieństw, które wiążą mnie z moim dziadkami. Za wszystko jestem wdzięczna, ale teraz mogę dać moim dziadkom tylko serdeczną pamięć.

środa, 19 stycznia 2011

Szczęścia nauczycielka - rosy kropelka

Duża ilość czasu, sytuacje graniczne, podeszły wiek, to czynniki które sprzyjają wspominaniu. Jednak, to co wydobywamy z naszej pamięci zależy w dużej mierze od naszego nastawienia do życia. Gdyby umownie podzielić ludzi na dwie kategorie, tych, co widzą tylko ciemne strony życia i tych, co we wszystkim szukają kolorów, to łatwo dostrzeżemy, że nawet we wspomnieniach zachowują swoiste status quo.
Pesymista wygarnie z przeszłości wszystkie sytuacje, które utwierdzają go w przekonaniu, że życie jest okropne i trafił mu się parszywy los. Optymista znajdzie w przeżytych dniach więcej dobrych zdarzeń i będzie się ogrzewał myślą, że świat mu sprzyja.

Kiedyś patrzyłam na świat oczami człowieka smutnego i rozgoryczonego, bo obiektywnie rzecz biorąc, los często fundował mi ciężkie sprawdziany. Poza tym, byłam przekonana, że mam jakiś defekt, którego skutkiem jest bolesne doświadczanie rzeczywistości. Wydawało mi się, że mnie życie boli bardziej niż innych. Chciałam zagłuszyć w sobie ten ból, ale skupiałam się wyłącznie na tym, co mnie bolało. Traktowałam swoje smutki jak dzieci, nie spuszczałam ich z oczu, ciągle się nimi zajmowałam i nie dawałam im szansy, żeby się zgubiły. A one, tak troskliwie doglądane, wciąż rosły i rosły.

Aż kiedyś, gdy o poranku szłam smutna ze spuszczoną głową, spojrzałam na kropelkę rosy na listku małej krzewinki. Kropelkę wyglądającą jak łza. Kropla powstała w czasie chłodnej nocy, gdy brak było światła i ciepła. Zaświeciło słońce i kropla zaczęła błyszczeć, maleć a potem znikła.

Wtedy dotarło do mnie, że przecież każdy ma w sobie światło, trzeba tylko zadać sobie trochę trudu, żeby je odnaleźć. A, gdy już je odnajdziemy, to osuszy ono każdą łzę i zaprowadzi nas w pogodne krainy. Wejdziemy na kolorową tęczę, którą sami rozepniemy pomiędzy ziemią a niebem. Tęczę, która składa się przecież z mnóstwa małych kropelek prześwietlonych słońcem.

W życiu prawie wszystko jest sprawą wyboru. Możemy wciąż płakać nad tym, co nam nie wyszło, pogrążać się w prawdziwym i wydumanym cierpieniu, ale możemy też dać obeschnąć łzom i szukać jasnych miejsc, które dodadzą nam siły. Każdy lepiej widzi to czemu się uważniej przygląda. Dlatego szczęście częściej przychodzi do tych, którzy potrafią wykorzystać to, co mają.  A przecież każdy z nas ma coś na czym może budować lepsze, pogodniejsze życie.

Rozmowa pod kołderką

Dzisiaj życie mi dokuczyło. Niestety, nie pierwszy raz i pewnie nie ostatni. Zrobiłam to, co zwykle robię, gdy smutki wyłażą z każdego kąta i nie mogę wykrzesać z siebie chociażby odrobiny energii, czy optymizmu. Zwinęłam się w kłębek, jak kot, skołataną łepetynę schowałam pod kołdrę i czekałam na sen. Kiedy życie za bardzo gniecie dobrze jest na trochę od niego uciec w krainę sennych marzeń. Morfeusz bóg marzeń sennych, postać o wielkiej mądrości, bywa czasem łaskawy i maluje nam pod zamkniętymi powiekami piękne obrazy, które dają wytchnienie. Jednak czasami nikt nie przychodzi z pomocą, nawet mityczny Morfeusz. Zostaje się tylko ze swoimi myślami.

- Mam dosyć takiego życia. Wszystko mi idzie jak po grudzie. Nie mam już siły.. - użalałam się nad sobą.
- No i co tak smęcisz? - odzywa się we mnie ta druga, która nie lubi biadolić.
- Nie smęcę, tylko mi źle i smutno. Życie mnie boli, smuga cienia nie wiedzieć kiedy zmieniła się w tuman, a czasu, żeby się z niej wydobyć, coraz mniej.
- To się nie wydobywaj. Leż sobie cichutko, popłacz sobie, posmarkaj, w końcu kiedyś rąbniesz w kalendarz i będzie po sprawie.
- Ale życia szkoda. Tyle jeszcze chciałam zrobić. Tyle dobrych rzeczy mnie ominęło i mam ich już nie zaznać? Nie tak miało być.
- A ktoś ci obiecał, że będzie tak jak chcesz?
- No nie. Ale przecież nie jestem gorsza od tych co mają łatwiejsze życie, więc dlaczego to ja mam robić za Hioba w spódnicy?
- Chcesz, to robisz.
- Jak to chcesz? Nie chcę.
- To rusz dupę spod kołdry, rozejrzyj się wokół i zmieniaj co ci nie pasuje. Zamiast wysmarkiwać resztki mózgu zacznij go używać.
- Baśka, z ciebie to jest prawdziwa małpa, zero empatii ...
- I co z tego że małpa, skoro mądrzejsza od ciebie.
- Nie gadam z tobą, sama sobie poradzę.
- To na co czekasz? Radź sobie.
- A żebyś wiedziała, że sobie poradzę! Cholera. Nawet poleżeć i pojęczeć spokojnie nie można, jak się ma takie wredne towarzystwo. Trudno. Wstaję.

I rzeczywiście, po takiej rozmowie ze swoim alter ego, najczęściej wstaję i szukam tej garści, w którą powinnam się wziąć. Zaniepokojonych muszę uspokoić, nie jestem schizofreniczką. Po prostu walczą we mnie dwie strony mojej osobowości, Basia hedonistka i Baśka realistka. Na szczęście obie wiedzą co to pragmatyzm, więc jakoś się dogadują.

Na koniec, moja ulubiona optymistyczna usypianka, którą napisał Andrzej Poniedzielski, nazwany przez przyjaciół: Logo Listopada
***
Chyba już można iść spać
Chyba już można iść spać
Dziś pewnie nic się nie zdarzy
Chyba już można się położyć
Marzeń na jutro trzeba namarzyć

Tamtą kartkę z wczorajszej nocy
Trzeba zmiąć i położyć w koszu
I od nowa na nowej kartce
Pisać nowy, niemiłosny list do losu

Albo donos napisać na życie
Bo należy mu się swoją drogą
I podpisać zgryźliwie "życzliwy"
Tylko gdzie to wysłać, do kogo

Takie łóżko, a taka dobra rzecz
To był świetny pomysł z tym łóżkiem
Jak ktoś chce sobie życie poprawić
To wystarczy poprawić poduszkę

wtorek, 18 stycznia 2011

Nie biadolić, życia nie pieprzyć, życie dosolić.

Mija kolejny dzień, w którym miałam dużo czasu na rozmyślania, lekturę, przeglądanie internetowych stron i oglądanie telewizji. Nic tylko pozazdrościć. W czasach, gdy ludzie nie mają na nic czasu, ganiają jak pies za własnym ogonem, ja leżę do góry kołami i zapewniam sobie rozrywki. I tak już od prawie miesiąca.

Leżę w łóżku i czekam. Czekam kiedy znowu zacznę normalnie chodzić. Niby nic, stawiać nogę za nogą, a co to znaczy pojmuje się dopiero, gdy tego zabraknie. Konia z rzędem temu (jak się kiedyś mówiło), kto docenia sprawność i działanie swojego organizmu zanim dotknie go niemoc. Większość ludzi zakłada, że ciało ma funkcjonować bez zarzutu i to bez względu na to, jak jest traktowane. Im młodsze ciało tym większa pewność, że sprawność należy się mu jak psu buda. Z wiekiem jednak przekonujemy się, że nic nie jest dane na zawsze. I co wtedy? Powtórzyć z pokorą za Asnykiem? „Daremne żale – próżny trud / Bezsilne złorzeczenia!” A może obrazić się na cały świat i pogrążyć się w cierpieniu i cierpiętnictwie?

Jak zwykle w życiu, wszystko jest sprawą wyboru. Można tak i można inaczej. Tylko jednego nie można – powiedzieć że nie mamy wyboru. Zawsze jest jakiś wybór, chociaż czasami przychodzi nam wybierać między złym i jeszcze gorszym. Z mojego doświadczenia wynika, że najgorzej mają ci, którzy z zasady nie godzą się z koniecznością podejmowania trudnych wyborów. Chcą mieć lepiej i już. Zupełnie jak dzieci, które nie przyjmują do wiadomości, że nie wszystko mieć mogą. O ile dzieciak obrażający się na rzeczywistość może być zabawny, to dorosły jest już tylko żałośnie śmieszny. Nikt nie lubi być śmieszny, a tym bardziej żałosny, więc całkiem naturalnie przychodzi nam zaprzeczanie, że coś od nas zależy. W biadoleniu chronimy się jak w kokonie, patrząc złym okiem na każdego, kto chce nas z niego wyciągnąć.

Najgorsze, co można zrobić takiemu biadolącemu osobnikowi, to zacząć go pocieszać, pokazując mu jaśniejsze strony jego sytuacji albo, co nie daj Boże powiedzieć, że w pewnym wieku należy się liczyć z niedomaganiem własnego organizmu. Obrazi się albo w najlepszym razie pomyśli, że jesteśmy zbyt ograniczeni, żeby zrozumieć jego sytuację i rozliczne cierpienia fizyczno -duchowe.

Wiem co mówię, bo przeszłam przez różne etapy życiowej wędrówki i „nic co ludzkie, nie jest mi obce”. Przerobiłam etap „usmarkała się bida i płacze”, a kiedy się przekonałam, że to nic nie daje, z entuzjazmem wskoczyłam w życzeniowe myślenie. Zaczęłam zaklinać rzeczywistość pozytywnymi afirmacjami i czekałam kiedy znowu będę taka jak dawniej. Życie jakie miałam, tu i teraz, nie było dla mnie wiele warte, bo nie spełniało moich oczekiwań.

Niestety. Mimo mojego pseudo optymistycznego podejścia do problemu nie byłam ani zdrowsza, ani szczęśliwsza. Dlatego jeszcze raz przyjrzałam się sobie i dokonałam wyboru. Pogodziłam się z tym, że życie czasami boli. Dojrzałam do myśli, że nie jest najważniejsze to, co nas spotyka, ale jak reagujemy. I, że nie ma co się obrażać na los, bo on ma gdzieś nasze, nawet najbardziej uzasadnione, pretensje. Lepiej dorzucić do dekalogu jeszcze jedno przykazanie – NIE BIADOLIĆ. I starać się go przestrzegać.

Kiedyś napisałam taki tekst: O moim czerwonym nosie, dobrym wychowaniu i gelotologii.

***
Ostatnio mam gorszy okres i kiepsko się czuję. Kręgosłup strajkuje, więc moje samopoczucie jest w dolnych rejestrach stanów niskich. Gdyby nie stanowcze postanowienie, że się nie dam, to chyba nie pozostałoby mi nic innego aniżeli zabić się własną pięścią. Ale jak postanowiłam, że się nie dam, to się nie daję.Ignoruję, na ile się da, chroniczny ból i staram się prowadzić normalne życie.

Dlatego wracając dzisiaj z zastrzyku, zdecydowałam, że zajdę do pobliskiego marketu i zobaczę, czy nie ma przypadkiem ładnych bucików na wyprzedaży. Jak postanowiłam tak zrobiłam.
Łaziłam sobie ledwie żywa między regałami i jakoś nie mogłam się skupić na zakupach.
Diabli wiedzą po co, pod czaszką tłukła mi się myśl, że te buty już niedługo mogą mi się do niczego nie przydać - Kręgosłup wysiądzie i będę oglądać świat z pozycji inwalidzkiego wózka. To, po co mi wtedy nowe buty? Te czarne myśli nie dały się odgonić, więc doszłam do wniosku, że dzisiaj z zakupów nic nie będzie. Dlatego zrobiłam obrót na pięcie i ruszyłam w kierunku wyjścia.
Nagle, między regałami, zobaczyłam znajomą kobietę, na chwilę się ożywiłam i kłaniając się jej, powiedziałam: Dzień dobry pani. Znajoma się odkłoniła, ale nie odpowiedziała pozdrowieniem na pozdrowienie.
Dopiero po chwili dotarło do mnie, że ukłoniłam się swojemu odbiciu w lustrze. Lustro było wpasowane pomiędzy dwa regały, więc mogłam go nie zauważyć, ale żeby nie poznać siebie, i to na trzeźwo, to jednak przesada.
Może jestem głupia i ledwie żywa, ale za to jaka grzeczna - pomyślałam. Ta konkluzja tak mnie rozśmieszyła, że zaczęłam się histerycznie śmiać i nie mogłam przestać.
Zupełnie mi nie przeszkadzało, że dwie młode ekspedientki, patrzyły na mnie jak na wariatkę. Wcale nie miałam im tego za złe. Sklep był prawie pusty, więc obserwując nielicznych klientów, musiały widzieć jak sama sobie się kłaniam, a potem rechoczę radośnie. To, co niby miały o mnie pomyśleć?
Śmiałam się w sklepie, śmiałam się w drodze do domu. Lubię się śmiać a powód do śmiechu sam się znalazł, więc czemu nie skorzystać.

Starożytni ludzie nie mieli wątpliwości, że zabawa i śmiech służą ludzkiemu zdrowiu, ale z latami trochę o tym zapomniano. I tak, śmiech dla samego śmiechu, bez dobrze uzasadnionych powodów, jest traktowany jako oznaka głupoty.
Współczesny człowiek nie chce być głupcem, więc żeby uwierzyć w to, co starożytni przyjmowali intuicyjnie, potrzebuje naukowych badań. Dlatego stworzono naukę zwaną „gelotologia". Gelotologia zajmuje się badaniem wpływu śmiechu na nasz organizm.
Empirycznie potwierdzono, że śmiech (nawet głupi), poprawia krwioobieg, dzięki czemu nasz organizm otrzymuje więcej tlenu i lepiej pracuje. Śmiejąc się, wciągamy w płuca więcej powietrza, to przekłada się na dobre dotlenienie mózgu, a więc lepszą koncentrację.
Śmiech pobudza nasz układ odpornościowy, bo hamuje wydzielanie adrenaliny i kortyzolu, tzw. hormonów stresu. Jednocześnie zwiększa produkcję endorfin, które są odpowiedzialne za dobry nastrój.
Gdy się śmiejemy elektryczna aktywność obu półkul mózgowych jest lepiej skoordynowana a to zapobiega depresji, która jest plagą współczesnego świata.
Dla leniwych i chcących schudnąć, śmiech może być namiastką ćwiczeń fizycznych. Gdy się śmiejemy, to wprawiamy w ruch wszystkie mięśnie tułowia. Skurcze mięśni podczas śmiechu poprawiają pracę jelit, wątroby a to przyspiesza trawienie i poprawia przemianę materii.
Od ponad 40 lat naukowo udowadnia się, że leczenie śmiechem należy traktować bardzo poważnie. Na świecie powstały fundacje propagujące terapię śmiechem. W Stanach Zjednoczonych, kraju ludzi dzielnych i pogodnych, taka fundacja działa od ponad 20 lat. Na szczęście do Polski też dotarła ta idea. Z końcem ubiegłego wieku powstała Fundacja „Dr Clown" i do szpitali dziecięcych weszli weseli ludzie z czerwonymi nosami.

Opisując sytuację, która miała miejsce w sklepie, też założyłam czerwony nos. Pomyślałam, że może ktoś, komu głowa tak ciąży, że nie poznaje sam siebie, po przeczytaniu tych słów się uśmiechnie. W końcu lubimy pośmiać się z innych, a śmiech to zdrowie.
***

Zamieściłam ten tekst w Internecie, żeby podzielić się z innymi uśmiechem, jak nadzieją. Dzisiaj przypadkiem znalazłam go na portalu medycznym. Ucieszyłam się, bo pomyślałam, że może komuś dzięki niemu chociaż przez chwilę było lżej. Dać komuś uśmiech, to wielka radość. Ja śmieję się często. Śmieję się jak głupi do sera i czekam kiedy ser powie: dzień dobry. A co, nie mogę? Kto bogatemu zabroni?

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Na dzień dobry, dobry wieczór...

Z nowym rokiem postanowiłam wrócić do pisania bloga. Teraz podobnie jak olbrzymia armia blogowiczów będę znów uszczęśliwiała ludzi swoimi przemyśleniami i opisami nierównej walki; ja kontra reszta świata. Piszę znów, bo kiedyś już pisałam bloga, ale po jakimś czasie zrezygnowałam.

Tak więc wracam do opowiadania w sieci, co widziały moje piękne oczy i czego nie mógł ogarnąć mój mały rozumek. Uprzedzam, że trochę się powymądrzam, bo lubię, trochę ponarzekam, bo kto mi zabroni, trochę się pośmieję, bo zdrowo. Jeżeli kogoś interesuje co mam do powiedzenia, to zapraszam do czytania, ale przymusu nie ma. Jak już napisałam, rozumek mam mały, ale często go używam, więc wiem, że Ameryki nie odkryję, a bez mojej pisaniny ludzkość nie zginie i nawet wiele nie straci.

Na dobry początek wklejam tekst, pośrednio odnoszący się do tytułu bloga. Co by nie mówić, jestem już po drugiej stronie góry. Każdy kto chodził po górach wie, że schodzenie z góry jest trudniejsze. Tym bardziej trzeba się starać zachować optymizm. Tekst, który napisałam jakiś czas temu, traktuje o przygotowaniu się do końca drogi.

facim























Wiatr

Gdy słucham jak wieje wiatr, przeżywam

emocjonalnie dziwne stany. Szum, świst, pohukiwanie, jękliwe zawodzenie, to wszystko budzi we mnie bezkres. Wiatr mnie porywa, unosi w chmury, żebym stała się częścią czegoś wielkiego i przestała bać się swojej śmiertelności.  Rozwiewam się, jak ta mgła nad łąkami, łącząca niebo i ziemię. I staję się taka nieważna, że spokojnie mogę przestać być taka, jaką znam siebie teraz. Stapiam się w jedno z wielkim niebytem.

Dziecko, kobieta, żona, matka, to role najważniejsze role, w których zaistniałam na tym świecie. Byłam dzieckiem, stałam się kobietą, ale moja kobiecość też jakoś przemija. Przemija nie, dlatego że zmienia się moje ciało.
Teraz czuję się przede wszystkim człowiekiem. Kobiecość 
to tylko psychofizyczna forma czegoś czym jestem w istocie. Z upływem lat jestem tego coraz bardziej świadoma.  Matką stałam się nieoczekiwanie, ale miłość, którą czuję do mojego dziecka, jest tak wszechogarniająca i zrośnięta ze mną, że bez niej nie umiałabym już żyć. Jednak moje dziecko dorosło. Straciłam moc stwarzania światów i nie jestem już tak potrzebna, więc mogę odejść. 

W szumie wiatru, uczę się akceptować przemijanie. Z wiatrem odleciała większa część mojego życia.  Odchodzę w przeszłość, coraz mniej potrzebna i coraz bardziej niepasująca do tego świata. Świata, który mknie szybko, ale chyba coraz mniej wie dokąd i po co.

Wiem, że mój czas się kończy. Uczę się jak pogodzić się z tym co nieuchronne i coraz rzadziej się przeciw temu buntuję. Schronienia szukam w sobie. Odkrywam malownicze wewnętrzne światy, o których istnieniu długo nie myślałam, a które teraz nabierają coraz większej wagi. W mojej głowie jest bezpieczny azyl. Pod zamkniętymi powiekami oglądam od środka stare życie z obrazami pojedynczych dni, zgubione w codzienności marzenia, stłumione i przeżyte emocje. Odczuwam przy tym przyjemny spokój przemieszany z tęsknotą. Jest we mnie tyle przestrzeni - mam się gdzie zagubić.
 

Ale czasami odzywa się instynktowny lęk i bardzo boję się niewiadomego. Jestem nic nieznaczącą drobinką, ale jednocześnie jestem całym światem, bo w pewnych wymiarach jak umieram ja, umiera cały świat. W moich oczach, myślach, uczuciach, jest wszystko, czym ten świat jest, więc jak to możliwe, żebym przestała istnieć? Jak mam zostawić moich bliskich? Mojego męża, dla którego jestem najważniejszą częścią jego życia, córkę, dla której jestem od zawsze. Kto będzie ich kochał tak jak ja? Czy jak odejdę, miłość do nich i do świata, który zostawię, przeminie? Czy może wciąż będzie trwać bez możliwości jej wyrażenia? Co wtedy z nią zrobię?
 

Nie znam odpowiedzi na moje pytania i lęki.  Sięgam po „Koniugację” piękny wiersz H. Poświatowskiej, który działa na mnie jak balsam: łagodzi zwierzęcy strach o przetrwanie, impregnuje przed zbędnym żalem, broni przed bólem odczuwania utraty tego, co kochane, znane, oswojone. Czytam słowa poetki: 

ja minę
ty miniesz
on minie
mijam
mijamy
woda liście umyła olszynie
minąłeś
minęłam
już nas nie ma
a ten szum wyżej
to wiatr
on tak będzie jeszcze wieczność wiał
nad nami
nad wodą
nad ziemią


Odnajduję w tych słowach proporcje i zamknięty w nieuchronności sens. Odczuwam smutek, ale taki jest ludzki los, więc trzeba ćwiczyć się w utracie. Chciałabym być gotowa, żeby bez wielkiego cierpienia zatopić się w ogromnych, czarnych przestrzeniach kosmosu, gdzie nie będę nawet drobinką, bo drobinka to zbyt wiele.
 

Czekam na wiatr, żeby gdy zaczynie wiać ciemną nocą, znowu wsłuchać się w jego szum. I poczuć, że jestem spokojna, dopełniona, że niczego już nie muszę. Po prostu, ulatuję z wiatrem i roztapiam się w niebycie, a jednak wciąż jestem i będę trwać w tej zmiennej niezmienności. Chociażby w szumie wiatru, który kocham za to że jest.