Szukaj na tym blogu

czwartek, 28 kwietnia 2011

Powolutku, pomalutku, ale do przodu

Powolutku, pomalutku, ale jednak ruszyłam z miejsca. Znalazłam sposób na wczorajsze problemy. Mam nadzieję, że do soboty się obrobię. Muszę tylko przysiąść fałdów i wykrzesać z siebie trochę więcej entuzjazmu.

Żeby entuzjazm był możliwy wieczorem zajęłam się ładowaniem akumulatora. Na początek wypożyczyłam Niutka i oddawałam się babciowaniu. Co się nalulałam, nacałowałam i nagruchałam, to moje. Niutek zachwycał się swoim głosem a ja zachwycałam się całością jego 6 kg osoby. Po godzinie mały został przejęty przez stęsknionego tatę, który wrócił z pracy.

Gdy Młodziaki poszli do domu, zrobiłam sobie kąpiułkę. A potem zapakowałam się do łóżka z mocną herbatką i ostatnim kawałkiem świątecznego makowca. Do pełnego zadowolenia brakowało mi tylko czegoś miłego do czytania. Tym razem sięgnęłam po wiersze J. Kofty, które często poprawiają mi nastrój. Kiedy z przyjemnością składałam sobie literki i smakowałam nastroje, wrócił mój osobisty małżonek. Już od progu było widać, że zadowolony to on nie jest. Nie musiałam pytać co zepsuło mu humor, bo od razu się pochwalił – z planowanego na przyszły tydzień urlopu wyszły nici. Brak ludzi, nie ma komu robić, więc urlop musi poczekać. Żal mi ślubasa, bo tak liczył na te parę dni odpoczynku. Co zrobić, jest jak jest. Idę zrobić coś dobrego na kolację, może to trochę poprawi mu humor.

Na koniec dwa razy Kofta.

* * *
Rzecz o myśleniu Jest w naszym małym codziennym świecie Bzdur wiele w prasie, sztuce, przemyśle
Można by tego uniknąć przecież
Wystarczy tylko chwilę pomyśleć
Długo myślałem w skupieniu
Na czole mi przybyło bruzd
Co nam przeszkadza w myśleniu?
Chyba najbardziej mózg

* * *

Ździebełko...ciepełka

Wiem, że miłość jest udręką
Bo się wszystkiego od niej chce
Ja pragnę mało, malusieńko
A właściwie jeszcze mniej

Ździebełko ciepełka
W codziennych piekiełkach
W wyblakłym na szaro obłędzie
Różowa perełka, ździebełko ciepełka
Znów wiem, że jakoś to będzie

Gdy serce ukłuje przykrości igiełka
I biedne się czuje, niczyje
Ciepełka ździebełko
Ździebełko ciepełka
Wystarczy i wszystko przemija

Ździebełko ciepełka
Diamencik ze szkiełka
Czułości kropelka na listku
Ciepełka ździebełko
Tkliwości światełko
W twych oczach wystarczy za wszystko

środa, 27 kwietnia 2011

Czas na codzienność...

Poświąteczny wtorek, więc czas na codzienność. Na dworze piękna pogoda i bardzo zielono a ja pół dnia przesiedziałam przy komputerze. Próbowałam przygotować nową robotę, ale niestety szło mi kiepsko. Nie dość że nie mogłam się skupić, to jeszcze dokuczało mi swoiste „wolnomyślicielstwo” - myślałam wolno i byłam inaczej oświecona. Dałabym spokój swojemu mózgowi, ale zaczynam odczuwać suchoty kieszonkowe, więc muszę się przemóc. Jutro czeka mnie ciąg dalszy, bo jak się nie ma co się lubi.... itd.

Przyjemnie byłoby robić tylko miłe rzeczy, ale nie ma tak dobrze. Czasami życie jest jak ta zła macocha a nam trafia się rola Kopciuszka. Wtedy trzeba zawinąć rękawki i brać się za robotę. No chyba, że ktoś woli wierzyć w bajki i zamiast liczyć na siebie, czeka na królewicza. Tyle, że w bajkach jest piękny królewicz i karoca z dyni, a w życiu bywa, że trafia się królewicz jak dynia. Ale cóż, jak to mówią, life is brutall.

Dlatego od dawna nie wierzę w bajki i robię co muszę, a przynajmniej bardzo się staram. Nie jest mi łatwo, ale mam satysfakcję, że mimo wszystko jakoś sobie radzę. Jednak chętnie oddałabym trochę satysfakcji w zamian za przychylność losu, bo sił ubywa i coraz trudniej pokonywać przeszkody.

Gdyby tak los się namyślił i dał więcej dobrobytu tj. więcej zdrowia i pieniędzy a mniej wrednych ludzi na drodze, to byłabym bardzo wdzięczna.
Na stronie Kobieta.pl znalazłam kiedyś fajny wiersz, w podobnym do wpisu klimacie, więc teraz go wklejam.

* * *

Wędrówki dobrobytu

sorry, budowa oparta na regułach własnych

szedł Dobrobyt po linie w nieznane
i nie myślał co będzie mu dane
czy kilometr księżyca z pół-tęczą
czy też wiorsta* pajęczyn zajęczych

nagle ujrzał dziewczynę bezbarwną
smętna dusza - pomyślał przygarnę
dłoń wyciągnął skinieniem zaprosił

już podziwiał spełnienie proroczych
snów na jawie jak kwiatów na łące
wkoło tylko owoce pachnące

między Wisłą a Odrą w przestrzeni
świat Okame od zaraz zamienił

ale serce chce więcej i więcej
niczym bajla** o złotej rybeńce

z biegiem czasu straciło ochotę
bowiem świat - jedna wielka niecnota

Autor: Mariat

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Świętować najlepiej po swojemu

Pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych minął bardzo szybko. Niedzielne śniadanie przeciągnęło się do późnego popołudnia, bo z planowanych spacerów nic nie wyszło. Wczoraj było słonecznie a dzisiaj od rana z zachmurzonego nieba siąpił deszcz. Pogoda zawiodła, więc grzaliśmy się w rodzinnym ciepełku a za słoneczko robił Niutek. Śmiał się od ucha do ucha a my wszyscy, jak jeden mąż, sepleniliśmy, robiliśmy głupie miny i licytowaliśmy się do kogo mały się bardziej uśmiecha. Od czasu do czasu Niutkowi się nudziło, więc włączał syrenę, dostawał jeść i usypiał.

Po południu Niutek pojechał z rodzicami odwiedzić drugich dziadków, więc oboje z mężem zalegliśmy na kanapie. Oglądaliśmy Animal Planet, łapaliśmy nadmiar kalorii, zapychając się świątecznymi ciastami, ale kto by przejmował się liczeniem kalorii, jak tyle słodkości na stole. Wieczorem przyszła pierwsza wiosenna burza, więc całkowicie straciliśmy nadzieję na wyjście z domu. Urządziliśmy sobie zajęcia indywidualne – mąż poszedł do siebie posłuchać muzyki, ja czytałam „Rozmowy w tańcu” Osieckiej. Po kolacji obejrzymy "Ranczo", kabaretowe hity zebrane przez znajomego na płytce.

Pewnie wiele rodzin miało dzień podobny do naszego, bez nadzwyczajnych wydarzeń, w gronie domowników. Dlatego zastanawiam się, po co, rok w rok, jest tyle krzyku w sprawie świąt. Takie święta można sobie urządzać w każdą niedzielę. Pomijam oczywiście religijny wymiar Świąt Wielkiej Nocy, bo to rzeczywiście najważniejsze wydarzenie roku liturgicznego. Jednak przecież wiele z tych zabieganych przy organizacji świąt osób nie myśli o wymiarze duchowym, skupiając się na wyłącznie na aspekcie rodzinnym, towarzyskim, obyczajowym. Skoro wiara i praktyki religijne, mają być tylko dodatkiem do spotkań rodzinnych, wypoczynku, to może nie ma się co spinać. Gdybym nie była wierząca, to nie dopasowywałabym się do kalendarza, świętowałabym po swojemu. Mamy przecież wolny wybór.

sobota, 23 kwietnia 2011

Czasem święta nie cieszą

W okresie przedświątecznym często wraca temat ludzi samotnych, starych,
opuszczonych, dla których święta są trudnym przeżyciem. Samotność ma różne przyczyny, ale chyba zawsze jest bolesna. Co prawda, są osoby deklarujące samotność z wyboru, ale wydaje mi się, że takie deklaracje wynikają z racjonalizacji stanu, w którym się jest, a który wynika z rozczarowania ludźmi. Unikanie bliskości bywa formą obrony przed kolejnym zranieniem. Samobójcy też wybierają dobrowolną rezygnację z życia, a przecież nikt chyba nie sądzi, że się zabijają bo lubią. Nie zawsze umiemy wybaczyć, więc zrywamy kontakt i wolimy być sami. Ale zdarza się, że dawno wybaczyliśmy a mimo to nie widzimy możliwości powrotu do dawnych relacji i też trzymamy się z boku. Powody dla których oddalamy się od siebie są bardzo różne, ale efekt końcowy jest taki sam – życie uboższe o czyjąś obecność.

Kiedyś opisałam, jak próbowała sobie poradzić z samotnością przemiła, starsza pani, którą poznałam w szpitalu.

Wielkanocne śniadanie z Pikusiem

Pani Waleria ma 95 lat i bardzo nie lubi, gdy ktoś liczy jej lata, więc pytana o wiek reaguje irytacją. Nie mam pewności z czego wynika ta reakcja. Czy z kobiecej próżności pani Wali, która wciąż bardzo dba, żeby być kobietą,  nie tylko staruszką. Czy może to nielubienie jest spowodowane strachem przed śmiercią. Jedno jest pewne, z panią Walą nie należy rozmawiać o jej wieku, ale za to można rozmawiać o wszystkim innym, bo ma wciąż żywy umysł i mnóstwo ciekawych wspomnień. 

Spędziłam z nią wiele godzin, poznałam historię jej długiego życia i polubiłam ją z całego serca, bo nie sposób jej nie lubić. Ma urok prawdziwej damy i wdzięk małej dziewczynki. Uciążliwości podeszłego wieku dyskretnie zachowuje dla siebie a swoim dziecięcym zachwytem nad światem dzieli się chętnie i z niekłamaną przyjemnością. Urzekła mnie opowiedziana przez nią historia o tym, jak pani Wala i jej mąż świętowali kiedyś Wielkanoc. 

Pani Wala pięknie nakryła do stołu, oboje odświętnie się ubrali i bladym świtem poszli na mszę do kościoła. W drodze powrotnej mąż pani Wali powiedział.

- Widzisz Walu, wszyscy nasi już na cmentarzach i nie ma nawet z kim świętować. 

Nic nie odpowiedziała, bo mąż zawsze miał rację, a poza tym, co miałaby mu powiedzieć, skoro rzeczywiście ich rodzina, przyjaciele i znajomi leżeli w grobach rozsianych po całym świecie. Najbliższy im człowiek, syn Tomasz, który do końca dni miał być radością ich życia, leżał w grobie pod gorącym słońcem dalekiej Libii. 

Dostali od Boga długie i bogate życie, ale część tego bogactwa była nierozerwalnie związana z cierpieniem. Mieli szczęście spotykać na swojej drodze pięknych ludzi, ale czas odebrał im ten dar i zostawił tylko wspomnienia. Pani Wala co dzień walczyła i walczy dalej, aby zaakceptować te obie strony medalu. Ma świadomość, że przekleństwem długiego życia jest konieczność przeżycia wielu pożegnań, a ceną za miłość prawie zawsze jest cierpienie. 

W milczeniu wrócili do domu i usiedli do przygotowanego stołu. Pani Wala spojrzała na męża, który był tego dnia wyjątkowo posępny.
- To co Stasieńku? Mam podawać? - spytała. 

Jednak mąż zamiast odpowiedzieć przyglądał się siedzącemu w kącie pokoju ich psu Pikusiowi. Pikuś strzygł uszami, jakby starając się wyczuć nastrój pana, bo mąż pani Wali był srogi. Często pokrzykiwał na niego, więc Pikuś doskonale wiedział, że pana trzeba się słuchać, czasami go omijać, a po pieszczoty i jedzenie przychodzić wyłącznie do pani Wali. 

Pani Wala, czekając co odpowie mąż, wpadła nagle na pomysł, który wydawał się jej kuriozalnie niedorzeczny, ale nie była w stanie mu się oprzeć. Dwie bliskie jej sercu istoty patrzyły na siebie i obie były jednakowo niespokojne zaś ona chciała przeżywać z nimi radość. Chciała świętować i cieszyć się, mimo wszystko. Mimo tęsknoty za tymi co odeszli i już nigdy nie usiądą z nią do stołu, nie podzielą się jajkiem i nie przytulą do siebie.

- Stasieńku, zaprośmy do stołu Pikusia, to teraz jedyna bliska nam istota – powiedziała drżącym głosem, bo wiedziała, jak zabrzmią te słowa w uszach jej męża. Nie pomyliła się. Jej mąż spojrzał na nią z takim zdziwieniem, jakiego jeszcze u niego nie widziała, jednak po chwili zdziwienie przeszło na panią Walę.
- Masz rację, bliscy powinni razem siadać do stołu - powiedział Stasieniek i wstał, żeby odsunąć krzesło dla Pikusia.

Pani Wala dostawiła dodatkowy talerzyk, a Pikuś jakby doskonale zrozumiał o czym była mowa, bo wskoczył na krzesło, chociaż nigdy wcześniej tego nie robił. Od szczeniaka miał utrwalone, że gdy próbował siadać tam gdzie pan, to na jego ogonie lądowała gazeta, więc naprawdę trudno wytłumaczyć jego śmiałość w zajęciu miejsca przy stole.

- To było piękne śniadanie - wspominała pani Wala. - Pikuś zachował się jak arystokrata. Jadł tylko z talerzyka, delikatnie, niczego nie upuścił na stół i z uwagą słuchał naszej rozmowy. A my wspominaliśmy dawne, dobre chwile i pokój zapełnił się wszystkimi naszymi bliskimi. Było nam tak dobrze...

Nagle pani Wala przerwała swoje opowiadanie i spojrzała na mnie uważnie.
- Myśli pani, że to przez sklerozę? – spytała.
- Nie pani Walu, nie przez sklerozę. Myślę, że mieliście państwo miłe Wielkanocne śniadanie z wyjątkowym gościem przy stole, bo nie zabrakło wam serca i otwartości, żeby czerpać radość z każdej bliskości, nawet psiej.

Pani Wala uśmiechnęła się promiennie i powiedziała:
- Cieszę się, że pani to rozumie, bo teraz ludzie coraz mniej czują dobra wokół siebie i wciąż jest im czegoś za mało. 

Pomyślałam, że niestety pani Wala ma rację. Dlatego korzystając z okazji, że zbliżają się Święta Zmartwychwstania Pańskiego i zaczęła się wiosna, życzę wszystkim czytającym te słowa, żeby mieli w sobie wiele miłości do siebie i świata, wielu kochających ludzi obok siebie i żeby doceniali wszystko co mają. 

Trzeba kochać tak jak pani Wala, godząc się z utratą i bólem, bo wszystko co umiera, rodzi się na nowo. Miłość jest silniejsza niż śmierć, a życie, dopóki trwa, wciąż się zmienia i chcemy czy nie, musimy temu sprostać. A w znoszeniu trudów życia może nam pomóc nawet ktoś taki jak Pikuś.  

czwartek, 21 kwietnia 2011

Święta coraz bliżej

Święta coraz bliżej, ale nie dotyka mnie przedświąteczna gorączka, bo tkwię sobie spokojnie w swojej codzienności. Może coś ze mną nie tak. A może nareszcie zmądrzałam i dlatego nie przeprowadzam świątecznych manewrów. Sama nie wiem. Planuję jutro udekorować świątecznie dom, pokręcić się po kuchni, żeby coś upichcić. Ale wszystko bez spinania się i na luzie, bo na nic innego mnie nie stać. Jeżeli chcę przyjemnie spędzić świąteczne dni, to muszę rozkładać siły na zamiary. Ustaliłyśmy z córką, że te święta przygotowujemy tak, żeby nie dojadać przez następny tydzień świątecznych dań.

Same Święta nie będą odbiegały od tych z poprzednich lat – rodzinne śniadanie, obiad, niedzielna msza, wizyta na grobach bliskich, spacer. Cieszę się, że zapowiada się ładna pogoda, bo można będzie dłużej pobyć na dworze, przyjrzeć się wiośnie.

Święta to czas na życzenia. Kiedyś były kartki, teraz częściej sms, mms, maile. Rozesłałam już swoje życzenia i otrzymałam życzenia od innych. Część z nich była w formie zabawnych wierszyków.
*
Niech Ci jajeczko dobrze smakuje,
bogaty zajączek uśmiechem czaruje,
mały kurczaczek spełni marzenia,
wiary, radości, miłości, spełnienia.

*

Wczoraj kury tak gdakały,
nasze jajka oszalały.
Malowały się w paseczki
i w kółeczka i wstążeczki.
Teraz wszystkie krzyczą - hura hura
wesołego Alleluja!

*
Wesołego zająca,
co śmieje się bez końca,
szczerbatego barana,
co beczy od rana,
pisanek w koszyku
oraz mokrego ubrania w dzień polewania

*
Marzeń spełnienia, Serca zatracenia, Pisanek kolorowych, Zawsze w chmurach głowy, Pieniędzy bez liku, Pysznej szynki w koszyku, Radosnego śniadanka, Zabawy do białego ranka, Zajączka bogatego, Przyjaciela niezawodnego, A w poniedziałek wielkanocny, niech Dyngus zmyje wszystkie troski, Gdyby smutki pozostały życzę litra porządnej gorzały

*
Jaj przepięknie malowanych,
Świąt wesołych, roześmianych.
W poniedziałek kubeł wody.
Szczęścia, zdrowia oraz zgody.
Wesołego Alleluja!


Wszystkim czytającym mojego bloga, życzę z okazji Świąt Wielkanocnych radosnego, wiosennego nastroju, miłych spotkań w gronie rodziny i przyjaciół oraz wielu niespodzianek od zajączka.

środa, 20 kwietnia 2011

Prywatność

Prywatność, tym mianem określa się prawo każdej jednostki żyjącej w społeczeństwie do zachowania w tajemnicy osobistych spraw, których nie chce dzielić z innymi. Prawo to jest chronione przez kodeks cywilny. Jednak, żeby posługiwać się prawem w obronie tego, co się nam należy, trzeba udać się do sądu. Wystąpienie z powództwem jest wystawieniem się na dodatkowe ataki, wiąże się ze stresem a walka w sądzie często przypomina czyszczenie szambiarki odkurzaczem.

Cudze życie zawsze jest interesujące, szczególnie dla tych, którzy nie mają własnego. Dawniej plotkarki przystawiały szklankę do ściany, obserwowały z okna a po zebraniu „informacji” leciały do koleżanek i ekscytowały się babraniem się w cudzych sprawach. I nie było ważne, czy informacje są prawdziwe czy wymyślone. Ulubionym miejscem spotkań tych pań był magiel, bo parno, duszno i do czysta można było przerobić cudze życie na szmaty. Jednak w czasach magla, tego prawdziwego, takie zachowania były pogardliwie traktowane przez bardziej kulturalną część społeczeństwa.

Teraz wiele się zmieniło. Współczesny magiel pretenduje do bycia czynnikiem opiniotwórczym i niestety często jest. Obecne maglary, pańcie o ciasnym umyśle (niestety odsetek kobiet w populacji maglujących jest większy niż mężczyzn), kupują kolorową gazetę, siadają przed klawiaturą komputera i już wszystko wiedzą, już wszystko mogą. Pod gust tych pań przygotowuje się specjalną prasę, bo stanowią tzw. target. Kołtunka jest głupia, ale można na niej zarobić i można się nią posłużyć.

Nie od dziś wiadomo, że najlepiej zarabia się na głupocie i najniższych ludzkich instynktach. Jest zapotrzebowanie na towar, znajdzie się ten który go dostarczy a jak trzeba to wyprodukuje. W dziedzinie odkrywania prywatności najlepszym sprzedawcą i producentem są media. Młynarski napisał: Byle głośno, byle głupio, ludzie to kupią. Niestety to święta prawda, znana na całym świecie.

Osoby znane publicznie, tj. te które mają jakieś osiągnięcia, wyrastają ponad przeciętność mają trudniej, bo ich życiem interesuje się więcej ludzi. Przykładów jest wiele, ale przytoczę tylko kilka tych, które mnie najbardziej zniesmaczyły.

Zbigniew Piesiewicz, człowiek wielu talentów, został zmieszany z błotem i skazany na śmierć w życiu publicznym, bo śmieciowa gazeta upubliczniła jego „wstydliwą tajemnicę”. Zastanawiałam się dlaczego człowiek tej miary uległ szantażowi. Jedyne co wymyśliłam to to, że Piesiewicz znając świetnie nasze społeczeństwo, z jego kołtuńską moralnością, dobrze wiedział co go czeka. Wiedział, że nieważny będzie autentyczny dorobek jego życia, ważne będzie to, że jakiś śmieć zarejestrował kamerą jak przebrał się w sukienkę. Wiedział jak wielka jest rzesza moralnie niepełnosprawnych ludzi, którzy zachcą napawać się jego wstydliwą tajemnicą. Magiel to kupi, przeżuje i wypluje.

Andrzej Żuławski znany z tego, że inteligentnie potrafi babrać się w tym co najszpetniejsze w ludzkiej naturze napisał książkę, którą bardzo trafnie zatytułował „Nocnik”. Książka się dobrze sprzedawała, bo bardzo wielu lubi babrać się w zawartości nocnika. Przecież to takie ciekawe, dowiedzieć się, co pan Żuławski robił z córką znanego polityka i projektantki.

Andrzej Łapicki ożenił się w wieku lat 85 z młodą dziewczyną, więc każda kołtunka musiała ocenić ten fakt i słusznie się oburzyć. Ohydnie łamano prywatność tego człowieka i jeszcze słychać było głosy, że jest osobą publiczną, znanym aktorem, więc każdy może wtykać nos pod jego kołdrę.

Ryszard Kapuściński i jego rodzina też zostali ograbieni z prywatności, bo niestety Kapuściński miał ucznia, „przyjaciela”, który strasznie chciał pokazać „prawdziwą twarz” swojego mistrza. Domosławski odbrązawiał Kapuścińskiego, mimo protestów żyjącej żony, bo jego zdaniem społeczeństwo miało prawo wszystko wiedzieć. Znalazł się wydawca i Domosławski wypłynął na trumnie swojego Mistrza jak na okręcie i to że fala śmierdząca zdaje się w niczym mu nie wadziło. Dostał nawet nagrodę literacką – nie ważna przyzwoitość, liczy się lekkie pióro.

Jednak wcale nie trzeba być nikim znaczącym, żeby się przekonać, że cyt. „magiel rządzi, magiel radzi, magiel nigdy cię nie zdradzi”. Wiem o czym mówię, bo chociaż nie jestem osobą publiczną ani nikim znaczącym, to znalazłam się w polu zainteresowania jednaj kołtunki i na własnej skórze odczułam, jak działa magiel.

Dobrze wychowany człowiek gdy znajdzie się w sytuacji, w której zobaczy coś z osobistej czy intymnej sfery drugiego człowieka, wycofuje się albo udaje że nic nie zauważył. Tyle że dobre wychowanie, jak wiele wartości, odchodzi do lamusa. Za to wszelkie odmiany dulszczyzny mają się świetnie. Informacja, prawdziwa czy nie, jest towarem a dzięki współczesnej technice można szybko ją rozpowszechniać i świetnie na niej zarabiać. Albo chociaż dopiec nielubianej osobie.

I tak, wykorzystując techniczne możliwości cywilizowanego świata mentalnie staczamy się w duszną atmosferę magla. Kołtuństwo kwitnie, pączkują obficie wszelkie odmiany chamstwa, bo ludzie zatracili miarę, co wypada a co nie. Sama już nie wiem, czy takie sytuacje bardziej mnie złoszczą czy martwią. Jedno jednak wiem na pewno, bardzo mi się nie podobają.

wtorek, 19 kwietnia 2011

Bądź tym kim jesteś

"Bądź tym kim jesteś”, takimi słowami członkowie jednego z afrykańskich plemion witają nowo narodzone dziecko. To piękne powitanie zawierające w sobie obietnicę, że dziecko będzie akceptowane takie jakie jest i nie musi być kimś innym, lepszym, żeby mieć swoje miejsce w społeczności. Ci prości ludzie wiedzą, że każdy człowiek jest indywidualnością i zasługuje na swoje miejsce w społeczności.

W cywilizacji zachodniej wygląda to trochę inaczej, bo już małym dzieciom narzuca się konieczność doskonalenia się. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby doskonalenie się polegało na rozwijaniu swoich możliwości z jednoczesnym akceptowaniem swoich ograniczeń. Jednak dla wielu doskonalenie się nie polega na dążeniu do lepszej wersji samych siebie lecz jest przerabianiem się na kogoś zupełnie innego, kto inaczej wygląda, ma inną osobowość i zupełnie inne życie. Skąd bierze się ta niezgoda na siebie? Może stąd, że od wczesnego dzieciństwa wpaja się nam, że powinniśmy być najlepsi i pasować do idealnego modelu człowieka sukcesu, a na szacunek i akceptację, możemy liczyć tylko pod pewnymi warunkami.

Patrzę na mojego maleńkiego wnuka i nie mogę wyjść z podziwu nad tą miniaturką człowieka. Chociaż jeszcze nie ogarnia do końca samego siebie, dziwi się własnym rączkom, zaskakują go odgłosy dochodzące z brzuszka, to już wie, co lubi a co go złości, i potrafi to okazać. On już zdecydowanie jest jakiś. Przyniósł ze sobą na ten świat swoją niepowtarzalną indywidualność a teraz będzie się tylko rozwijał.

Jednak nie jest samowystarczalny potrzebuje opieki rodziców, którzy dadzą oparcie, pomogą rozwijać talenty, nauczą jak radzić sobie z wadami i ograniczeniami. Potrzebuje rodziców, którzy będą akceptowali, że oni są dla dziecka a nie dziecko dla nich i chociażby dlatego nie będą go lepić na wzór pasujący do najlepszej formy, nie będą oczekiwać, że dziecko zaspokoi ich ambicje, czy zrealizuje ich niespełnione plany.

Wychowanie dziecka jest trudną sztuką a można jej sprostać tylko wtedy, gdy kochamy dziecko miłością bezwarunkową i nie przerabiamy go na kogoś, kim nie jest.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Korepetycje u Zorby

Cudna pogoda, słonecznie i ciepło a ja nie mogę wyjść na spacer. Kaszlę jak gruźlik i pocę się jak w saunie, więc nie mam wielkiego wyboru – muszę wypocić to cholerstwo, które zatruwa mi życie. Pocieszam się, że prawie pozbyłam się kataru, nie mam temperatury, to tylko patrzeć, jak całkiem wyzdrowieję. Najwyższa pora, bo sama siebie już nudzę tymi choróbskami. Powtarzam za Sztaudyngerem:„Tym daję radę chorobie, że nic z niej sobie nie robię.” I co? Powtarzam, ale się wkurzam i rady nie daję. Za to choroba rzeczywiście nic sobie nie robi z tych moich zaklęć. Od dziś koniec. Ignoruję i czekam kiedy choróbsko strzeli focha i się na mnie obrazi, najlepiej na wieki wieków amen!

Oglądałam dzisiaj, już nie wiem po raz który, jeden z najsłynniejszych filmów - „Grek Zorba”. Ta opowieść o radosnym przeżywaniu każdej chwili i traktowaniu życia, jak wielkiej przygody, zawsze dodaje mi energii. Słowa o pięknej katastrofie pokazują, jak można zachwycić się nawet czymś, co niszczy i udaremnia wszystkie nasze plany. Ale, żeby tak patrzeć na życie, trzeba żyć z pasją i mieć poczucie wewnętrznej wolności. Och, jakbym chciała tak zatańczyć, tak drwić sobie z losu, jak Zorba. Do tańca nadaję się jak kulawy do baletu, ale chęci mi nie brakuje, więc kto wie.......

Każde drzewo szumi inaczej

Palmą, która jest katolickim symbolem odrodzenia życia, nie powitałam tej niedzieli, ale trochę świętowałam. Skończyłam też czytać książkę i napisałam obiecaną recenzję. Książka przypomniała mi sytuację, w której doświadczyłam radości życia. Niedziela Palmowa to radosny dzień, więc postanowiłam opisać to doświadczenie.

Kiedyś rzadko byłam „tu i teraz”, bo ciągle zajmowało mnie analizowanie przeszłości, planowanie przyszłości i poprawianie siebie. Jednak mimo usilnych starań wciąż nie czułam, że żyję tak jakbym chciała. Aż raz, mimo nadchodzącej burzy, wyszłam na spacer, żeby się wyciszyć. Był późny sierpniowy wieczór, silny wiatr gonił po niebie czarne chmury i szarpał gałęziami drzew. Szybko zmęczyłam się marszem, więc stanęłam na chwilę, żeby zaczerpnąć tchu. Nade mną kołysały się gałązki brzozy a listki szeleściły odgłosem tysiąca kropel. Spojrzałam w niebo, ale deszcz nie padał. Poszłam dalej, ale znów musiałam odpocząć. Tym razem zatrzymałam się koło lipy. Usłyszałam zupełnie inne odgłosy, listki uderzały o siebie, wydając metaliczne dźwięki, jakby drzewo było roślinnym werblem. Czułam na skórze uderzenia wiatru, który niósł ze sobą wilgoć, padającego już gdzieś deszczu. Słuchałam, jak w porywach coraz silniejszego wiatru narasta szum, będący mieszaniną różnych dźwięków; szelestu liści, postukiwania gałęzi uderzających o siebie, skrzypienia starych konarów, świstu i pojękiwania wiatru. Patrzyłam, jak wszystko wokół poddaje się wiatrowi, jak natura zmaga się z chaosem, który sama tworzy. Miałam ochotę podnieść do góry ręce, żeby wiatr i mnie ukołysał. Nagle ogarnęło mnie uczucie spokoju i wewnętrznego stopienia się z tym, co mnie otaczało. Zniknął mój wewnętrzny chaos, poczułam się szczęśliwa. W tamtej chwili nie miałam żadnych wątpliwości, że jestem częścią czegoś pięknego, skomplikowanego i ogromnie wielkiego. Dzięki temu że zwróciłam uwagę na szum drzew, doświadczyłam na sobie cudu istnienia. Potem nie mogłam zrozumieć, jak to możliwe, że przez wiele lat, dość długiego już życia, nie zauważyłam, że każde drzewo inaczej szumi. Przypomniały mi się takie słowa A. Einsteina: „Są dwie drogi, aby przeżyć życie. Jedna to żyć tak, jakby nic nie było cudem. Druga to żyć tak, jakby cudem było wszystko.”

niedziela, 17 kwietnia 2011

Pocieszanki

Na dworze piękna, wiosenna sobota a u mnie bez większych zmian. Na razie, w walce ja kontra wirus, wygrywa wirus. Leżę w łóżku, trochę mnie trzęsie, wysmarkuję resztki mózgu a gardło piecze jak otarta pięta. Z tęsknoty za czymś przyjemnym zadzwoniłam do psiapsiuły, ale długo nie pogadałam. Głos mam bardziej skrzeczący niż posłanka Senyszyn, więc E. odradziła mi mówienie, żeby mi się nie utrwaliło. Chciał nie chciał, musiałam pocieszać się sama.

Ostatnio często mam powody do niezadowolenia z siebie, więc repertuar pocieszanek mam na wyczerpaniu. Ale pogrzebałam w rozumie i z pomocą przyszedł mi wielki kpiarz G. B. Shaw., który zracjonalizował, to co mnie dotyka: „Życie jest chorobą. Jedyną różnicą pomiędzy ludźmi jest stadium choroby, w jakim żyją.” Jak widać nie mam na co narzekać, zwykła rzecz, po prostu należę do grupy bardziej zaawansowanych. I tego będę się trzymać, bo inaczej skwaśnieję jak kapusta na wiosnę, a to nie pora na bigos, bo to nie te święta. Teraz pomykam w podskokach, jak wiosenny zajączek, do łazienki i wymoczę kości w gorącej wodzie. Może to pomoże, bo jak nie, to już nie wiem co zrobię.

piątek, 15 kwietnia 2011

Cieszę się z wiosny, ale złoszczą mnie wiosenne gile

Znowu piątek. Szybko mi zleciał ten tydzień. Wyglądając dzisiaj przez kuchenne okno, zobaczyłam że na jarzębinie już pękają pąki i widać młode listki, a jeszcze wczoraj były zamknięte. Zazieleniły się gałązki wierzby płaczącej. Na trawniku przed blokiem zakwitła na żółto forsycja. Nie ma wątpliwości, wiosna idzie szybkim krokiem.

Gile, ptaki kojarzące się z zimą, odleciały budować gniazda, ale ja mam pod nosem swoje gile, wiosenne. Kicham, smarkam, kaszlę i charczę, bo złapałam jakiegoś wirusa. Zapakowałam się do łóżka, żeby jak najszybciej wypocić paskudztwo, które się do mnie przyczepiło. I rzeczywiście pocę się i trzęsę, tylko nie wiem, czy z gorączki czy ze złości. Ale jak mam się nie złościć, kiedy dopiero co wylazłam z jednej dolegliwości a już trafiła mi się druga. Oczy mi łzawią, głowę mam jak bania i boję się, że jak tak dalej pójdzie, to wysmarkam resztki mózgu. Na domiar złego, mam szlaban na kontakty z Niutkiem, więc omija mnie dużo radości.

Na pocieszenie i poprawę humoru włączyłam sobie nagranie ze spektaklu mojego ulubionego kabaretu „Potem”. Pośmiałam się i trochę mi lepiej. Wklejam tekst piosenki, z którą teraz się identyfikuję najbardziej.

* * *
A-psik, a-psik!
A-psik, a-psik!

Ma niedola się zaczęła
W samym środku lata,
Na przeciągu jadłem loda
I złapałem katar.
Moja mama mi zrobiła
Napar z różnych ziółek,
Jak po ziołach tych kichnąłem,
Książki zwiało z półek.

Wzdycham groźnie, nos mi rośnie,
Kicham coraz głośniej,
Mamma mia, lato mija,
Ale katar coś nie...

Auu...
Batko świenda!
Auu...
Nie wytrzbab...
Auu...
Katar to ogrobny żywioł...

A-psik, a-psik!
A-psik, a-psik!

Zaraziłem już rodzinę,
Kota oraz ryby,
Kicha mama, kicha tata,
Wylatują szyby.
Od kichania lecą szyby,
Stąd przeciąg co chwilę,
Od przeciągu katar rośnie:
Perpetuum mobile...

Wredny żywioł atakuje,
Męczy niesłychanie,
Nie dość, że zdrowie rujnuje,
Niszczy nam mieszkanie...

Auu...
Batko świenda!
Auu...
O bój losie!
Auu...
Mam go już po dziurki w nosie!

Mamma mia! Mamma mia!
Już znajomych nie mam prawie!
Mamma mia! Mamma mia!
Nie mam kumpli i dziewczyny!
Mamma mia! Mamma mia!
Tylko mam te oczy łzawe!
Mamma mia! Mamma mia!
Tylko nos mam bardziej siny!

Bab chusteczkę zasbarkadą
Wszystkie cztery rogi,
Kto bnie kocha, kto bnie lubi,
Kto bnie pocałuje?

A fu!

czwartek, 14 kwietnia 2011

Korzystam z doświadczeń, ale życie buduję na nadziei i bliskości z ludźmi

Lubię być z ludźmi i trudno mi wyobrazić sobie samotne życie, ale był taki czas kiedy się odseparowałam. Nie było mnie stać na nic innego, bo życie wywróciło mi się do góry nogami. Choroba, utrata pracy, utrata bliskich a wszystko to w dość krótkim czasie. Czułam się jak na ruchomych piaskach, więc kiedy znieruchomiałam, to przynajmniej wolniej się zapadałam. Poza tym, jeżeli zawiodą najbliżsi, to trudno oczekiwać czegoś dobrego od tych, do których było nam dalej.

Nie nadawałam się do niczego, więc też niczego nie chciałam od innych. Zamknęłam się w sobie i trawiłam poczucie bezsilności i krzywdy. Miałam pretensje do losu, do siebie i bardzo chciałam, żeby czas się cofnął. Niestety, życzeniowe myślenie nie ma siły sprawczej, więc czas się nie cofnął, biegł dalej i tylko ja tkwiłam w przeszłości. Z głową zwróconą do tyłu przeżywałam ponownie wszystkie żale i zdrapywałam strupy z gojących się ran. Bo co by nie mówić, to jednak czas bywa czasami naszym sprzymierzeńcem i zasnuwa cierpienia mgłą niepamięci. Jednak nawet czas nie ma z nami szans, gdy się uprzemy żyć bolesną przeszłością.

Bywam głupio uparta, ale nie do tego stopnia, żeby całkiem odrzucać racjonalne myślenie. W końcu pogodziłam się z tym co mnie spotkało i powoli zaczęłam układać się z życiem. Przełknęłam gorzką pigułę rozczarowania i byłam gotowa konfrontować się z rzeczywistością.

Nie było lekko i przyjemnie, ale byłam już na tyle dojrzała żeby wiedzieć, że najgorzej mają ci, którzy za wszelką cenę chcą mieć zawsze wygodne życie. Tak się nie da. Trzeba zaakceptować, że życie czasem boli. Akceptacja nie jest równoznaczna z poddaniem się, to raczej świadome przyjęcie tego co niesie życie i podjęcie racjonalnego działania w ramach posiadanych możliwości, bez nierealnych oczekiwań.

Bez względu na to co nas spotkało zawsze mamy wybór, jak wykorzystamy życiowe doświadczenia. Czy wyciągniemy wnioski i pójdziemy dalej czy zawiesimy się, jak przeładowany komputer, na tym co się w nas zapisało i z czym nic już nie możemy zrobić.

Ja pogodziłam się ze swoim życiem i teraz staram się żyć najlepiej jak umiem. Jak pisała Safona: „Wiem, że moje ręce nie dotkną nieba. Nie wszystko w życiu można zdobyć. Trzeba raczej wybierać.” Wybrałam życie, tu i teraz. Wróciłam do ludzi, bo byli i są dla mnie ważni. Korzystam z doświadczenia, ale życie buduję na nadziei i bliskości z ludźmi.

Jest taka modlitwa o pogodę ducha, w której jest dobry przepis na życie.
* * *
Użycz mi pogody ducha,
abym godził się z tym,
czego nie mogę zmienić.
Odwagi, abym zmieniał to,
co mogę zmienić.
I mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego.
Pozwól mi co dzień
Żyć tylko jednym dniem
i czerpać radość z chwili, która trwa;
i w trudnych doświadczeniach losu ujrzeć
drogę wiodącą do spokoju;
i przyjąć – jak Ty to uczyniłeś
- ten grzeszny świat takim,
Jakim on naprawdę jest,
a nie takim jak ja chciałbym go widzieć;
i ufać, że jeśli posłusznie poddam się Twojej woli,
to wszystko będzie jak należy.
Tak bym w tym życiu osiągnął umiarkowane szczęście,
a w życiu przyszłym, u twego boku, na wieki posiadł
szczęśliwość nieskończoną.

Czasem odpłacam pięknym za nadobne

Poszłam dzisiaj do przychodni, żeby zrobić zlecone przez lekarza badania. Zajęłam kolejkę do punktu pobrań i oddałam się ulubionemu zajęciu tj. obserwowaniu ludzi. Obiektów do obserwacji było dużo, więc miałam co robić. Przyglądałam się właśnie pyzatemu trzylatkowi, który ćwiczył babcię w bieganiu i cierpliwości, kiedy kątem oka zauważyłam wchodzących dwóch mężczyzn. Zajęta obserwowaniem akcji babcia kontra wnuk nie przyjrzałam się im, ale nowi pacjenci zainteresowali innych.

- Widzi pani tych dwóch? Tyle się tej hołoty najechało, że wszędzie ich pełno.
- Gdzie indziej gonią tych smoluchów, to do nas teraz lezą.
Spojrzałam kto i do kogo tak mówi. Kobiety mniej więcej w moim wieku patrzyły w stronę, gdzie stali dawaj mężczyźni wyglądający na Azjatów.
- Dzicz taka przyjeżdża do nas zamiast u siebie siedzieć i zajmuje miejsca naszym.
- Podobno tu studiują. U mnie w bloku mieszka trzech, chyba z Politechniki. Te wietnamce to wszędzie się pchają.
- Ale jak taki nierozgarnięty dzikus może się wyuczyć na inżyniera? I co on tam u siebie będzie budował? Nie wiem.
Ja też nie wiedziałam, jak dłużej wytrzymać słuchając tych pań, więc włączyłam się do rozmowy.
- Dlaczego panie tak mówią o tych ludziach, przecież nic panie o nich nie wiedzą? - spytałam całkiem spokojnie. Obie panie spojrzały na mnie bez najmniejszego skrępowania, za to z wyraźną niechęcią.
- Też coś. No przecież nawet po gębie widać, że to nierozgarnięte - odpowiedziała, ta, która pierwsza zaczęła rozmowę. Nie wytrzymałam.
- Skoro pani jest taka wszystko wiedząca i na pierwszy rzut oka potrafi ocenić stopień rozgarnięcia tych ludzi, to niech się pani przyjrzy sobie. Bo jak na panią patrzę, to od razu widzę, że Pani jest rozgarnięta.... jak kupa piachu na budowie, tylko mózg ma pani jeszcze w remoncie. Cementu nie dowieźli? - powiedziałam po chamsku i odeszłam dalej, żeby nie słuchać, co panie mają jeszcze do powiedzenia.

Nie znoszę takich ludzi, więc odpłacam pięknym za nadobne i psuję sobie charakter. Wiem że to nie jest dobry sposób, ale nie potrafię się powstrzymać. Trochę się rozgrzeszam, że jak ktoś zaatakuje takie pańcie ich metodą, to może następnym razem nie będą tak bez skrępowania pogardzały innymi ludźmi.

wtorek, 12 kwietnia 2011

Wspomnienia, jak stare fotografie

Przeglądałam dziś stare fotografie, na których czas zatrzymał się kilkadziesiąt lat temu. Moi rodzice na ślubnym portrecie, ja w szkolnym fartuszku, moje rodzeństwo siedzące z babką przed domem, którego już dawno nie ma, ławka pod orzechem, na której siedziałam czytając książki. Każde zdjęcie to kropelka nostalgii, która rozlewa się po sercu budząc łagodny smutek. W moich wspomnieniach wszystko jest takie żywe, obecne, a przecież bezpowrotnie minione. Nawet gdyby jeszcze była ta ławka pod orzechem i mogłabym na niej usiąść, to nie byłoby już tak samo, bo ja taka jak wtedy jestem już tylko wspomnieniem. Tamte dni są jak zapach floksów i piwonii rosnących w ogrodzie za domem, kiedy zamykam oczy wciąż go czuję, ale nie mogę go przywrócić, rozpłynął się z wiatrem, który wtedy niósł go do moich nozdrzy.

Niedaleko mojego rodzinnego domu był park, po którym często spacerowałam. Moją uwagę zwrócił pewien starszy pan, który od wczesnej wiosny do późnej jesieni, siadał zawsze na tej samej ławce i nieobecnym wzrokiem patrzył przed siebie. Tkwił tak nieruchomo przez kilka godzin zatopiony w myślach. Zastanawiałam się wtedy, jak może tak długo bezczynnie siedzieć. Bardzo mnie to dziwiło, bo nie miałam pojęcia, że w myślach można podróżować przez całe swoje życie. Teraz wydaje mi się, że wiem, dlaczego starzy ludzie wciąż wspominają minione lata. W ten sposób szukają wytchnienia przed teraźniejszością i utrwalają swoje życie, które wraz z nimi przeminie.

Pewnej jesieni starszy pan przestał przychodzić do parku. Zastanawiałam się z jakiego powodu już nie siaduje na swojej ławce. Któregoś dnia, idąc ze szkoły, zobaczyłam klepsydrę przyklejoną na drzwiach kamienicy tuż obok parku. Przeczytałam imię, nazwisko, wiek i byłam pewna że klepsydra dotyczy starszego pana. Zawróciłam i poszłam do parku, żeby upewnić się, że ławka jest pusta. Do dziś nie wiem dlaczego odczułam taką potrzebę, skąd wzięła się moja pewność, że chodzi o starszego pana. Ławka nie była pusta – leżało na niej dużo zeschłych liści opadłych z klonu pod którym stała. Starszego pana już nigdy nie widziałam.

Lekarstwo które może wywołać chorobę

Czytałam dzisiaj książkę o życiu Buddy i zainteresowała mnie taka przypowieść. Nie jest to cytat, ale sens i treść jest zgodna z tym co przeczytałam.

Żył kiedyś bogaty człowiek, który miał dzieci. Kiedyś wyszedł z domu zostawiając dzieci same. Pod jego nieobecność dom zaczął się palić. Gdy powrócił zobaczył, że cały dom stoi w płomieniach a nieświadome niczego dzieci bawią się w środku. Zaczął wołać, żeby uciekały. Jednak dzieci, nie widząc zagrożenia, nie posłuchały go i bawiły się dalej. Bojąc się że dzieci spłonął, ów człowiek użył fortelu. Krzyknął do dzieci, że ma dla nich zabawki, muszą tylko po nie przyjść. Wtedy dzieci wybiegły z płonącego domu, unikając śmierci.
Świat jest jak płonący dom, lecz ludzie nie są tego świadomi, więc miłosierny Budda obmyśla sposoby aby ich ratować.

Zaczęłam się zastanawiać nad sensem przypowieści i pomyślałam, że Budda dobrze zna naturę człowieka, ale lekarstwo średnio mu się udało.

Jeżeli bogaty człowiek nie da dzieciom zabawek, to straci ich zaufanie i drugi raz go nie posłuchają, co więcej, będą miały pretensje, że nie spełnił obietnicy. Jeżeli obdaruje dzieci, to sprawi im radość, zaspokoi potrzebę zabawy i nowości, ale też nauczy je szukania przyjemności poza sobą. Za jakiś czas zabawki się znudzą i dzieci będą się domagać nowych.

Współczesny świat jest jak dziecinna zabawka zwana bąkiem. Szybko kręci się w kółko, żeby dostarczać dużo zabawek, które mają uszczęśliwić niezadowolonych z życia ludzi. A ludzie? Cóż. Ludzie stają się coraz bardziej infantylni i nienasyceni, bo życie oparte na tym co materialne nie daje szczęścia. A dom wciąż płonie.

niedziela, 10 kwietnia 2011

Obchody takie jak dzisiejsze najlepiej obchodzić z daleka

Niedzielny poranek przywitał mnie słońcem, więc szybko odpędziłam resztki snu i nastawiłam się na miły dzień. Miałam ochotę na dobrą herbatę i coś do zjedzenia, bo włączyło mi się ssanie. Odkąd biorę sterydy, to tylko otworzę oczy a już chce mi się jeść.

Przy śniadaniu włączyłam telewizor i trafiłam na kanał informacyjny, a tam relacja z obchodów rocznicy katastrofy smoleńskiej. Jarosław Kaczyński wiecuje w tłumie krzyżowców pod Pałacem Prezydenckim i robi happening polityczny ze ś.p. bratem i bratową w tle. Najwyższe władze z Prezydentem i Premierem też czczą pamięć, składają wieńce i ubolewają w świetle fleszy, pod okiem kamer. W Krakowie na Wawelu bije Dzwon Zygmunta. W wielu miejscach na raz hucznie obchodzi się wydarzenie, któremu powinna towarzyszyć zaduma i refleksja nad kruchością ludzkiego życia. Niestety zamiast godnego uczczenia pamięci zmarłych mamy igrzyska i to w bardzo złym guście.

Życie może ludzi podzielić, ale śmierć wszystkich zrównuje, więc przynajmniej w takich chwilach wypadałoby zachować się przyzwoicie. Może ja mam niedzisiejsze zasady, ale uważam że, jak to się kiedyś mówiło, w majestacie śmierci przyzwoity człowiek zostawia swoje ambicje i pretensje na boku i nawet wrogowi potrafi okazać zrozumienie, nie wykorzystuje sytuacji do załatwiania swoich interesów.

Nic na to nie poradzę, że czuję obrzydzenie, gdy czyjaś śmierć staje się dla kogoś okazją do wykorzystania. Pierwszy raz z taką postawą zetknęłam się na stypie po mojej Teściowej. Brat męża miał w imieniu synów Zmarłej podziękować rodzinie za przybycie. Zaczął dziękować i wtedy jego żona weszła mu w słowo i dała upust swojej niezaspokojonej potrzebie bycia gwiazdą. Stypa stała się dla niej okazją, żeby się popisać i jednocześnie upokorzyć nielubianego szwagra, więc w podziękowaniach skupiła się wyłącznie na sobie i swoim mężu. Znając ją nie oczekiwałam zbyt wiele, ale mimo wszystko nie spodziewałam się, że tak ostentacyjnie pominie mojego męża. Jego udział w tej smutnej okoliczności ograniczy wyłącznie do partycypowania w kosztach zorganizowania stypy. Jednak, jeżeli ktoś prowadzi walkę na wianki, przypisuje sobie zasługi Zmarłej w trosce o grób męża, a po zareklamowaniu się jako jedynej opiekującej się grobem swojego teścia przestaje o niego dbać, to widocznie ma coś z hieny cmentarnej i nie stać jej na inne zachowanie.

Tyle że Jarosław Kaczyński nie jest osobą prywatną i zasięg jego zachowania godzi w większość społeczeństwa. On na trumnie brata chce ponownie wjechać do Sejmu i nie widzi w tym niczego złego. Wygląda na to, że nie ma ceny, której by nie zapłacił za postawienie na swoim i zaspokojenie chorych ambicji. Antagonizuje ludzi, zaniża standardy (nie tylko w polityce), ośmiesza Polskę a jednocześnie twierdzi że kierują nim szlachetne pobudki i prawdziwy patriotyzm. Szkoda że nie myśli o rodzinach pozostałych tragicznie zmarłych uczestników feralnego lotu. Sądzi że ich żałoba jest mniej ważna od jego  straty? Dlatego nie bierze ich uczuć pod uwagę, skazując na cyrk, który urządza wokół tragedii? A może zwyczajnie nikt i nic oprócz niego się nie liczy, nawet pamięć brata. Nie dziwię się część rodzin zrezygnowała z udziału w takich obchodach. Trzeba im współczuć, że ich bliscy i oni sami są tylko elementem czyjejś gry.

Tytułem wyjaśnienia...

Czytelnicy mojego bloga z pewnością zauważyli, że zdarza mi się tak formułować opinie, jakbym nie miała żadnych wątpliwości co do słuszności moich sądów. Jednak gdyby ktoś odniósł wrażenie, że mam się za najmądrzejszą z mądrych w kwestii podejścia do życia, to wyjaśniam, że nie uważam iż wiem wszystko najlepiej, nie pretenduję do roli autorytetu ani nie oczekuję, że inni będą mnie naśladować. Sprawa odbioru tego co piszę, zależy też od tego kto czyta moje słowa.

Mam świadomość, że czasami zbyt egocentrycznie odbieram rzeczywistość i wszystko filtruję przez siebie, ale taka już moja natura. Jednak nie robię tego w celu pouczania innych i nie startuję na wzór, który powinno się umieścić w Sevres. Jestem jaka jestem, ze swoimi wadami, słabościami, zaletami, i nie zamierzam z siebie rezygnować.

Pisząc posty, dzielę się swoimi doświadczeniami, bawię się w domorosłego filozofa i opisuję świat ze swojej perspektywy. To mój sposób na refleksję nad sobą i innymi ludźmi.

Lubię mówić własnymi słowami, ale często cytuję mądrzejszych, od których się uczę. Andrzej Poniedzielski, mój ulubiony smutas, tak ładnie napisał co czuję, że posłużę się jego słowami:
"To już ładnych tyle lat jak do życia się przymierzam
nie wiem nic
nie umiem żyć
a zamierzam, a zamierzam."

I to by było na tyle.

czwartek, 7 kwietnia 2011

Kapitał na deszczowe dni

W miniony poniedziałek świętowałam 54 urodziny męża i równe 4 tygodnie życia wnuka. Posłodziliśmy sobie życie, bo każda okazja jest dobra do serdeczności i zjedzenia czegoś dobrego, a urodziny tym bardziej. Bardzo lubię robić prezenty i podkreślać wyjątkowość szczególnych dni, bo nie jestem oszczędna w okazywaniu uczuć. Wielką przyjemność daje mi sprawianie radości moim bliskim, więc korzystam z każdej okazji.

Dziwię się ludziom, którzy widzą konieczność materialnego zabezpieczenia się na gorsze czasy a do gromadzenia dobrych wspomnień nie przywiązują w ogóle wagi.

Dobra materialne, pieniądze, mogą zabezpieczyć nam przeżycie w trudniejszych czasach, ułatwić wygodne funkcjonowanie, ale stan posiadania nie jest gwarantem jakości życia. To, co może rozjaśnić perspektywę, dać nadzieję i siły do przetrwania przeciwności losu, jest w naszych pozytywnych emocjach.

Miłe wspomnienia, poczucie bliskości, radość z bycia kochanym i ważnym, to cenny kapitał, który niczym akumulator odda energię potrzebną do życia. Dlatego, jak najpewniejszą walutę na tzw czarną godzinę, zbieram szczęśliwe chwile i dobre uczucia.

Przypomniała mi się taka stara piosenka z tekstem J. Millera „Na deszczowe dni”, którą śpiewała Teresa Tutinas.

* * *
Na deszczowe dni trzeba też coś mieć
Może jakieś usta, co nie mówią"nie"
Na deszczowe dni trzeba też coś mieć
Może jakieś oczy, by całować je

Może kilka nut z nie deszczowych dni
Może kilka słów obiecanych mi
Może gdzieś tu są i przywołam je
Chociaż jeden ton, chociaż jeden dźwięk

Na deszczowe dni trzeba też coś mieć
Może jakiś dawno nie mówiony wiersz
Może jakieś drzwi, których adres znasz
Ale, czy to warto wracać jeszcze raz

Może kilka nut z nie deszczowych dni
Może kilka słów obiecanych mi
Chociaż parę zdjęć, chociaż jeden list
Bo już późno jest, a ja nie mam nic

Na deszczowe dni trzeba też coś mieć
Może jakieś lato, gdy nie padał deszcz
Może jakieś drzwi, których adres znasz
Ale, czy to warto wracać jeszcze raz
Ale, czy to warto...

W moim życiu było wiele deszczowych dni, ale zawsze miałam to „coś”. No i nie miałam wątpliwości, że warto jeszcze raz iść za tym co ważne, nawet jak droga była kręta a słońce schowało się gdzieś za horyzontem. A od prawie 35 lat nie idę sama, towarzyszy mi mąż, z który jest dobry nawet na niepogodę.

piątek, 1 kwietnia 2011

Doba wciąż jest za krótka

Żyję w niedoczasie. Doba wciąż jest za krótka. Wieczorem zwykle okazuje się, że zostaje jeszcze parę rzeczy, z którymi nie zdążyłam się wyrobić i żal mi że trzeba iść spać. A przecież wcale nie jestem pracusiem, który zapełnia każdą minutę działaniem. Powiedziałabym że wprost przeciwnie.

Lubię robić różne rzeczy, ale lubię też mieć czas na refleksję, zamyślenie, zapatrzenie, rozmarzenie. Dziwię się ludziom, którzy się nudzą, bo nie rozumiem, jak można się nudzić. Jeżeli mi czegoś brakuje, to na pewno nie rzeczy, którymi chciałabym się zająć.

Ostatnio doba skróciła mi się jeszcze bardziej, bo dużo czasu spędzam z wnukiem. Pomagam córce, chociaż dobrze sobie radzi i bez mojej pomocy. Jednak nie mogę przepuścić okazji, żeby dosłodzić sobie życie zajmowaniem się Niutkiem. Córka ma dobre serce, więc dzieli się ze mną wielką radością, jaką jest bycie z dzieckiem. Nie odgania mnie od małego a ja gapię się w niego jak w telewizor i rozpływam się ze szczęścia.

W międzyczasie kończę pracę na umowę i czytam książkę, którą obiecałam ocenić. Czytanie przemyśleń Ryżaka jest bardzo przyjemną czynnością, ale poświęcam temu zbyt mało czasu, bo proza życia domaga się mojej uwagi. Niestety nie przepadam za wieloma czynnościami, które trzeba codziennie wykonać, żeby jako tako żyć. Ale bez większej chęci z moje strony musi mi się chcieć . Robię więc to czego akurat robić mi się nie chce. A czas ucieka.

Jeden z moich ulubionych autorów Phil Bosmans napisał słowa, które wykorzystuję do rozgrzeszenia siebie ze zbyt małej wydajności: „Czas to nie droga szybkiego ruchu pomiędzy kołyską a grobem, czas – to miejsce na zaparkowanie pod słońcem” Przyznam bez zbytniej skruchy, że często robię sobie przerwy w jeździe i sprawdzam gdzie trawa bardziej zielona.