Szukaj na tym blogu

środa, 30 listopada 2011

Z drugiej strony metki

Mikołajki za parę dni, więc w drodze na jogę, zaszłam do paru sklepów w poszukiwaniu prezentów. 

Sklepy pękają w szwach pełne towarów a ¾ metek ma skośne oczy. Nie żebym miała coś przeciwko Chińczykom, oni mi nie wadzą, jeżeli coś mi przeszkadza, to świadomość, że za każdym towarem sprzedawanym za grosze kryje się ciężka i słabo wynagradzana praca, a tym co teraz kupują za grosze kiedyś pracy zabraknie. 


Nikt mi nie każe kupować, mogę ustawić swoje morale na wysokim „C” i zbojkotować  wyzyskiwaczy, którzy goniąc za mamoną, robią z ludzi jedynie wytwórców, zabierając im czas na normalne życie. Mogę, ale czy mnie na to stać? Jak przytłaczająca większość ludzi, cienko przędę i szukam okazji na tanie zakupy. Zastanawiam się, czy moja zakupowa wstrzemięźliwość wiele by zmieniła. Co może jednostka, wiele czy nic? Dlaczego tak chętnie się rozgrzeszamy, że niewiele od nas zależy, że inni też tak robią? Brak solidarności mści się na nas wszystkich, ale zemsta bywa odroczona w czasie, więc nie chcemy tego widzieć. 

Humor mi się zepsuł, więc darowałam sobie zakupy. Generalnie świat jest parszywy, słabszy w naturze ginie, a w świecie ludzi jest wykorzystywany.

Dopiero zajęcia jogi poprawiły mi nastrój, bo w grupie są sympatyczni, życzliwi ludzie, którzy robią coś dla siebie i innych, po to, żeby ten świat był lepszy. Była fajna rozmowa, dobra medytacja a wieczorny spacer dopełnił listę przyjemności.    

Wewnętrzne światy w złotej barwie jesieni.

wtorek, 29 listopada 2011

Moje racje i racje Epikura

autor: uskrzydlony
Epikur twierdził, że: „Bezmyślnych uwalnia od smutku czas, mądrych logika.” Po przeczytaniu tych słów trochę się obruszyłam, bo jak nic, należałam do kategorii bezmyślnych. 

Muszę dodać, że kiedy interesowałam się tym, co Epikur miał mądrego do powiedzenia byłam młoda, więc, po pierwsze uważałam, że mój sposób odbioru świata jest jedynie słuszny a po drugie, przychylałam się to teorii determinizmu. Co z tego, że mam jakąś tam wolną wolę zgodnie, z którą mogę uznać, że smucenie się jest bez sensu – myślałam – skoro natura tak mnie ukształtowała, że jestem wrażliwa i każda emocja głęboko we mnie siedzi. Jak każda emocja, to smutek też, więc w moim przypadku Epikur nie ma racji.

Dlatego dalej smuciłam się długo i z pełnym zaangażowaniem. Swoich smutków nie przeżywałam histerycznie, ale raczej przeżuwałam, jak krowa, której żołądek składa się z czterech komór. Po pierwszym przeżuciu problemu, smutek przechodził do następnych komór, gdzie go długo trawiłam, rozkładałam, przyjmowałam do siebie i dopiero na końcu się go pozbywałam. Użyłam słowa „pozbywałam się”, bo nazwanie końcowego procesu „wydalaniem” za bardzo skojarzyło mi się z defekacją, a to nie pasuje do, bądź, co bądź, sfery emocji.

Ale upłynęło parę lat i przyjrzałam się sprawie na nowo, dochodząc do wniosku, że Epikur miał wiele racji. Mądry człowiek stara się uwolnić od smutku i w tym celu świadomie szuka radości, nie czekając aż smutek sam minie. W naturze już tak jest, że jedno wypiera drugie, więc żeby pozbyć się smutku, trzeba zapełniać życie radością. No dobrze, ale skąd ją wziąć?

Na to też możemy znaleźć odpowiedź w epikureizmie. Przecież każdy z nas może cieszyć się z samego faktu, że żyje, prowadzić umiarkowanie hedonistyczne życie, pławiąc się w przyjemnościach, które są mu dostępne.

Jak ktoś się upiera, żeby być wiecznie zasmuconym i rozczarowanym, to jego sprawa, ale niech nie narzeka. Przeznaczeniem człowieka jest radość i każdy ją w sobie nosi, więc jedyne, co trzeba zrobić, to dać się jej ujawnić.

Przykład? Proszę bardzo. Wczoraj paskudnie się czułam i dopadły mnie egzystencjalne smuty. Zamiast pogrążyć się w smutku i obmyślać treść klepsydry poszłam z wnukiem i mężem na spacer. Napatrzyłam się na cudne widoki, nacieszyłam się wnukiem, który zaśmiewał się, gdy rzucałam na wiatr naręcza zeschłych liści. Do domu wróciłam w dobrym nastroju, smutek zostawiłam za drzwiami. Nie wiem na jak długo, ale za nim nie tęsknię.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Z jednej strony, z drugiej strony


autor misiolinka
Ostatnio szerokim echem w mediach odbiła się publikacja książki wspomnieniowej, w której Danuta Wałęsa opowiada o swoim życiu. Przeczytałam dzisiaj urywek tej książki i właściwie nie bardzo wiem, co o tym myśleć. Z jednej strony Danuta Wałęsa ma prawo mówić o swoim życiu, co tylko chce, ale…, no właśnie, jest małe „ale”. Bo nie da się przecież ukryć, że całe zainteresowanie książką wynika głównie z tego, że swoje wspomnienia upublicznia żona Prezydenta i Noblisty.

Z wywiadów, jakich udzielała pani Wałęsowa w związku z promocją książki, przebija rozczarowanie i ogromna potrzeba dowartościowania się. Z czego to wynika? Moim zdaniem z tego, że kiedy wypaliła się miłość do męża, Danuta Wałęsa zapragnęła, żeby chciaż obcy ludzie ją docenili, zobaczyli kim dla niego była i jak bardzo go wspierała. Wcześniej pewnie bardzo się z nim identyfikowała i uważała, że jego sukcesy są też jej sukcesami a teraz zapragnęła uznania dla siebie, jako kobiety i żony


Poza tym, poczuła się zwolniona z lojalności wobec małżonka, który się od niej odsunął. Ale Lech Wałęsa nie jest bez winy. Gdyby zachowywał się wobec żony tak jak powinien, to nie dowiedziałby się z mediów, jakie żale ma do niego jego własna żona. I książka, być może, nigdy by się nie ukazała a nawet, jeżeli, to nie odkrywałaby, aż tak bardzo, osobistych spraw małżonków.

W każdym małżeństwie są jakieś nieporozumienia, zgrzyty, żale, ale jeżeli ludzie się kochają, to potrafią sobie wybaczać i naprawiać to, co szwankuje. Nie zachowują się też nielojalnie wobec małżonka i nie obwieszczają postronnym tego, co on ukrywa. Jednak za lojalność trzeba płacić lojalnością a w małżeństwie państwa Wałęsów chyba tego zabrakło.

Jestem w związku małżeńskim od 32 lat, to szmat czasu, więc mój mąż miał wiele okazji, żeby zrobić coś, co mi się nie spodoba. Ja też nie raz nadepnęłam mu na odcisk. Ale zawsze stanowiliśmy tandem i byliśmy dla siebie najważniejsi, więc nie odmierzaliśmy aptekarską wagą, kto ile zawinił, kto ile dał, kto lepszy a kto gorszy. Gdybym miała ocenić nasze małżeństwo, to uczciwie mogę powiedzieć że jest dobre, szanujemy się, dbamy o siebie i wspieramy się wzajemnie. A mój mąż na pewno by nie powiedział, tego, co Lech Wałęsa, że z żoną jest nie z miłości tylko ze względu na zasady. Nawet gdyby trzymała go przy mnie tylko przysięga, to honor nie pozwoliłby mu robić mi łaski, że ze mną jest.

sobota, 26 listopada 2011

Sobotni poranek i zdjęcia kolorowej jesieni

Sobotni poranek. Za oknem wiatr gonił szaro białe chmury, przez które przebijało się trochę słońca. Korony drzew chwiały się w lewo, w prawo, zupełnie jak kumy, które oglądają się na boki, żeby zobaczyć, co która robi. A ja leżałam pod ciepłym kocykiem, obserwowałam niebo i myślałam sobie o różnych rzeczach. Fajne zajęcie i wcale nie nudne.

Przed moimi oczami wyświetlał się film ” Chmury w stu odsłonach” a w głowie płynęły myśli, jedna za drugą. Nie skupiałam się na nich, przeciekały jak woda przez sito a ja je obserwowałam. Nagle, uświadomiłam sobie, że to, co się dzieje w moim umyśle, porównałam do wody przeciekającej przez sito i zaczęłam się śmiać.

No tak pani Basiu, masz pani głowę jak przetak, co wpadnie to wyleci – powiedziałam na głos.
- Co mówisz? – spytał mąż, który zainteresował się, co mnie tak rozbawiło a nie dosłyszał, co powiedziałam.
- Prawię sobie komplementy.
- Uhm. To nie przeszkadzaj sobie – skwitował ze zrozumieniem.
No to się nie będę krępować, w końcu trochę autoironii nie zaszkodzi.

Ponieważ na dworze wszystko jest poszarzałe zapragnęłam trochę koloru. Ładny i kolorowy kawałek świata znalazłam na zdjęciach autorstwa „nikoly”. Wklejam je, żeby innym też rozjaśniły listopadowe szarości. 

Kamienny anioł, który schronił się pod drzewem i stamtąd przygląda się światu. 
                                                                                                                                                                             
Samotna brzoza pochylona nad drogą. 
















Brzozowa droga, którą chciałoby się pójść do szczęśliwego końca.                                                                                                                                                     
Złociste plamy, którymi słońce wita się z ziemią.  









Tą drogą można by pójść, żeby zobaczyć, gdzie jeszcze nas nie ma.
Na tej drodze przewodnikiem jest słońce.
Można pojechać na rowerze alejkami magicznego parku.

Plasterki na duszę


Od samego rana serce rozpychało mi się w klatce z piersiami i nijak nie chciało się uspokoić.  Przyjęłam poranną dawkę leków i czekałam aż poczuję się lepiej. Niestety czekałam na próżno, bo tabletka, która wg mojego lekarza rewelacyjnie reguluje pracę serca, mojego serca jakoś nie chciała uregulować. Zaszkodziła mi za to na wątrobę, bo wątroba mi puchnie na samą myśl, że wydaję miesięcznej 290 zeta na lek, który mi nie pomaga.

Zanim zdążyłam się rozczulić nad swoim marnym losem, zadzwoniła córka z wiadomością, że musi uśpić królika. Królik nazwany Ziutą, który potem okazał się być Ziutkiem, zachorował tydzień temu. Badania wykazały, że ma kompletnie rozwalony metabolizm i guza na wątrobie. Ostatecznie specjalista od gryzoni doradził uśpienie zwierzęcia. Po ciężkiej nocy Marta nie mogła już patrzeć jak się zwierzak męczy i podjęła decyzję, że trzeba to zrobić jak najszybciej.                                   


Przez resztę dnia robiłam za pocieszycielkę, bo mieliśmy żałobę po Ziutku. Nie da się przejść obojętnie nad taką sprawą, gdy człowiek się przywiązał.  Tym bardziej, że Ziutek był naprawdę fajny,lgnął do ludzi i dał się lubić.  

Z powyższych powodów nie tryskałam humorem, więc żeby poprawić sobie nastrój wieczorem ładowałam akumulatory; trochę sobie pośpiewałam , powspominałam , pooglądałam . 
Przykleiłam na duszę kilka plasterków przeciwbólowych. Zamieszczam linki, gdyby ktoś jeszcze potrzebował plasterka.



czwartek, 24 listopada 2011

O kolorze jesiennych mgieł i krytyce

Zima coraz bliżej. Natura upiększyła zwiędłe i zeschnięte rośliny brylantową mgiełką szadzi, krajobraz zasnuła mgłą i od razu listopad zyskał na urodzie. Listopadowe mgły różnią się od tych z innych pór roku, bo mają w sobie odrobinę fioletu. W ogóle, jesienią powietrze jest w tonacji śliwkowej a najlepiej to widać na zdjęciach. 

Dzisiaj nie miałam czasu na długie spacery, bo od nowa robiłam to, co wczoraj udało mi się zepsuć. Wkurzyłam się strasznie na siebie, ale już mi przeszło. Krytyka jest dobra gdy jest konstruktywna a obrażanie się na siebie z powodu popełnionego błędu niczego na lepsze nie zmieni. Dlatego wyciągnęłam wnioski, skończyłam robotę i odpuściłam sobie połajanki.

W ogóle zauważyłam, że jestem dla siebie coraz łaskawsza, i, co trochę dziwne, coraz lepiej znoszę krytykę. Nie obrażam się, nie czuję się bezwartościowa, tylko staram się wyciągać wnioski. Umiejętne korzystanie z cudzych ocen może bardzo pomóc w rozwoju. Jednak, żeby móc wykorzystać słowa krytyki na swoją korzyść, trzeba najpierw zrozumieć, że doskonalenie się jest ściśle związane z popełnianiem błędów i że nie wszystkie błędy dostrzeżemy sami.

Dla relaksu przeglądałam zeskanowane na komputer zdjęcia. Trochę się tego uzbierało. Wśród zdjęć znalazłam malwy fotografowane przez strugi deszczu. Spodobały mi się, więc wklejam je dla kontrastu.


środa, 23 listopada 2011

Słonecznikowe duszki

Kiedyś robiłam kolaże rodzinnych zdjęć i świetnie się przy tym bawiłam. Dzisiaj próbowałam nauczyć się obróbki zdjęć w fotoshopie. Nie powiem, żeby nauka szła mi jak po maśle, bo w sprawach technicznych jestem wyjątkowo mało uzdolniona. Co zrobić, tak mam i już. Jednak nie zniechęcam się i przymierzam się jak szczerbaty do suchara.
Zamieszczone tu zdjęcie, to efekt obróbki zdjęcia, na którym były słoneczniki. Nie przeszkadza mi, że wyszło nie tak jak powinno, mi się podoba. Poza tym nawet najładniejsze zdjęcie słoneczników nie daje takiego pola do popisu dla wyobraźni.




poniedziałek, 21 listopada 2011

Światowy Dzień Życzliwości

autor: sbyszko



Dzisiaj obchodzono Światowy Dzień Życzliwości i Pozdrowień, więc z okazji, ale przede wszystkim z potrzeby serca, życzę wszystkim znajomym i nieznajomym, żeby na ich ścieżkach życia było wielu życzliwych ludzi.

Ja mam szczęście do dobrych ludzi, którzy zupełnie bezinteresownie obdarzyli mnie życzliwością. Spotkałam wiele życzliwych osób i wszystkie   zachowuję we wdzięcznej pamięci.

Sama też staram się być życzliwa, a już na pewno, nikomu świadomie nie szkodzę. Wychodzę z założenia, że życie jest za trudne, żeby dodatkowo uprzykrzać je sobie i innym. Poza tym, z pozytywnym nastawieniem do ludzi o wiele lżej się żyje. I jeszcze jedno, kiedy się komuś pomoże rozjaśnić trochę życie, to natura daje nam w prezencie przyjemność i satysfakcję.

A co z tymi, których trudno polubić, na których nawet Matka Teresa spuściłaby psy? Ja staram się ich omijać. Cóż, niech szarpią się sami ze sobą, skoro tak lubią. Jednak czasami jest mi ich żal, bo musiało coś nie tak pójść w ich życiu, skoro dla innych mają tylko złość.

Mój ulubiony filozof Leszek Kołakowski napisał takie słowa:, „Ale naprawdę tym, czego duch świata od nas oczekuje, nie jest wcale sprawiedliwość, ale życzliwość dla bliźnich, przyjaźń i miłosierdzie, a więc takie jakości, których ze sprawiedliwości niepodobna wyprowadzić.”

Niedziela

Kończy się niedziela, dzień odpoczynku od pracy, dzień rodzinnych obiadów, dzień, w którym powinno się znaleźć trochę czasu na refleksję i na bycie w kontakcie ze sobą, z Bogiem (jak ktoś wierzący). Dla mnie dzisiejsza niedziela należała do udanych, byłam z bliskimi, ale miałam też czas tylko dla siebie.

Bez pośpiechu cieszyłam się życiem.

Pogoda była ładna, więc poszliśmy z mężem i wnukiem na niedzielny spacer. Mały z zachwytem przyglądał się wszystkiemu a mąż robił zdjęcia, kilka z nich zamieszczam w tym wpisie. Wnuk i jesienne pejzaże prezentowali się w obiektywie bez zarzutu, ja wprost przeciwnie rzadko, na którym zdjęciu wyglądałam dobrze. Dlatego większość swoich zdjęć wykasowałam jeszcze zanim wróciliśmy do domu. Mężowi to się nie spodobało, ale musiał się pogodzić z tym, że nawet nieudana modelka może mieć swoje zdanie na temat zdjęć.

Wieczorem spotkaliśmy się ze znajomymi. W rozmowie nie udało się ominąć polityki. Nowe expose starego-nowego premiera oceniliśmy jako powtórkę tego sprzed czterech lat. No, może poza zmianami w ubezpieczeniach dla księży, bo wszystko inne już było, przynajmniej w kampanii wyborczej.

Moim zdaniem naprawdę już od dawna nie ma powodu, dla którego księża powinni być traktowani inaczej niż reszta społeczeństwa. Głosy mówiące, że odebranie przywilejów, to zamach na wiarę, są mocno przesadzone. Najwyższa pora żeby Kościół przypomniał sobie, że jego misją nie jest gromadzenie dóbr i przestał gorszyć wiernych swoją pazernością. Jeżeli księża nie chcą posłuchać ewangelicznej przypowieści o bogaczu, któremu trudniej wejść do Królestwa Niebieskiego niż wielbłądowi przejść przez ucho igielne, to może wezmą pod uwagę, że jako osoby duchowne nie powinni swoim zachowaniem potwierdzać słów Dantego, że „Ci, którzy sądzą, że pieniądz wszystko może, są zdolni wszystko zrobić, by go mieć.”
                                                                                   

sobota, 19 listopada 2011

Życiowe rachunki

Wieczorem poszłam na spacer. Idąc przed siebie chodnikiem pokrytym mokrymi liśćmi, słuchałam odgłosu swoich kroków i zastanawiałam się nad swoim życiem.

Krok za krokiem, idę drogą, która nie jest prosta ani szeroka, ale taką wybrałam. A dokładniej mówiąc, chyba nie miałam odwagi, żeby wybrać inną. Czy teraz, kiedy koniec mojej drogi coraz bliższy, żałuję swojego wyboru?

Nie, jednak nie żałuję. Dobrze że byłam zbyt tchórzliwa, żeby iść na skróty, budować swoje życie kosztem innych, gonić za wszystkim, co wygodne i przyjemne, bez oglądania się na zasady, ryzykując utratę szacunku do siebie. Owszem są rzeczy, których nie powinnam była zrobić a zrobiłam, ale mogę żyć z tą winą, bo rozgrzeszają mnie intencje.

Szkoda mi ludzi, którzy byli zbyt odważni i dekalog traktowali jak starodawny wymysł, niepotrzebny balast. Buntowali się przeciwko jednemu Bogu a bili czołem przed wieloma bożkami: mamoną, egoizmem, hedonizmem, pychą, władzą, itp. Nie kochali, bo miłość wymaga wierności a to ogranicza. Drugi człowiek był im potrzebny „do czegoś” a nie po to żeby tworzyć z nim wspólnotę.

A jak wyglądają ich rachunki pod koniec życia? Często wiele posiadają, wiele przeżyli a i tak czują się jak wydrążony orzech. Są rozczarowani światem, bo widzą w nim swoje odbicie. Nikomu nie wierzą, bo do innych przykładają swoją miarę. Samotność jest ich jedynym towarzyszem, bo więzi się tworzy a nie kupuje.

Skąd niby to wszystko wiem? Z obserwacji. Żyję już dość długo, więc widziałam jak potoczyło się życie różnych ludzi. Poza tym ostatnio poznałam takiego odważnego, który dopiero po zawale zobaczył dokąd doprowadziła go jego wygodna droga.

piątek, 18 listopada 2011

Poranne poszukiwanie szczęścia

Otworzyłam oczy i spojrzałam na zegarek stojący na półce, wskazówki pokazywały ósmą. Przez zasłonięte rolety przebijało światło, wypełniając pokój słoneczną poświatą. Ciekawe czy na dworze jest trochę słońca czy to tylko sprawa żółtych rolet? – pomyślałam. Żeby to sprawdzić wystarczyło pociągnąć za sznurek i otworzyć się na świat, ale zdecydowałam, że wcale nie muszę tego wiedzieć, wolę żeby zostało tak jak jest.

Wstałam, owinęłam się ciepłym szlafrokiem i poszłam do kuchni zaparzyć poranną herbatę. W kuchni roleta była podniesiona, więc zobaczyłam listopadowy krajobraz ozłocony słońcem. Ucieszyłam się, że jesień jest w tym roku bardzo łaskawa.

Z zagapienia wyrwało mnie bulgotanie czajnika, więc wsypałam do szklanki trochę herbaty i zalałam ją wrzątkiem. Kuchnię wypełnił cudny aromat gorzkiego ziela i słodkiej pomarańczy. Posłodziłam sobie herbatę łyżeczką miodu i wróciłam do pokoju. Usiadłam na fotelu i popijając gorącą herbatę, z przyjemnością przyglądałam się pokojowi wypełnionemu ulubionymi rzeczami.

Mój wzrok zatrzymał się na stojącym na podłodze, tuż przy łóżku, uśmiechniętym kocie. Kota kupiłam sobie w prezencie urodzinowym i ile razy na niego spojrzę też mam ochotę się uśmiechnąć. Ma piękne figlarne oczy, w które z przyjemnością się patrzy. Aż żal, że jest z jakiegoś egzotycznego drewna a nie z krwi i kości.

No, to zaczynamy kolejny dzień pani Basiu – powiedziałam na głos, bo od jakiegoś czasu mam w zwyczaju ze sobą gadać, żeby lepiej wiedzieć, co mam na myśli. Cóż, w pewnym wieku człowiek musi wzmacniać bodźce. To za dwie godziny badania w szpitalu, w drodze powrotnej trzeba zrobić zakupy, potem pomyśleć o jakimś obiedzie, wyliczałam zadania. Nie za wiele tego, ale przy mojej kondycji aż nadto. Chroniczny ból obrzydza mi życie a serce telepie się jak wystraszony ptak, więc lekko nie jest, ale trzeba się starać.

Usiadłam po turecku, wyprostowałam bolące plecy, zamknęłam oczy i wsłuchałam się w swój oddech. Po chwili zaczęłam wypowiadać słowa mantry. Dźwięk, oddech i czas płynęły przeze mnie a ja byłam wyłączona. Po piętnastu minutach wróciłam do siebie z większą ilością energii. Czułam się lekko i miałam więcej siły, żeby zrobić to, co muszę i to, co chcę.

Agnes Repplier, pisarka, eseistka napisała kiedyś, że: „Nie łatwo jest znaleźć szczęście w sobie, ale nie można go znaleźć nigdzie indziej.” I to jest święta prawda. Czasami dobrze jest nie odsłaniać okien a zamiast tego poszukać szczęścia pod powiekami. Tak właśnie myślę.

środa, 16 listopada 2011

Ciąg dalszy sporu o ks. Bonieckiego

W prasie ukazują się kolejne artykuły poświęcone zakazowi wystąpień publicznych, który został nałożony przez prowincjała zakonu Marianów na ks. Adama Bonieckiego.

Przeczytałam wszystkie i trochę się wkurzyłam, bo cytowani w tych artykułach kościelni hierarchowie robią z ks. Bonieckiego kogoś, kto coś plecie bez odpowiedzialności za własne słowa i na siłę stara się przypodobać mediom, szkodząc przy okazji Kościołowi. Co więcej w tych wypowiedziach padają zarzuty, że ks. Boniecki jest jak mimikra za słaby żeby mieć własne zdanie, więc mówi to, czego oczekuje jego adwersarz.

Te oceny są nie tylko krzywdzące, ale przede wszystkim głupie. Ten, kto chce patrzeć na ks. Bonieckiego jak na medialną wydmuszkę i człowieka trochę bezmyślnego, szukającego poklasku, powinien najpierw przyjrzeć się sobie. A wtedy może dostrzeże, że nie potrafi jak ks. Boniecki bronić wiary w sposób światły, nikogo nie obrażając i nie wykluczając. Bo tak naprawdę, to w najlepiej pojętym interesie Kościoła jest posiadanie w swoich szeregach jak najwięcej kapłanów pokroju ks. Adam Bonieckiego, gdyż tylko tacy księża mogą przyciągać wiernych do Boga.

Kościół instytucjonalny powinien w końcu zauważyć, że świat się zmienia i wierni też, więc jak chce dalej być Pasterzem, to powinien być mniej kostyczny i arogancki, mniej dbać o finanse i politykę a więcej o ludzi. A wszystko najlepiej wiedzący biskupi powinni sobie przypomnieć, że prawdziwy Kościół to nie instytucja i hierarchowie. Kościół to przede wszystkim wspólnota wiernych, których „dziwnym trafem” Bóg obdarzył rozumem i wolną wolą, dlatego tak wielu broni ks. Bonieckiego.

Trzeba próbować

Jak w każdy wtorek byłam na zajęciach jogi, wysłuchałam wykładu, medytowałam a wszystko po to, żeby lepiej się czuć i lepiej żyć.

W drodze powrotnej spotkałam sąsiadkę, z którą zamieniłam kilka zdań. Sąsiadka skarżyła się na bezsenność, więc zaproponowałam jej, żeby spróbowała medytacji. Wiadomo, medytacja uspokaja umysł, wycisza, więc może zmniejszyć napięcie, które uniemożliwia spokojny sen.

Sąsiadka pokiwała głową i stwierdziła, że ona ma tak ciężko, że jej joga nie pomoże. I, jeżeli coś mogłoby jej pomóc, to całkowita odmiana losu. Nie chciałam być wścibska, więc nie wypytywałam o szczegóły. Znamy się tylko z widzenia, ale wydawało mi się, że w jej życiu nie ma jakichś wielkich dramatów jednak przecież mogę się mylić.

Nie rozumiem tylko, dlaczego sąsiadka nie chce przynajmniej spróbować jakoś sobie pomóc. Przecież zawsze można coś zrobić, żeby było lepiej, chociaż odrobinę lepiej. Jeżeli nie joga, to może jakieś inne ćwiczenia albo zajęcie się jakimś hobby, które da trochę radości. Sposobów na poprawienie jakości życia jest wiele, dlatego i im jest gorzej tym bardziej trzeba szukać swojego. To lepsze niż rezygnacja i pielęgnowanie poczucia bezsilności.

Przypomniał mi się taki kawał, który zabawnie pokazuje, do czego prowadzi bierność.

Sala kinowa, na ekranie komedia, widzowie się śmieją. Ale nie wszyscy. Jeden z widzów siedzi z miną męczennika, żałośnie pojękuje a pod koniec filmu zaczyna płakać, budząc ciekawość siedzących obok. Kiedy seans się kończy i zapala się światło, sąsiad płaczącego widza zadaje mu pytanie.
- Przepraszam, dlaczego pan tak jęczał i płakał?
- Jakby pan sobie przyciął krzesłem jajka, to też by pan płakał.
- A nie mógł pan wstać?
- No mogłem, ale mi się nie chciało.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Wszyscy potrzebujemy zrozumienia i wybaczenia

ultramaryna82






















Wczoraj obejrzałam film Ingmara Bergmana „Jesienna sonata”. Lubię jego filmy chociaż zwykle są przygnębiające. Wczorajszy film oglądałam chyba po raz trzeci, ale nie nudziłam się. Fabuła „Jesiennej sonaty” zasadza się na trudnych relacjach matki z córką. Eva, grana przez Liv Ullman, ma ogromny żal do matki za samotne dzieciństwo. Nie potrafi się pozbyć złych emocji i wciąż przeżywa je na nowo. W jej stosunku do matki niechęć miesza się z miłością, podziw z zazdrością a wszystko to zalewa olbrzymia tęsknota za byciem kochaną i akceptowaną.

Obie kobiety są poranione i niosą ze sobą bagaż człowieka, któremu zabrakło w dzieciństwie miłości.

Matka nie potrafi zdobyć się na szczerość, więc wciąż coś gra. To jest jej metoda, żeby wyciszyć strach przed odrzuceniem i negatywną oceną. Z tego samego powodu ucieka przed bliskością.

Córka widzi emocjonalne kalectwo matki, która nie zaznała czułości w relacjach ze swoimi rodzicami, ale nie potrafi jej wybaczyć, że matka jest taka jaka jest. Obwinia ją o swoje smutne dzieciństwo i nie dość udane życie.

Obie tkwią w klinczu, z którego może ich wyzwolić tylko śmierć, ale i to nie jest pewne.

Relacje matka-córka są według psychologii jedną z najtrudniejszych i najbardziej skomplikowanych więzi międzyludzkich. I wcale nie trzeba być matką potworem, żeby bardzo skrzywdzić swoje dziecko. Coś o tym wiem z własnego doświadczenia.

Moja Mama była naprawdę dobrym człowiekiem, który całe swoje życie podporządkował rodzinie i dzieciom. A jednak coś było nie tak, skoro w dzieciństwie czułam się bardzo samotna i emocjonalnie zaniedbana. W dorosłe życie weszłam z garbem na plecach, który był niechcianym prezentem od mojej matki.

Nigdy nie wykrzyczałam swoich pretensji, tak jak zrobiła to bergmanowska Eva. Bałam się, że wypowiedzenie na głos moich żalów, mi nie pomoże a Mama będzie cierpiała. Nie chciałam tego, więc nic nie mówiłam. Właściwie to dopiero kilka lat po Jej śmierci nazwałam rzeczy po imieniu i pozwoliłam sobie na pretensje i złość. Trudno jest przyznać nawet przed sobą, że osoba, którą kochamy jakoś nas krzywdziła.

Sama jestem matką, więc czasami zastanawiam się, co ja zrobiłam nie tak, bo mam świadomość, że chociaż bardzo starałam się nie popełniać błędów mojej Mamy, to na pewno popełniłam wiele swoich. Emocje, to bardzo delikatna materia, więc łatwo ją uszkodzić. Nigdy nie możemy być do końca pewni, jak zostaną odebrane nasze czyny i słowa. Trzeba być gotowym na wybaczanie tym, którzy nas jakoś skrzywdzili, bo sami też potrzebujemy wybaczenia.

Ja wybaczyłam mojej Mamie, bo wiem, że nie miała złych intencji i mam nadzieję, że moje dziecko też daruje mi wszystko, co zrobiłam nie tak. To jest chyba jedyna metoda, żeby nie hodować w sobie złości albo poczucia winy.

Przypomniał mi się taki wiersz Agnieszki Osieckiej.

* * *
Modlitwa Szalonej Bronki

Boże łagodny,
opiekunie dziecinnych pokoi,
Boże bezdomny,
powiedz mi, co to tak boli?
Wysłuchaj moich szeptów i jęków
i wyjmij mnie z ramion obłędu.

Ja cię widziałam w oczach rumianków,
słyszałam cię w ptasich rozmowach,
czemu moja miłość pękła jak szklanka
ze śniegu wybucha pożar?
Ty mnie uczyłeś zbierać kasztany,
nastawiać bezsenne zegary...
Ja nie chcę o Boże,
ja nie chcę do mamy!

niedziela, 13 listopada 2011

Pierwszy śnieg, czerwone jabłka, dziecinne marzenia

















Dzisiaj spadł pierwszy śnieg – kropka nad „i” kończącej się jesieni, preludium zimy. Byłam akurat z wnukiem na spacerze, gdy z nieba posypała się biała kaszka, oblepiając zrudziałe rośliny, nagie gałęzie krzewów i drzew. Większość drzew straciła już wszystkie liście tylko brzozy jeszcze się złocą. Wzdłuż brzegu rzeki całe chmary wron, które łażą w tę i z powrotem, grzebiąc za czymś w poszarzałej trawie. Na pobliskich działkach zapłonęły ogniska, na których dokonywały żywota rośliny minionego lata. W śród pozbawionych liści szaro-brązowych gałęziach jabłoni zauważyłam kilka czerwonych zimowych jabłek.

Ich widok przypomniał mi się choinkę z dzieciństwa, na której wieszałam małe czerwone jabłuszka i cień smutku, że nie są to wielkie kolorowe bombki. Pamiętam dziecięce marzenie, żeby mieć ogromną choinkę, udekorowaną wielkimi, bogato zdobionymi bombkami i złotymi łańcuchami, dokładnie taką, jaką widziałam w domu mojej koleżanki.

Pamiętam jak obiecywałam sobie, że kiedy tylko dorosnę, to pójdę do pracy i za zarobione pieniądze kupię sobie taką choinkę. Tylko, że jak już dorosłam, to zmieniły mi się marzenia a choinki w moim domu nigdy nie były ogromne ani bogato ustrojone. Tym razem z wyboru zawieszałam na nich czerwone jabłuszka, co prawda sztuczne, ale jednak jabłka.

















W tym roku mój wnuk będzie miał pierwszą swoją choinkę, więc postanowiłam, że kupię mu błyszczące bombki, złote łańcuchy i drzewko do sufitu. Najwyższa pora spełnić marzenie. Chyba dziecinnieję, ale teraz już mogę sobie na to pozwolić, teraz jest moja pora na spełnianie dziecinnych marzeń.

czwartek, 10 listopada 2011

Niewiele mi trzeba

















Leżę sobie w ciepłym łóżku i obserwuję, co dzieje się za oknem. A za oknem wiatr niesie listopadowe ciemne chmury, strąca ostatnie liście z lipy, której korona zasłania okna sąsiedniego bloku, przygina wiotkie gałązki brzozy i dmucha w skrzydła ptakom siedzącym na balustradzie balkonu.

Słucham „Preludium deszczowego” Chopina, popijając białą herbatę z płatkami róży. Nic nadzwyczajnego a jest tak przyjemnie. Wybrzmiewają ostatnie dźwięki preludium, chwila ciszy i pokój wypełnia smętne „Prelude In E Minor, Op 28”. Idę w rytm muzyki, płynę w chmury, i jeszcze „Nocturne Op. 72”, kołysze mnie i unosi coraz wyżej, i wyżej.


Za oknem wieje coraz bardziej, wiatr rozwiewa chmury, niebo przejaśnia się na chwilę by na powrót zasnuć się kobaltowo-szarą zasłoną. Słońca dzisiaj raczej nie będzie, ale nic nie szkodzi, dzień pogrążony we wszystkich odcieniach szarości też jest ładny. Dopiję herbatę, ciepło się ubiorę i pójdę się poszwędać w jesiennym krajobrazie. Mam luksusy, które nic nie kosztują i szczęście na wyciągnięcie ręki.

środa, 9 listopada 2011

Mnie życie miłe, ale są tacy, co ryzykują czwartym zawałem za cenę racji

Przychodnia lekarska, bardzo umownie nazywana przychodnią zdrowia, a w niej kolejka do kardiologa. Na niewygodnych krzesełkach siedzi kilka osób w różnym przedziale wiekowym. Kolejka jest niezadowolona, bo pan doktor spóźniony. Na powyższe najbardziej narzekają dwie kobiety, obie mniej więcej w moim wieku.

Z każdą minutą rozkręcają się coraz bardziej, zupełnie jakby to mogło przyśpieszyć przyjście lekarza. Staram się nie słuchać, z niemałym wysiłkiem skupiam uwagę na książce, ale nadaremno, bo jedna z nich sapie jak parowóz, wzdycha i prycha wprost do mojego ucha.

W końcu zjawia się lekarz, ale nie sam, razem z nim do gabinetu wchodzi starsze małżeństwo. Pan doktor oczywiście nie tłumaczy się ze spóźnienia ani z nadprogramowych pacjentów, bo pan doktor jest wychowany, nie wiadomo tylko gdzie i przez kogo.

Teraz prawie wszyscy wyrażają swoje oburzenie i robi się głośno, bo panie, które do tej pory przodowały w narzekaniu, pokrzykują donośnie, nie dając sobie odebrać palmy pierwszeństwa wśród niezadowolonych.

Tak mija prawie pół godziny, bo pan doktor dokładnie bada pierwszych pacjentów. W końcu starsze małżeństwo wychodzi i lekarz wyczytuje pierwsze nazwisko. Z kolejki odzywa się pomruk niezadowolenia a z krzesła podrywa się młody chłopak i pędem leci do gabinetu.

Najbardziej niezadowolona jest pani siedząca koło mnie, tokuje jak głuszec, wsłuchując się w swój donośny głos.
- Granda, jak tak można, dwie godziny siedzę a ten dopiero przyszedł i już wlazł do gabinetu. -Widziała pani?
– Lekarz go poprosił to wszedł- tłumaczę chłopaka, który, jak się wcześniej zorientowałam, miał numerek przed obrażoną kobitą.
- Ten na pewno też po znajomości albo prywatnie. Nikogo więcej nie przepuszczę, jestem chora, miałam trzy zawały.

Nic się nie odezwałam, bo widzę, że sąsiadka coraz bardziej zirytowana. Otwierają się drzwi gabinetu i lekarz wychodzi razem z pacjentem. Dokąd idzie i za ile wróci, nie wiadomo. Kolejka jest coraz bardziej rozmowna i trudno się temu dziwić, bo sytuacja wkurzająca, a dodatkowo jedni nakręcają drugich.

Wsadzam nos w książkę i staram się nie denerwować, bo wiem, że moje jojczenie nic nie zmieni. Do kolejki dobija młoda dziewczyna w zaawansowanej ciąży. Wygląda mizernie, więc ustępuję jej miejsca, bo reszta chorych tak bardzo jest zajęta złoszczeniem się, że nie zwraca na nią uwagi. Po pięciu minutach wraca lekarz.
- Pani do mnie? – pyta przechodząc koło dziewczyny.
- Ja do kardiologa.
- To do mnie, proszę wejść.
Kobieta, która siedziała koło mnie podrywa się na równe nogi, napiera całą piersią na lekarza.
- Teraz moja kolej panie doktorze – mówi stanowczo.
- Ta pani jest w zaawansowanej ciąży, więc ma pierwszeństwo – ripostuje lekarz.
- Ale ja jestem po trzech zawałach – gotuje się kobita.
- Pani poczeka – mówi niewzruszony lekarz i popycha przed sobą dziewczynę.
Drzwi gabinetu się zamykają a kobieta po trzech zawałach bardzo się stara o kolejny zawał. Czerwona i spocona rozkręca się jak fryga, pomstując na lekarza i ciężarną.
- Niech się pani uspokoi, szkoda pani zdrowia – próbuję ją wyhamować.
- Jak mam się uspokoić? Nie widzi pani, co oni z ludźmi robią? Żyć się nie chce! – pokrzykuje.

Znowu wsadzam nos w książkę, bo jak się babie żyć nie chce i robi wszystko żeby mieć kolejny zawał, to jej sprawa. Mnie życie miłe.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Jesienią łatwiej o zadumę

















Znowu byłam sama na niedzielnym spacerze. Tym razem mąż nie miał czasu, bo przygotowywał się do jutrzejszego egzaminu. Pogoda była ładna a widoki jeszcze ładniejsze.

Cieszę się, że mieszkam w pięknej okolicy. Kilka kroków od domu i już jestem wśród drzew, nad rzeką, która wije się malowniczo tworząc niewielkie rozlewiska. Po rzece pływają dzikie kaczki, wśród traw uwijają się wrony, sroki, kawki, małe wróbelki. Żałowałam, że nie wzięłam aparatu fotograficznego, żeby zatrzymać na dłużej trochę piękna, które natura tak hojnie daje oczom.

Jesienne pejzaże odkładają się na duszy i łatwiej o zadumę nad przemijaniem, więc idąc po zwiędłych liściach, przyglądając się nagim gałęziom, myślałam o tym co nieuchronne, przed czym nie ma ucieczki. Jednak w listopadowym entourage’u odchodzenie staje się jakieś takie naturalne i łatwiejsze do przyjęcia.

W drodze powrotnej przypominałam sobie wiersze, które od zawsze traktuję jak plasterki z opatrunkiem na obolałą duszę. Chociaż nie tylko, bo z poezję lubię na każdą okazję, także tę radosną. Poniżej wpisuję kilka wierszy, które traktują o jesieni i oddają moje dzisiejsze emocje.

* * *
Jesienna zaduma J. Harasymowicz

Nic nie mam
Zdmuchnęła mnie ta jesień całkiem
Nawet nie wiem
Jak tam sprawy z lasem,
Rano wstaję, poemat chwalę
Biorę się za słowa, jak za chleb
Rzeczywiście, tak jak księżyc
Ludzie znają mnie tylko z jednej
Jesiennej strony
Nic nie mam
Tylko z daszkiem nieba zamyślony kaszkiet
Nie zważam
Na mody byle jakie
Piszę wyłącznie, piszę wyłącznie
Uczuć starym drapakiem
Rzeczywiście tak jak księżyc
Ludzie znają mnie tylko z jednej
Jesiennej strony

* * *
Tyle smutku... Sergiusz Jesienin

Tyle jest smutku w naszym wzroku,
Zbyt gorzko przyznać, zbyt boleśnie,
Że tylko i miedziany spokój
Pozostał nam w tym późnym wrześniu.

Inny odebrał mi spłoszenie
I dreszcz, i ciepło twego ciała ...
W sercu, jesiennym nieskończenie,
Cisza się deszczem rozszemrała.

To nic. Przywyknę. Jak pociecha
Zrodziła się ta prawda prosta,
Że nic mnie w życiu już nie czeka,
Tylko ten deszcz i żółty rozkład.

A przecie byłem też zrodzony
Do świeższych barw, do czystych dźwięków...
Jak mało widzę dróg schodzonych,
Jak wiele popełnionych błędów.

Życie... ból... szczęście - mija wszystko...
Śmieszny fatalizm doczesności.
Ogród, jak nieme cmentarzysko,
Usiały brzóz odarte kości.

I my zamrzemy, przeszumimy
Na podobieństwo drzew ogrodu.
Próżno więc pragnąć pośród zimy
Kwiatów, co giną z przyjściem chłodu.

* * *

Jesień - Maria Jasnorzewska Pawlikowska

Już jesień
rodzi się w moich oczach .
Króluje
przez kilka miesięcy
i odchodzi
Jestem jak jesień
złota ,
szczera
ciepła
zimna .
Kocham jesień
Kiedyś przysypie mnie
liśćmi
Jestem jesienią...
Widzę , że przemijam

* * *

Listopady - Władysław Broniewski

Cale życie zrywam się i padam,
jakbym w piersi miał wiatr na uwięzi,
i chwytają mnie złe listopady
czarnymi palcami gałęzi.

Ja upiłem się tym tchem, tym szumem,
niepokojem, który serce zatruł
to dlatego śpiewać już nie umiem,
tylko wołam wołaniem wiatru,
to dlatego codziennie się tułam
po wieczornych, po czarnych ulicach
i prowadzi mnie wilgotny trotuar
w mgłę wilgotną, która bólem nasyca.
Acetylen słów płonie na wargach,
płonie we mnie bolesna maligna,
chodzę błędny, jak ludzie w letargu,
zewsząd, zewsząd niepokój mnie wygnał.
Nie ma wyjścia, nie ma wyjścia, nie ma wyjścia,
muszę chodzić coraz dalej, coraz dłużej.
Jestem wiatr szeleszczący w liściach,
jestem liść zagubiony w wichurze.
Tylko w oczach mgła i oczy bolą,
tylko serce bije coraz częściej.
Jak błękitny płomień alkoholu,
płoniesz we mnie moje nieszczęście.
Muszę chodzić, muszę męczyć się wiecznie,
w mgle za włosy mnie wloką wieczory,
lecą za mną, nieprzytomne, pospieszne,
moje słowa, moje upiory.
Muszę wiecznie zrywać się i padać,
jakbym w piersi miał wiatr na uwięzi.
Pochwyciły straconą radość
nagie gałęzie.
Przelatują, wieją przeze mnie
listopady chwil, których nie ma...
To - tylko liście jesienne.
To - pachnie ziemia.

niedziela, 6 listopada 2011

Nie jestem konsekwenta w lenistwie

Pogoda dziś była piękna. Ciepło, słonecznie i prawie bezwietrznie a ja, zamiast łapać ostatnie pogodne dni, cały dzień przesiedziałam przy komputerze. Na moje szczęście robotę skończyłam i od jutra mam wolne. Hurraaaa

Przy okazji zastanawiałam się nad pracowitością i lenistwem. Wiadomo, pracowitość to cnota a lenistwo wada. Ale czy aby na pewno? Kiedyś miałam pewność dziś już nie, bo wszystko jest względne, zaleta może ciążyć, wada może pomagać.Przykład?

Pracowita mrówka taszczy na grzbiecie ciężary większe od niej samej, lata jak poparzona w pośpiechu i nie ma czasu pomyśleć, po co żyje i czy na pewno robi to, co chce. Bez mrowiska traci sens życia, więc tyra dla innych, nie oglądając się na siebie.

A taki np. leniwiec siedzi sobie na drzewie, grzeje się w słońcu albo schodzi w cień, żuje sobie liście i obserwuje niebo, ruszając się tylko tyle ile musi. Nie lata z drzewa na drzewo w poszukiwaniu lepszych liści, bo mu się nie chce i zadowala się tym, co ma. Sam sobie wystarcza, więc poświęca się tylko dla swoich młodych.

Gdybym miała wybierać, to wolałabym być leniwcem aniżeli zaganianą mrówką, której życie mija z nosem przy ziemi. Szkoda mi życia na robienie rzeczy, bez których mogę się obejść.

Kiedyś bardzo podziwiałam ludzi pracujących od świtu do nocy a teraz mi przeszło. Człowiek nie powinien za ciężko pracować, bo wtedy brakuje mu czasu by żyć. Harować ponad siły kosztem zdrowia, kosztem rodziny, to naprawdę żadna cnota. A jak się weźmie pod uwagę, że część tych ciężko pracujących ludzi wypruwa sobie żyły, żeby kupić nowy dom, w którym nie ma czasu mieszkać, czy nowy samochód, którym nie ma gdzie jeździć, to taka pracowitość jest po prostu głupia.

Stanowczo wolę mieć czas na życie niż życie w rzekomym dobrobycie, i tego będę się trzymać. Niestety, ponieważ życie kosztuje, to trzymać się będę do następnej okazji na zarobek. Z tej niekonsekwencji tłumaczy mnie tylko to, że nie pracuję na markowe ciuchy czy inne bzdety, ale na rzeczy potrzebne do codziennego funkcjonowania, bez których trudno się obejść. C’est la vie!

piątek, 4 listopada 2011

Urzędnicy kontra kapłan

Przeczytałam prasowe doniesienia o nałożonym na ks. Adama Bonieckiego zakazie publicznych wypowiedzi i bardzo się wkurzyłam. Wygląda na to, że Pan Bóg dał człowiekowi wolność, ale jego personel naziemny wie lepiej i nakłada cenzurę. Zupełnie tego nie rozumiem, ale za pysznym i głupim nikt nie trafi.

Ksiądz Boniecki jest kapłanem, który szczególnie nie zasłużył sobie na takie traktowanie. No właśnie, On jest kapłanem a nie urzędnikiem, więc ma odwagę bronić wiary a nie tylko zgadzać się ze zwierzchnikami w rzekomym interesie urzędu.

Wiem, wiem. Kościół to instytucja hierarchiczna, obowiązuje zasada posłuszeństwa, ale posłuszeństwo nie powinno być używane do zamknięcia ust kapłanowi, którego jedynym celem jest troska o religię, którą wyznaje i Kościół, którego jest członkiem.

Co takiego zdrożnego zrobił ks. Adam Boniecki, w czym zawinił i wobec kogo? Wszystko wskazuje na to, że Jego „winą” jest to, że bardziej broni istoty wiary aniżeli symbolu. To nie podoba się Kościołowi, który jako instytucja, przymierza się do wojowania przede wszystkim o władzę i symbole. Nie mnie pouczać znawców teologii, ale z tego, co pamiętam faryzeusze też przestrzegali restrykcyjnie zasad wiary zapominając, na czym polega prawdziwa wiara.

Stosując kościelną retorykę można powiedzieć, że diabeł miesza, diabeł radzi, diabeł nigdy cię nie zdradzi. Jednak widzi mi się, że tym, który ubrał się w ornat i na mszę ogonem podzwania stanowczo nie jest ks. Adam Boniecki.

Nie wiem, co sobie wyobrażają hierarchowie kościelni zamykając usta takiemu kapłanowi, ale jeżeli chcą jeszcze bardziej oddalić ludzi od Kościoła, to są na dobrej drodze. Diabeł się cieszy, że ma takich wysoko postawionych pomagierów

czwartek, 3 listopada 2011

Moje towarzystwo – melancholia i optymizm

Listopadowe smutki oblepiły mnie jak jesienna mgła. Rozglądam się dokoła, wokół snują się duchy przeszłości a przyszłości nie widać. Gdzie się podział mój wypracowany i ciężko wyćwiczony optymizm? Odleciał w ciepłe kraje? Nie. Siadł sobie w kącie i siedzi, czekając aż go zauważę.

Patrzę na niego kątem oka i mam mu za złe, że sam z siebie nie ratuje mnie przed czarnymi myślami. Strzelam focha. A co nie mogę? Nie jestem sama, mam jeszcze melancholię.

Melancholia, to bardzo ciekawa kobita. Chodzi powłóczystym krokiem, zamotana w szare chmury i pławi się w nostalgii za tym, co minione. Od czasu do czasu zatopi się w cierpkich wspomnieniach i zrosi oczy smutkiem. Z drugiej strony, uśmiecha się łagodnie z wyrozumiałością i układa wszystkie przeżycia w refleksje.

Nie mogę powiedzieć, że bardzo lubię tę moją melancholię, ale dzięki niej łatwiej przychodzi mi strawić świadomość przemijania i codzienne rozczarowania. Poza tym, ona nie jest wymagająca, łatwo się z nią zakolegować.

Co innego optymizm, ten jest jak stary kawaler, wciąż potrzebuje uwagi i nowych podniet. Wystarczy, że na chwilę o nim zapomnę a on już marnieje i więdnie. Ostatnio trochę go zaniedbałam i zrobił się jakiś mizerniutki, anemiczny, widać, że jesień mu szkodzi.

I co ja mam z nim zrobić? Jak go nie zasilę odrobiną radości, to całkiem go szlag trafi. A szkoda by było. No trudno, trzeba nad nim popracować. Na początek wezmę go za fifrak i wyprowadzę na świeże powietrze. Niech się dotleni i skupi na czymś pożytecznym. Ja będę mu towarzyszyć. Melancholia niech się zajmie sobą sama, bo ja nie mam czasu.

Już „po” i nic nie można zmienić
















„Umarłych wieczność dotąd trwa, dokąd pamięcią się im płaci.” – napisała moja ulubiona poetka Wisława Szymborska. Dzisiaj te słowa brzmią szczególnie prawdziwie, bo dzisiaj są Zaduszki.

Cmentarze znowu zapełniły się ludźmi, którzy zapalali na grobach swoich bliskich światło, ale odwiedzających było mniej niż wczoraj. Za to atmosfera była lepsza. Na cmentarnych alejkach było zdecydowanie ciszej i mniej odpustowo-jarmarcznie.

Poszłam, jak każdego roku w Dzień Zaduszny, na groby rodziców, dziadków, kuzynów, bliższych i dalszych znajomych. I, jak co roku, ze smutkiem stwierdziłam, że potrzebuję coraz więcej zniczy.

Niespodziewanie wśród grobów natknęłam się na znajome nazwisko, zapomniane przez wiele lat. Podeszłam bliżej. Ze zdjęcia umieszczonego na skromnym pomniku patrzyła na mnie Teresa. Od czasu, gdy widziałyśmy się ostatni raz minęło ponad dwadzieścia lat. Zresztą to ostatnie spotkanie też było trochę przypadkowe. Po prostu, życie nas rozdzieliło. Ja miałam swoje sprawy, które pochłaniały mnie bez reszty, ona też miała swoje, które chciała zachować dla siebie. I tak się minęłyśmy, chociaż przez wiele lat byłyśmy dla siebie ważne.

A teraz już się nie dowiem, jak wyglądało jej życie i dlaczego tak bardzo stroniła od ludzi. Nawet nie mam kogo o nią spytać, bo Teresa nie utrzymywała kontaktów z koleżankami ze szkoły. Zawsze była trochę z boku i byłam chyba jedyną jej koleżanką, z którą była bliżej. Jednak, gdy skończyła się szkoła, nasze drogi się rozeszły.

Gdybym poszła inną alejką, nie wiedziałabym nic o jej śmierci, a tak wiem i nie jest mi z tym dobrze. Nawet pomimo tego, że kiedy jeszcze żyła, to dla mnie była nieobecna. Teraz, gdy umarła, żałuję, że jest już „po” i nic nie można zmienić. Śmierć postawiła granicę.