Szukaj na tym blogu

piątek, 29 maja 2020

Sercowo ciężki dzień z piosenkami Okudżawy

Dzisiejszy dzień sercowo ciężki, bo wieje i wieje bezustannie. Kocham wiatr, nawet bardzo. Niestety moje serce go nie lubi i im mocniej wieje, tym bardziej robi wszystko nie tak jak powinno. Widzę, że mojemu organizmowi coraz gorzej ze mną, a mi z nim. Ja lubię on nie lubi, ja bym chciała on nie może. I co pan zrobisz, jak nic pan nie zrobisz? Rozejść się z nim nie mogę, bo jesteśmy na siebie skazani po grób, a do grobu mi się jeszcze nie śpieszy. Żeby jakoś zaradzić problemom łyknęłam więcej koralików niż zwykle i poszłam na spacer, żeby się dotlenić. Tylko jak się dotlenić, jak człowiek zamaskowany? Można próbować, ale to raczej trudne. Córka mnie przekonuje, że nie muszę nosić maski, bo mam istotne powody medyczne, żeby tego nie robić, więc każdy sąd mnie uniewinni. Ale ja już wolę się z lekka poddusić niż tłumaczyć się jakiemuś gorliwemu policjantowi, sądowi, czy karnemu obywatelowi, który sam zamaskowany po białka oczu, rzuca piorunujące spojrzenia tym, co się wyłamują z narzuconych przez rząd ograniczeń. Tak na marginesie, to z moich doświadczeń wynika, że im mniej myślący osobnik tym większą ma ochotę żeby rządzić innymi. Nie ogarnia taki bidulek siebie ani swojej grzywki, no chyba że łysy, to mogę się mylić i on to miejsce po grzywce jednak ogarnia, ale chciałby postawić wszystkich do pionu, ustawić w szeregu i na koniec wrzasnąć ruki pa szwam! Wiem, co mówię, bo miałam dzisiaj z takim do czynienia, ale tę sytuację opiszę innym razem, bo teraz mam coś milszego do zrobienia. Chciałam polecić  piosenki Bułata Okudżawy śpiewane przez Kubę Blokesza.  Słuchając tych piosenek tak się zasłodziłam, że nawet serce mi się uspokoiło. Normalnie cud, miód malina. Znalazłam to nagranie przez przypadek, ale wiem, że będę do niego wracać, więc wklejam na bloga. I na dzisiaj to by było na tyle.

czwartek, 28 maja 2020

Kocham Panią Pani Stasiu

Ci co mnie znają, wiedzą, że, choć nie zawsze po mnie to widać, to lubię lubić ludzi. Dlatego jak spotykam takich, których polubić mogę, to z naiwnością dziecka idę w to lubienie. Dobrze mi z tym, jak na kogoś mogę patrzeć z podziwem i cieszyć się jego towarzystwem. Gorzej, jak okazuje się, że się pomyliłam i muszę się zmierzyć z rozczarowaniem. Albo jak mam do czynienia z osobą, od której lepiej się trzymać na odległość kija. Wtedy potrafię jeszcze mocniej nie lubić niż lubić. I nie ma zmiłuj, jestem wredna albo stosuję metodę: zejdź mi z oczu. Nie zadaję się z tymi, których nie lubię. Szkoda mi życia. Na szczęście z upływem lat nauczyłam się omijać tych, z którymi mi nie po drodze i aż tak dużo tych rozczarowań nie było. Jakoś tak się składa, że mam szczęście do ludzi. Ale pora kończyć, to przydługie zagajenie, bo weszłam na bloga, żeby podzielić się wiadomością dotyczącą Stanisławy Celińskiej.
Dzisiaj wysłuchałam na Onecie wywiadu z nią i dowiedziałam się, że powstała kolejna płyta pod tytułem „Jesienna”. Odsłuchałam na Youtube piosenkę z tej płyty „Liczy się moment” i znowu się zachwyciłam. Jest prosto, pięknie, mądrze.


Ta kobieta jest pięknym człowiekiem i wspaniałą artystką. Wiosną ubiegłego roku byłam na jej koncercie i to były pięknie przeżyte dwie godziny. Śpiewała piosenki z płyt „Malinowa”, „Atramentowa” i jedną czy dwie nagrane z Muńkiem Staszczykiem. Pomiędzy piosenkami trochę mówiła o sobie, o życiu, o zmaganiu się z losem, który nie zawsze jest łaskawy. Byłam i jestem nią zauroczona. Cóż mogę powiedzieć więcej. Kocham Panią Pani Stasiu. Posłuchajcie. I na dzisiaj to by było na tyle.

poniedziałek, 25 maja 2020

Wiosna, nie taka jak miała być, ale ciągle wystarczająco dobra

Pięknie kwitnie akacja


















Czekałam na nią z utęsknieniem i wreszcie przyszła, nawet trochę wcześniej niż zapowiadały ją kalendarze. Cudnie zielona, ukwiecona narcyzami, konwaliami, żonkilami, tulipanami, , kolorowymi bratkami. Zasypana płatkami forsycji, magnolii, jabłonek. Rozśpiewana głosami setek ptaków. Pachnąca cudnie wiatrem niosącym zapach ziemi, bzu, akacji, kasztanowców, owocowych drzew i pierwszej skoszonej trawy. WIOSNA, taka jaką kocham.
 
Ale też niespodziewanie i boleśnie inna, bo to pierwsza wiosna z ukoronowanym wirusem. Przyroda bierze wysokie „C”, a tu nie ma jak podziwiać, bo życie przerosło ją o głowę. Ludzie przemykają zamaskowani, przygięci do ziemi strachem o to, jak będzie wyglądało ich życie po epidemii. A to, że nie będzie dobrze, wiadomo już dziś. I jak tu cieszyć się z wiosny, jak namawiać na podziwianie cudów natury? Zestresowany człowiek ma gdzieś kwiatki i ptaszki, gdy życie mu się sypie. Ja jednak namawiam, bo natura leczy nie tylko ciało, ale przede wszystkim duszę. Nasze korzenie są w naturze i natura uczy mądrości, więc tak jak ona mamy siłę, żeby się odradzać. Na świecie dzieje się coraz gorzej, ale „co pan zrobisz, jak nic pan nie zrobisz”. W pojedynkę wielkiego świata nie zmienisz, ale swój mały możesz. W każdym razie ja nie odpuszczam i próbuję.

Cieszę się cudownością małych rzeczy, żeby mieć siłę mierzyć się z tymi niezbyt cudownymi dużymi. Einstein mawiał, że „Życie można przeżyć tylko na dwa sposoby: albo tak, jakby nic nie było cudem, albo tak, jakby cudem było wszystko.” Zgadzam się z nim i stanowczo wybieram ten drugi sposób. Nie stać mnie na nic innego. Tylko tak mam szansę zachować choć trochę radości. Zdaję sobie sprawę, że będąc na emeryturze mam pewien komfort, bo nie martwię się o pracę. Co najwyżej mogę przeżywać, że inflacja zżera mi oszczędności, ale nie przeżywam, bo to nic nie zmieni. Martwienia się o córkę i jej rodzinę nie mogę zwalić na Covid-19, bo mam tak od zawsze, to moja wada konstrukcyjna i wiele matek ją ma. Ale cierpkość martwienia się rekompensuję sobie radością, jaką mam z kontaktów z nimi, co prawda na odległość i przez ekran laptopa, ale może już niedługo to się zmieni. Póki co, jest wiosna i jest dobrze. I dzisiaj to by było na tyle.

Ładujemy w lesie akumulatory


 

































Rozłożysty, piękny symbol matur, ale nie tej wiosny

Na wietrze tańczą gałązki brzozy

Pięknie kwitną kasztany
Drzewko, które kapie  złotem i cieszy oczy
Delikatnie i pięknie się nam rozkwieciło 
Cudnie pomarańczowy krzaczek

Ach jak malinowo i na trzech nóżkach
































































































Te drzewka wyglądają, jakby popiły denaturatu

sobota, 23 maja 2020

Nie powinno się kochać za bardzo












Zawsze mówię, że do mnie bardziej pasuje reumatyzm niż romantyzm, ale czasami coś mnie nachodzi i wtedy piszę takie teksty, jak ten poniżej. Historia zmyślona, ale tytuł warty zastosowania. Bo w życiu wszystko można popsuć, nawet miłość. Dlatego kochajmy mądrze, zaczynając od pokochania siebie. I na dziś by było na tyle.


Nie powinno się kochać za bardzo

Późną nocą siedzę w pustym mieszkaniu i myślę o swoim życiu. Od dzisiaj jestem sama, a przez ostatnie 10 lat oduczyłam się żyć dla siebie. Co teraz zrobię? Wieczorem mój mąż zabrał swoje rzeczy, zostawił klucze i odszedł. Nie mam złudzeń, że to się zmieni, że obudzę się jak ze złego snu. To, co mnie spotkało nie było snem, chociaż żyłam jak we śnie, nie do końca świadoma tego jak żyję i z kim.

Patrzę na otwarte drzwi balkonu, od których wieje chłodem. Czuję, że ta przestrzeń za oknem ciągnie mnie niczym magnes. Tyle lat byłam ograniczona do stałych miejsc, sytuacji, zachowań. Jak ślimak nosiłam cały swój świat na własnym grzbiecie. Czy gdybym rzuciła się w dół, to ta cholerna skorupa w końcu by się roztrzaskała? Czy też do końca życia będę nosiła ją w sobie? Jednak boję się wstać. W pokoju jest coraz zimniej, zawijam się w narzutę i skulona obserwuję niebo. Granatowo czarne chmury gnane wiatrem wolno płyną, na ich tle w mojej głowie wyświetla się film. Kadr po kadrze, scena za sceną, oglądam moje życie.

Bardzo tęskniłam za miłością i jak większość młodych dziewczyn byłam gotowa wszystko podporządkować tej tęsknocie. Gdy poznałam Adama, czułam się jakby cały świat usunął się na drugi plan i stanowił jedynie tło dla tego mężczyzny. Przystojny, kulturalny, student ekonomii, podobał się wszystkim dziewczynom a wybrał właśnie mnie. Taką beznadziejnie zwyczajną, szarą. Patrzyłam na niego z zachwytem, którego zupełnie nie umiałam ukryć. Miał takie piękne brązowo kasztanowe oczy, których kolor był właściwie taki sam jak jego rzęsy, brwi i włosy. Na pierwszej randce nazwałam go w myślach „kasztankiem”. Uśmiechał się pięknie i kiedy szłam obok niego, to czułam, że już zawsze i wszędzie chcę za nim iść. Tak też się stało. Zawsze byłam za nim. Jego drogi były moimi. Jego plany, marzenia, życiowe cele, były dla mnie najważniejsze. Adam był dla mnie wszystkim i bez niego nic nie było ważne. Właściwie, to od życia chciałam tylko dwóch rzeczy: być z Adamem i mieć dziecko. Adam ożenił się ze mną, pozwalał się kochać, ale na dziecko się nie zgodził. – Agata, zrozum. Pracuję naukowo, potrzebny mi spokój. O dziecku porozmawiamy, jak osiągnę jakąś pozycję – mówił za każdym razem, gdy nieśmiało wspominałam, że chcę zostać matką. Rozumiałam. Mężczyźni wolniej dojrzewają do chęci posiadania potomstwa, bo bardziej pociąga ich kariera, wygodne życie, więc muszę poczekać.

Lata mijały a ja wciąż czekałam. Zabiegałam o miłość Adama i byłam jego cieniem. Mnie i moich spraw nie było. Przekonywałam się o tym wielokrotnie, ale wciąż się na to godziłam. - Adasiu, zaproponowali mi awans. Chcą żebym kierowała zespołem – powiedziałam radośnie. – Wiesz, szefowa bardzo mnie chwaliła, że jestem taka... - Spokojnie, - przerwał mi Adam. – Będziesz miała z tego jakieś pieniądze? - Na razie chyba nie, ale to fantastyczna propozycja i marzyłam żeby…, – ale zanim jeszcze zdążyłam skończyć, Adam znowu mi przerwał. – To nie ma, o czym mówić. Pracy będziesz miała więcej, więc dom na tym ucierpi, a ja nie mam zamiaru się poświęcać. – Ale ja dam radę wszystko pogodzić, przekonasz się – usiłowałam bronić swojego marzenia. - O niczym nie będę się przekonywał, bo się nie zgadzam – skwitował krótko. Ale…- spojrzałam na niego błagalnie. To trochę go rozmiękczyło, więc już łagodniej powiedział – Wystarczy, że ja robię karierę, ty nie musisz. Potrzebuję żony, która zapewni mi spokojny dom i będzie mnie wspierać. Nie chcę zapracowanej feministki, której mylą się priorytety. A poza tym, to co ty za karierę możesz zrobić w tym urzędzie – dodał z lekceważeniem. Było mi smutno. Wiedziałam, że nawet gdybym się upierała, to i tak niczego nie zyskam. I Adam będzie na mnie zły. Już nie raz się przekonałam, że dla Adama jestem ważna tylko wtedy, kiedy jestem miła i na wszystko się godzę, więc znów poddałam się bez walki. Praca nie dawała mi już satysfakcji, tym bardziej, że kiedy nie skorzystałam z propozycji awansu, zostałam przeniesiona do nudnej archiwizacyjnej roboty. Domowe obowiązki były nużące. A ciągłe dostosowywanie planu dnia do zamierzeń mojego męża, skutecznie zawęziło krąg moich znajomych. Koleżanki mnie nie odwiedzały, bo Adam nie lubił, gdy ktoś do nas przychodził. Ale jeszcze bardziej nie lubił, gdy wychodziłam gdzieś sama. - Nie po to mam żonę, żeby wracać do pustego domu – mówił z pretensją. Byłam, więc pracującą kurą domową. Od 8 do 16 tkwiłam w pracy a resztę dnia spędzałam w domu. Siedziałam jak kura na grzędzie i czekałam na męża. Adam wracał o różnych porach, bo miał jakieś swoje sprawy, o których nic nie wiedziałam. Gdy wypytywałam, co robi po pracy, Adam był niezadowolony i dawał mi to odczuć. Godziłam się na wszystko, ale wciąż próbowałam zwrócić na siebie jego uwagę. – Adasiu, źle mi. Czuję, że żyję nie tak jak bym chciała. Jestem taka nieważna – mówiłam. – O co ci znowu chodzi? – pytał z irytacją mój mąż. Ale wcale nie chciał ode mnie odpowiedzi, bo zaraz dodawał - Wymyślasz jakieś problemy, bo czytasz za dużo tych babskich gazet. Gdy nie ustępowałam i próbowałam coś jednak zmieniać, Adam się na mnie obrażał. I jeszcze bardziej się ode mnie odsuwał. Coraz częściej było mi smutno, ale nie miałam nawet, komu się poskarżyć. Przyjaciółki o mnie zapomniały, ale nawet nie mogłam mieć o to pretensji. Za często odwoływałam spotkania, bo akurat Adamowi byłam do czegoś potrzebna. Traktowałam je jak koło ratunkowe, a przyjaźń wymaga wzajemności. Rodziców nie chciałam martwić swoimi problemami. Z resztą i tak by mnie nie zrozumieli, bo w ich oczach Adam był idealnym zięciem. Rzeczywiście na zewnątrz wszystko wyglądało doskonale. Przystojny mąż robiący karierę, spokojne dostatnie życie. Nie jedna kobieta bardzo mi zazdrościła. Ja jednak często myślałam, że żyjemy w różnych światach i on mnie chyba nie kocha, skoro tak mało go obchodzę. Jestem po prostu wygodną, dość atrakcyjną fizycznie służącą. Ale sama zaraz sobie zaprzeczałam, że może mam za duże oczekiwania, gdy on jest taki pochłonięty pracą. Pocieszałam się, że przecież fizycznie wciąż mnie pragnie i nasze noce są przepełnione namiętnością, więc może rzeczywiście przesadzam. Oszukiwałam się do czasu, gdy mimo zabezpieczenia zaszłam jednak w ciążę.

To był szok dla nas obojga. Adam był zły i podejrzewał, że go podstępem wrabiam w dziecko. Ja byłam przestraszona jego podejrzeniami, ale skrycie bardzo się cieszyłam. Poszliśmy razem do ginekologa, który potwierdził, że mimo spirali zaszłam w ciążę. – Panie doktorze, da się jeszcze coś z tym zrobić?- spytał bezceremonialnie mój mąż. Lekarz popatrzył na mnie ze współczuciem i powiedział do Adama – Fizycznie jest to możliwe, ale jak pan wie, to nielegalne, bo nie ma żadnych wskazań do przerwania ciąży. – Dziękujemy panu, to my już pójdziemy- zakończył wizytę mój mąż i wyprowadził mnie z gabinetu. W drodze i po powrocie do domu, oboje milczeliśmy. Byłam porażona zachowaniem Adama, Boże, o czym on mówi? Przecież wie, jak pragnę dziecka. Dlaczego nie pomyślał o mnie? Dlaczego już podjął decyzję? Pytałam sama siebie, chociaż nie było się czemu dziwić. Przecież Adam nigdy nie pytał mnie o zdanie. Następnego dnia Adam wcześniej wrócił z pracy. – Agata, usiądź – powiedział. Posłusznie usiadłam naprzeciw niego. Wziął mnie za rękę i powiedział miękko – Kochanie, zastanawiałem się nad tą sprawą. Sprawą?! Przecież to chodzi o nasze dziecko, pomyślałam. – Teraz nie jest dobra pora na wikłanie się w takie obowiązki. Nic ci nie mówiłem, ale dostanę chyba propozycję wyjazdu za granicę. Wiesz, to ogromna szansa dla mojej pracy naukowej, prestiż i po powrocie otwarta droga do awansów. Myślałem, że weźmiesz bezpłatny urlop i razem pojedziemy zobaczyć kawałek innego świata. Proszę nie komplikuj nam życia. Na pojutrze umówiłem znajomego ginekologa. Załatwimy to po cichu. W sobotę i niedzielę trochę odpoczniesz a potem wszystko będzie dobrze – zakończył tę jednostronną „rozmowę”. Siedziałam jak zahipnotyzowana i patrzyłam na nasze ręce. Bałam się odezwać. Bałam się, że jak już zacznę mówić, co naprawdę czuję i myślę, to Adam raz na zawsze puści moją rękę.

W piątek Adam zabrał mnie z pracy, gdzieś zawiózł, coś ze mną robili, ale mnie jakby nie było. Niewiele brakowało, żeby nie było mnie naprawdę, bo parę godzin po aborcji dostałam masywnego krwotoku. Pogotowie, szpital, operacja, ciężkie godziny między jawą a snem. Instrukcje Adama, co mam mówić, żeby nie narobić kłopotu lekarzom tuszującym sprawę aborcji. Potem powrót do domu, tygodnie płaczu, obrzydzenie do siebie, poczucie straty, pretensje do Adama. Po trzech miesiącach wróciłam do pracy, ale poza tym nic nie było takie jak dawniej. Nie miałam już siły żeby zabiegać o miłość Adama, ale starczało mi energii na płacz i pretensje. Mojego męża kochałam i nienawidziłam. Siebie wyłącznie nienawidziłam. Jak mogłam być taką bezwolną kukłą? Jak mogłam zabić własne dziecko? Te pytania powtarzałam jak mantrę. Nie umiałam znaleźć na nie odpowiedzi. Ale to nie powstrzymywało mnie przed bezlitosnym oskarżaniem siebie. Dobrze, że nigdy nie będę mogła mieć dzieci, bo takie głupie kobiety nie zasługują na to, żeby być matkami, myślałam. Nie miałam dla siebie litości a jednocześnie płakałam nad sobą.

Na początku Adam był spokojny, łagodny i opiekuńczy, jak nigdy przedtem. Wyglądało to tak, jakbyśmy zamienili się rolami. Jednak jego opieka, wyrozumiałość, dosyć szybko przeszły w irytację i rozczarowanie. Jakoś sobie chyba wytłumaczył to, co się stało. Oczyścił się z winy, uśpił wyrzuty sumienia i chciał wrócić do naszego wcześniejszego życia. - Agata, pozbieraj się w końcu, co się stało, to się nie odstanie – mówił, tak jakby to była wyłącznie sprawa moich chęci. Ale mnie już na nic nie było stać. Nie umiałam z nim rozmawiać, nie byłam usłużna i miła. Widziałam, że Adam jest coraz bardziej mną rozczarowany. Nie dążył do zbliżeń i często patrzył na mnie z wyrzutem. Ale mnie to już nie obchodziło. Właściwie, oprócz wspólnego mieszkania i obopólnej niechęci, już nic nas nie łączyło.

Po roku życia w zawieszeniu między piekłem a codziennością, mój mąż dzisiaj powiedział – Agata, muszę od ciebie odejść, moja decyzja jest ostateczna. Proszę oszczędźmy sobie rozmów, wyjaśnień, już cię nie kocham, więc nie ma, o czym mówić. Milczałam. Chyba rzeczywiście nie było o czym mówić. Co mamy sobie wyjaśniać? To, że dla niego nie ja byłam ważna? Że liczyło się tylko to, jak bardzo go kochałam, podziwiałam i na ile spełniałam jego oczekiwania? Przecież wszystko, co nas łączyło, to moja ślepa miłość do niego, której przejawem była bezwzględna uległość. Kiedy tego zabrakło, nie pozostało już nic.
Za oknem świtało, chmury zmieniły barwę a później wyszło słońce. Bezsenna noc nie przyniosła mi odpowiedzi na pytania postawione u jej progu. Wciąż nie wiem, co teraz zrobię. Jednak nocne rozmyślania oprócz uczucia goryczy i porażki przyniosły mi jakąś dziwną ulgę. Coś się skończyło, ale nie mogę i nie chcę tego naprawiać. Teraz nie mam innego wyjścia, jak tylko odzyskać siebie i własne życie. Dużo zapłaciłam za lekcję, że żaden człowiek nie powinien być dla nas całym światem. Ale skoro to wszystko przeżyłam, to nic już mnie nie złamie. Wstałam, zamknęłam drzwi od balkonu i zaczęłam nowy dzień.

I na dzisiaj to by było na tyle.



zdjęcie złowione w sieci. 

czwartek, 21 maja 2020

Miała być czarna komedia. Nie uśmiałam się, ale film polecam



















Obejrzałam właśnie na HBO GO film „Litość” w reżyserii Babisa Msrkidisa. Jest to historia 45 letniego prawnika, którego żona zapadła w śpiączkę. On jest raczej typem hermetycznie zamkniętego introwertyka, który nawiązuje bliższe relacje z ludźmi, dopiero wtedy, gdy ci okazują mu współczucie i życzliwość po wypadku żony. Dostęp do własnych uczuć i zainteresowane obcych ludzi podoba mu się do tego stopnia, że gdy żona zdrowieje główny bohater traci sens życia. Okazuje się, że bez tragedii on znów staje się przezroczysty, nikt się nad nim nie lituje, nikt o niego nie zabiega. A on zostaje ze swoim wewnętrznym smutkiem, ze swoim wewnętrznym dramatem, który nikogo nie obchodzi. A on tak bardzo pragnie, żeby ten smutek wylał się z niego i spowodował ludzką życzliwość i zainteresowanie.

Film był przypisany do kategorii czarna komedia, czyli gatunku, który lubię. Chociaż bardzo się starałam, niestety niczego zabawnego w filmie się nie dopatrzyłam. No chyba, że kogoś śmieszy, że można tak się zapamiętać w przeżywaniu bólu, że gdy przyczyna bólu znika, to pozostaje totalna pustka, którą bohater zastępuje zbrodnią. I wtedy znów może płakać, i znów ludzie będą mogli się nad nim litować, i znów zazna odrobiny życzliwości. Samotność głównego bohatera jest porażająca, a jego próba poradzenia sobie z nią kuriozalna i wyniszczająca.
Mnie film się podobał, ale ja uwielbiam melancholijne historie o ludziach, a o dziwnych ludziach szczególnie. I to by było na tyle.




zdjęcie z sieci

wtorek, 19 maja 2020

Kontynuacja remontowych historii

Kiedy już pożegnałam się z hydraulikami przyszli kolejni fachowcy. Fachowców było dwóch i obaj panowie byli zaprzeczeniem obiegowej opinii o fachowcach. Po pierwsze, byli bardzo uprzejmi nie tylko wobec klienta, czyli mnie, ale też wobec siebie. Zwracali się do siebie per Aruś i Heniuś. Współpracowali ze sobą bez najmniejszych nawet zgrzytów. Po drugie, byli punktualni i wszystko robili bardzo solidnie. W czym więc problem? No właśnie w tym, że byli tacy akuratni, do bólu dokładni i wciąż pytali mnie o zdanie. 

Można powiedzieć, że babie nie dogodzi, ale można też zrozumieć babę, która nie rozróżnia włączników nadtynkowych od podtynkowych, nie łapie niuansów czy drzwi są przylgłowe czy bezprzylgłowe i zupełnie się nie zna na wielu innych tego typu ciekawostkach. Baba wiedziała, że chce żeby było ładnie, ale proces dochodzenia do „ładnie” bardzo babę męczył. Baba kilka razy dziennie pytała się jaki diabeł ją podkusił, żeby zmieniać mieszkanie, ale żaden się nie przyznał. Dodatkowo babę i fachowców bardzo męczył pech.

Najpierw przy zrywaniu w kuchni podłogi została uszkodzona elektryka, więc baba zapoznała się z rodzajami kabli i przeżyła pierwsze zalanie pokoju. Co mają uszkodzone kable w kuchni do zalanej podłogi w pokoju? Jak się ma pecha, to dużo. Fachowcy nie mając prądu w kuchennym gniazdku skorzystali z przedłużacza, do którego była podłączona lodówka. Lodówkę na środku pokoju postawiła baba, więc nawet nie powinna mieć pretensji do fachowców, którzy przecież wyłączyli zasilanie na chwilę. A że potem zapomnieli włączyć, cóż zdarza się. Z rozmrożonej lodówki wyciekło na panele trochę wody, ale baba przyszła na czas, zobaczyła, powycierała i uspokoiła zestresowanych fachowców.

Drugie zalanie było gorsze, bo fachowcy zabronili babie szwendać się po chałupie. Klej na świeżo położonej podłodze miał dokładnie związać, więc nie można było po niej chodzić. A że baba fruwać nie umie, to karnie zastosowała się do wytycznych i przez dwa dni nie zajrzała do remontowanej chałupy. Trzeciego dnia baba przyszła i od progu wpadła w zachwyt nad pięknie ułożoną podłogą na połowie chałupy. Potem baba zajrzała do pokoju, w którym stała lodówka i aż pociemniało jej w oczach. Na środku pokoju było małe bajoro, ograniczone rozmiękłymi kartonowymi pudłami, które baba przywlokła ze starego mieszkania. Ślubny baby rozgryzł powód zalania, bo wypatrzył, że fachowcy oparli o lodówkę zakupiony przez babę brodzik, a ten się osunął, rozłączając wtyczkę lodówki od gniazdka. Tak, czy siak, lodówka się całkowicie rozmroziła, wylewając wodę na podłogę. Po otwarciu okropnie  śmierdziała, bo w 30 stopniowym upale wszystko się zepsuło. Jak już baba, nadwyrężając swój kręgosłup, zlikwidowała powódź, to zabrała się do opróżniania zamrażalnika. Smród rozmrożonego mięsa, grzybków, warzywek wyciskał babie łzy z oczu, ale baba twarda jest, więc nawet się nie posmarkała. Przez następne dni baba wizytowała chałupę i bacznie obserwowała panele. Baba jest naiwna i lubi się łudzić, więc pocieszała się, że przecież jak jest  gorąco to jest szansa, że podłoga szybko wyschnie i będzie dobrze. Do pocieszania baba miała jeszcze strapionych fachowców, którzy patrzyli z niepokojem na podłogę i na babę. Kiedy już elektryka była naprawiona, gniazdka założone, ściany wygładzone, drzwi obsadzone i wszystko inne co było do zamontowania było zamontowane, baba pożegnała fachowców.

Nie na długo, bo panele jednak wstały. Fachowcy obiecali babie, że jak dokupi trochę paneli, żeby wymienić te spuchnięte, to oni przyjdą i wymienią. I tak baba zaczęła kolędować po wszystkich sklepach budowlanych w mieście. Latała z kawałkiem deski pod pachą i molestowała sprzedawców, żeby sprawdzali, czy przypadkiem nie znajdą choć jednej paczki paneli o nazwie złoty dąb kanadyjski. Niestety, nie znaleźli. Kiedy baba z powodu upałów i ilości wychodzonych kilometrów była już bliska zejścia trafiła do pana sprzedawcy, który miał litościwe serce i chciał babie pomóc. Pan ów pogrzebał w komputerze, wykonał kilka telefonów i poinformował babę, że takich paneli na rynku nie ma. Okazało się, że baba kupiła ostatnią partię paneli tego typu, a fabryka w Niemczech się zamknęła, więc nowych dostaw nie będzie. Babie opadły ręce i wszystko co mogło jej opaść. Ale nie na długo, bo baba jednak chciała skończyć ten remont.

Zaczęła więc przekonywać samą siebie, że skoro fachowcy zrobili potop, to niech fachowcy się martwią. Jak już się przekonała, to zadzwoniła do młodszego fachowca z informacją, że dodatkowych paneli nie ma i nie będzie. Fachowiec się zmartwił, ale powiedział, że jak tak, to oni poprzekładają panele, żeby te napuchnięte znalazły się gdzieś pod meblami. Babie kamień spadł z serca, bo nie miała sumienia obciążać fachowców zakupem 25 m2 nowych paneli. Baba wiedziała, gdzie mniej więcej mają stać meble, więc szybko się tą wiedzą z fachowcami podzieliła. I już tydzień później miała starą-nową podłogę. Fachowcy nie byli szczęśliwi, że mieli dodatkową niepłatną robotę, ale przy babie nie narzekali. Baba z kolei uznała, że zrobiła co mogła, żeby ograniczyć straty, więc, jak psu miska, należą się jej brawa i prosta podłoga.

Kolejnym etapem remontu miała być zabudowa kuchni i przedpokoju. Z kuchnią był kłopot, bo nie jest prosto zrobić kuchnię pod wymiar, gdy wszystkie ściany są krzywe. Baba była skłonna pójść na konieczne kompromisy, ale jednego nie mogła odpuścić. Wszystkie dolne szafki musiały mieć szuflady z cichym domykiem, bo baba miała dość tarzania się po podłodze z głośnymi przekleństwami, ile razy walnęła łbem o kuchenny blat. Baba tak się zafiksowała na szufladach, że nie tylko ma szuflady nisko, ale też ma dwie szufladki na tyle wysoko, że żeby do nich zajrzeć powinna wleźć na drabinę. Ale baba nie ma do siebie pretensji, bo w końcu nie jest Szelągowską i mógł jej się projekt trochę popierdykać. Baba potrafi szukać dobrych stron we wszystkim, więc szybko sobie wytłumaczyła, że przecież nie musi do szuflad zaglądać. Kto jej każe? Będzie tam trzymała ściereczki. W końcu ręką do szuflady sięgnie, a oglądać każdej ścierki przed wyjęciem nie musi. Czyli jest dobrze, a nawet jeszcze lepiej i tego baba się trzyma. Najmniej problemów było z urządzaniem przedpokoju, bo stolarz w mig pojął czego baba oczekuje i bez zadawania babie dociekliwych pytań wszystko zrobił. Jakby tego było mało, to wszystko zrobił dobrze. Baba była wprost orgazmicznie szczęśliwa, bo babie do szczęścia dużo nie trzeba. A po tym, jak babie się wszystko przy tym remoncie tak pieprzyło, to jakiś orgazm się należał.

Ale, że jak jest za dobrze, to nie jest dobrze, więc o babie przypomniał sobie pech. I baba przeżyła trzecie zalanie. A dokładnie zalaniu uległy nowe meble baby przechowywane w suszarni. Baba nie ma zwyczaju kupować mebli do blokowej suszarni, ale sklep i przeciągający się remont zmusili babę do szukania tymczasowych rozwiązań. Baba nawet nie miała pretensji do sklepu, bo i tak długo przetrzymali jej zakupiony towar. Baba miała pretensje do pecha, bo ten dwoił się i troił, żeby baba przez cały remont miała kłopoty. To, co baba tu opisała, jest tylko wycinkiem tego, co baba musiała znosić. Ale, żeby wszystko opisać, to trzeba by jeszcze wszystko pamiętać i rzeczywiście napisać książkę. A baba woli pamiętać miłe rzeczy i nudnej książki pisać nie ma zamiaru.

Żeby jednak zakończyć ten wpis czymś optymistycznym, bo baba pasjami lubi optymistyczne zakończenia, to baba donosi, że pęknięta rura nie zdążyła wyrządzić dużych szkód jej meblom. Do ocalenia mebli przyczynił się mąż baby, zwany tu Ślubnym, który, żeby zejść babie z oczu, poszwędał się do piwnicy i całkiem przypadkowo zobaczył, że przy drzwiach suszarni stoi kałuża. W ostatniej chwili wywlókł kartony z meblami na korytarz, więc uszkodzona została tylko jedna paczka stojąca najbliżej rury. Baba szybko przebolała stratę, bo przecież mogło być gorzej. A baba z uporem maniaka dba o to, żeby patrzeć tylko na to, co pełne w przysłowiowej szklance. I na dzisiaj to by było na tyle.

zdjęcie znalezione w sieci

niedziela, 17 maja 2020

Piosenka Kazika. Jak widać cenzura wróciła

Kiedyś irytowało mnie, gdy ktoś deklarował, że polityka go nie interesuje. No, bo jak to, jak można się nie interesować czymś, co ma tak duży wpływ na życie każdego człowieka? Nie rozumiałam. Teraz sama odwracam głowę,  bo nie jestem już w stanie znieść tej wszechobecnej głupoty, kołtuństwa, hipokryzji, chamstwa, kolesiostwa i zwyczajnego złodziejstwa. Dlatego od dłuższego czasu staram się omijać polityczne serwisy. Niestety, natury nie oszukasz, więc nie potrafię odciąć się definitywnie  od polityki. Tym bardziej, że teraz wszystko zrobiło się polityczne i nie ma jak uciec.

Tym razem trafiłam na wiadomość, że Marek Niedźwiecki odchodzi z radiowej Trójki. Kulisy odejścia są takie, że rozgłośnia zarzuciła Niedźwieckiemu manipulację przy układaniu listy przebojów, a on zarzucił szefostwu cenzurę i zwolnił się z Polskiego Radia, w którym przepracował, bagatela, 35 lat. Manipulacja miała polegać na tym, że na szczycie notowań Listy Przebojów Trójki znalazła się piosenka Kazika „Twój ból jest lepszy niż mój”. Niesłusznie się znalazła, bo przecież to jest bardzo niepolitycznie i ryzykowne, żeby stawiać w złym świetle pierwszego obywatela kraju. Dlatego władze Polskiego Radia, napluły na Niedźwieckiego dyskredytując jego uczciwość i fachowość. Bo przecież trzeba za wszelką cenę stać po właściwej stronie, szczególnie, jak pełne koryto jest celem nadrzędnym, a honor i zawodową rzetelność bierze się za luksus naiwnych.

Kazikowi bardzo niesłusznie nie spodobało się zachowanie Kaczyńskiego, który pojechał na Powązki jak panisko limuzyną, podczas, gdy dla reszty obywateli cmentarze z powodu pandemii były zamknięte. Jeszcze bardziej niesłusznie Kazik napisał o tym piosenkę. Słuchacze Trójki (na pewno ci z gorszego sortu) niesłusznie na nią zagłosowali, a Niedźwiecki całkiem niesłusznie potwierdził ich wybór.

Skutek nadgorliwości i zwykłej głupoty szefostwa Trójki jest taki, że razem z Niedźwieckim odeszło z pracy kilku znanych dziennikarzy, wielu artystów zadeklarowało, że nie chcą, żeby pisowskie media (niesłusznie zwane publicznymi) emitowały ich utwory, zaś Kazikowi w ciągu kilkudziesięciu godzin przybyło słuchaczy. Piosenka ma teraz cztery miliony wyświetleń na YouTubie.

Czy to coś zmieni, że jakiś piosenkarz publicznie pokazał, że temu kto rządzi można dużo więcej? Czy to, że przyzwoici ludzie muszą się usunąć, bo w przestrzeni publicznej coraz mniej dla nich miejsca, wzbudzi jakiś większy sprzeciw? Czy ludzie w końcu się ogarną i zobaczą, że historia zatoczyła koło?  Bo znów mamy jedynie słuszną partię, zamiast demokracji mamy demokraturę, cenzura ma się coraz lepiej, i rządzą nami nieudolni karierowicze. Czy te 40 % zadowolonych z rządów PiS przejrzy wreszcie na oczy i nie da dłużej sobą manipulować? Kiedy ci ludzie przestaną ględzić o ośmiorniczkach peowskiej władzy i zaczną patrzeć na ręce obecnej władzy. Kiedy przyjdzie opamiętanie, że rząd, który może wszystko dać, pozostawiony bez kontroli może wszystko odebrać? 

Bardzo bym chciała, żeby coś się zmieniło, ale jestem tak zrezygnowana, że nie bardzo w to wierzę. Portugalska rewolucja goździków zaczęła się od wyemitowanej przez radio pieśni i skończyła dyktatorskie rządy, ale Polacy wciąż jeszcze są ślepi. Poza tym, opozycja jest słaba i zajmuje się głównie sama sobą, więc nie ma za kim pójść. Dlatego brak mi nadziei i z tym brakiem jest mi cholernie źle. Trójka, której słuchałam właśnie przechodzi do historii. I na dzisiaj to by było na tyle.

Kazik sprawca zamieszania i jego piosenka







czwartek, 14 maja 2020

Ciąg dalszy remontowej historii



















Uprzedzam historia jest z gatunku długich, szczegółowych i może być nużąca. Kiedy już zdecydowałam się na przeprowadzkę, to trzeba było szybko znaleźć fachowców, którzy by wyremontowali nowe mieszkanie. Zakres prac był duży, bo obejmował generalny remont łazienki i kuchni, wymianę podłóg oraz drzwi, wyrównanie i malowanie ścian oraz wykonanie zabudowy przedpokoju. Zaczęłam od szukania hydraulika, który przerobiłby instalację wodnokanalizacyjną w łazience tak, żeby w niszy z sedesem powstał prysznic, a sedes i umywalka zostały przeniesione na drugą ścianę. I w tym momencie przekonałam się, że fachowiec „nasz pan” i znalezienie kogoś, kto wie jak poprzestawiać rury, graniczy z cudem. Ci co potrafiliby to zrobić mieli terminy zajęte na rok do przodu, zaś ci, którzy ewentualnie chcieli się podjąć  zadania, z góry obwieszczali: „pani tak się nie da, nie ma podejścia do pionu, niech se pani zostawi sedes tu, gdzie jest.” No nie, pani nie chce se zostawić sedesu tu gdzie jest, pani chce mieć tak jak jej wygodnie. Uruchomiłam wszystkie moje znajome, żeby pomagały mi w poszukiwaniach. Koniec końców, jedna z nich prawie gwałtem przymusiła znajomego dewelopera, żeby użyczył swojego hydraulika. Użyczony hydraulik przyszedł w asyście syna, rzucił okiem na rury i powiedział, że da się zrobić, ale przy wyprowadzeniu z pionu wod-kan potrzebny będzie gzymsik. 
- Pan jest fachowcem, więc ja nie będę się panu wtrącała. Proszę tylko, żeby oszczędzał pan miejsce, bo łazienka, jak widać, jest mała – powiedziałam. 
- Zrobi się. Gzymsik będzie na szerokość rury - zapowiedział hydrauluk.
Ustaliliśmy, że za 1000 zł polskich pan wykona usługę, a pracę zacznie następnego dnia. Dałam panu 400 złotych zaliczki na materiały i cała szczęśliwa wróciłam do domu. Następnego dnia przyszedł syn hydraulika i zaczął kuć, wiercić i skręcać. Dwa popołudnia później (robił tylko popołudniami) poszłam zobaczyć postęp prac i z lekka wyrwało mnie z butów. Nie z zachwytu, broń Boże. Spojrzałam i co zobaczyłam? Po otwarciu drzwi łazienki wystarczyło zrobić dwa kroki, żeby wpaść na stojący pośrodku sedes. A jak człowiek bezmyślnie zrobił jeszcze dwa kroki, to miał szansę poobijać sobie kostki o biegnące wzdłuż przeciwległej ściany rury. Ja wiem, że z powodów gastrycznych czasem złośliwie mówiłam o sobie per „królowa sedesu”, ale nigdy nie miałam zapędów, żeby na środku łazienki wystawić sobie tron. A tu proszę, pan hydraulik zdecydował za mnie. Kiedy, już przestałam wytrzeszczać oczy i domknęłam usta, zwróciłam się do fachowca. 
- Proszę pana dlaczego ten sedes stoi na środku i jest odsunięty (40 cm) tak bardzo od ściany? Dlaczego te rury na przyłącza do zlewu i pralki też są odsunięte ? - pytałam dociekliwie. 
- No bo ma być gzymsik – zadeklarował fachowiec, a właściwie syn fachowca. - Sama pani się zgodziła – dobił mnie celnie. 
No fakt, zgodziłam się na gzymsik, ale tylko ten konieczny, który miał ukryć wyprowadzenie z pionu rury do sedesu. Poza tym, ten pieprzony gzymsik miał zajmować maksymalnie 20 cm od ściany i miał być pojedyńczy. O pozostałych gzymsikach nie było mowy. Syn fachowca z lekka się strapił, ale ja nie ustępowałam. - Proszę pana, tak nie może być. Dlaczego nie wkuł pan tych rur w ścianę? - drążyłam temat. 
- No, bo gzymsik – powtarzał jak mantrę. Ale jak pani nie chce – zreflektował się nagle – to ja mogę wkuć te rury, ale to będzie kosztowało dodatkowo 300 zł. - Dobrze, niech pan kuje, zapłacę – powiedziałam zrezygnowana, chociaż wykucie paska o długości niecałych dwóch metrów i szerokości pięciu centymetrów 
za 300 zł wydało mi się ceną dość wygórowaną.

Wieczorem ściągnęłam na oględziny Ślubnego  i tym samym zapewniłam sobie atrakcji ciąg dalszy. Artur obejrzał robotę fachowca i dawaj wydziwiać, że takiej fuszerki to on dawno nie widział, że kogo ja wynajęłam i dlaczego zgodziłam się dopłacić trzy stówy za coś, co nie wykraczało poza zakres wstępnej umowy. Miał rację, ale co z tego? Chciałam jak najszybciej zrobić hydraulikę, bo zbliżał się termin u glazurnika, więc nie było wyjścia – płacz i płać. 
 - Zamiast się wymądrzać, pomyśl co z tym zrobić - powiedziałam wskazując na ciągle stojący na środku sedes. 
- No co zrobić? Trzeba trochę skuć ścianę i dopiero wtedy wyprowadzić rurę z pionu. Facet chciał ułatwić sobie robotę, więc zrobił obejścia przy pomocy kolanek i dlatego sedes wyskoczył ci na środek łazienki - opiniował Ślubny. 
Znam się na hydraulice, jak wilk na gwiazdach, więc nie nie pozostało mi nic innego, jak założyć, że Ślubny wie co mówi. 
- To zadzwoń do hydraulika i mu to powiedz – zaproponowałam. 
- To ty go wynajęłaś, więc nie będę się wtrącał – odpowiedział, ale jak zobaczył mój wzrok, to sam sięgnął po telefon. I miał szczęście, bo jeszcze chwila i zostałabym wdową. Niestety fachowiec nie był uprzejmy odebrać telefonu i pomimo wielu prób ciągle nie było z nim kontaktu. Remont leżał, a ja leżałam i kwiczałam. Szukając pomocy zadzwoniłam do znajomej, która pomogła znaleźć fachowca. Pani Maria znowu stanęła na wysokości zadania i zaalarmowała dewelopera, który skontaktował się z hydraulikiem. Skutek końcowy był taki, że hydraulik wreszcie oddzwonił i raczył przybyć, żeby wybić mi z głowy pretensje i zainkasować pieniądze za usługę. Ale tym razem nie dałam sobie zamydlić oczu jego fachowością i powtórzyłam kropka w kropkę, co mówił Ślubny. Hydraulik zmiękł i zamiast dalej mi truć o gzymsikach wziął się razem z synem (dotychczas jedynym wykonawcą fuszerki) za rozbieranie kunsztownie poklejonych kolanek i skucie kawałka ściany. Następnego dnia robota była skończona. Pozostało tylko zapłacić za usługę i odebrać klucze. Nie mogłam tego zrobić osobiście, bo strzyknęło mi coś w kręgosłupie i byłam chwilowo unieruchomiona. Wysłałam więc Ślubnego, żeby zakończył sprawę i też miał jakieś zasługi na polu remontowania naszego nowego domu. Po powrocie Ślubny zakomunikował, że do umówionej kwoty (1300 zł) dopłacił fachowcowi jeszcze 130 zł. 
- Za co te pieniądze? - spytałam. 
- Ten starszy pokazał mi rachunek na klej i rurę do odpływu. Wiesz oni chcieli, żebym zapłacił im jeszcze 100 zł za to, że zlikwidowali te kolanka, ale się nie zgodziłem – powiedział. 
I co? Dogadałeś się z nimi- spytałam. 
- Nie. Wkurzyli się, bo powiedziałem, że nie będę im dodatkowo płacił, za to że poprawiali po sobie spapraną robotę - wyjaśnił. - Na koniec ten starszy nawyzywał mnie od złodziei. 
- Jak to? - zdziwiłam się. 
- Normalnie, krzyknął mi w drzwiach – złodzieje! - To powiedziałem, że panowie już mi się przedstawiali, więc drugi raz nie ma potrzeby – skończył relację.

I to mógłby być koniec przepychanek z hydraulikami, ale niestety nie był. Najpierw hydraulik poskarżył się deweloperowi, że klient, do którego ten go wysłał, nie zapłacił całej kwoty za usługę. Następnie deweloper z własnej kieszeni dał hydraulikowi stówę i zadzwonił do mnie, bo kiedyś byliśmy znajomymi z pracy. Wyjaśniłam jak wyglądała sytuacja, że hydraulik wyręczył się synem, który zrobił fuszerkę Jednak deweloper wolał stracić stówę niż narazić się fachowcowi. Znajoma, która wymogła na deweloperze pomoc w moim remoncie, czuła się nieswojo, więc oddała stówę deweloperowi. Mnie było bardzo niezręcznie wobec znajomej i dewelopera, więc poczuwałam się do wyrównania im strat. Fachowiec był górą, bo zagrał nam wszystkim na nerwach, ale nic go to nie kosztowało.

Jak się komuś wydaje, że to koniec tej historii, to jest w błędzie. Minęło dwa miesiące. Glazurnik położył glazurę, zamontował prysznic i deszczownicę. I wtedy Ślubny zauważył na ścianie przylegającej do łazienki zaciek. Ściana była wyraźnie mokra. Podsuszona plama nabierała wody, gdy tylko korzystało się z prysznica. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy problemem nie jest wadliwie zainstalowany prysznic. Zadzwoniłam po fachowca. Przyszedł, sprawdził prysznic i żadnej usterki się nie dopatrzył. Kiedy opowiedziałam mu o problemach z hydraulikiem postanowił sprawdzić stan przyłączy. Żeby nie skuwać glazury odkuł ścianę od strony pokoju. I bingo! – w miejscu przyłącza do prysznica ciekła woda. Okazało się, że syn hydraulika nie założył porządnej izolacji i pod wpływem ciepłej wody wszystko się rozszczelniło, stąd mokra ściana. Fachowiec naprawił wadę, zakleił dziury, wygładził ścianę, a mnie zostało tylko za to zapłacić. Mam umowę, którą podpisałam z hydraulikiem, mam świadka, który poprawiał fuszerkę, mam zdjęcia rozkutej ściany, ale nic z tym nie zrobię. Dlaczego? Ano dlatego, że po pierwsze primo, szkoda mi nerwów i czasu. Po drugie primo, nie chcę robić nic co komplikowałoby sprawę znajomej i deweloperowi, bo ci ludzie chcieli mi pomóc, a ja to doceniam. Dlatego pan hydraulik może spać spokojnie.

I to by było tyle. Na dzisiaj, bo mówiłam prawdę, że mogłabym napisać książkę z remontem w tytule. Książka dla czytelników niebędących świadkami mojej remontowej martyrologii może nie byłaby ciekawa, ale na pewno długa.


środa, 13 maja 2020

Pierwsza wiosna w moim nowym domu i wspomnienie starego remontu



W ubiegłym roku przeprowadziłam się do nowego domu i zaczęłam od nowa urządzać swoje cztery kąty. Na myśl o remoncie cierpła mi skóra, ale wiadomo, jak się chce mieć lepiej, to czasem trzeba trochę pocierpieć. Jak trzeba, to trzeba. Ja zgodna kobita jestem, więc zaczęłam remont i wzięłam się za pakowanie manatków. Nie jest łatwo spakować w tobołki 35 lat życia, ale jeszcze trudniej jest ogarnąć fachowców. Dotychczas wszystkie remonty robiliśmy wespół w zespół z moim Ślubnym, ale nie tym razem. Ani on ani ja nie mamy już do tego zdrowia. Chcąc nie chcąc – zostali fachowcy. Remontowa story w wykonaniu fachowców była tragikomiczna, ale jakoś nie było mi bardzo do śmiechu. Szczególnie, że Ślubny cierpiał niewymownie, że obce chłopy pieprzą robotę w jego chałupie. A wiadomo, jak chłop cierpi, szczególnie niewymownie, to nie ma siły, żeby wszystko co w okolicy nie odczuło rozmiarów jego cierpienia. Najczęściej w okolicy chłopa znajdowałam się ja, więc co użyłam to moje. Kiedyś, gdy głównym fachowcem od remontów był Ślubny, żartowałam, że jak nic zostanę św. Barbarą Męczennicą od remontów, bo robienie za pomocnika domowego fachowca było bardzo wyczerpujące. Teraz wiem, że może być gorzej. Oprócz upierdliwych fachowców można jeszcze dostać w bonusie niezadowolonego pana domu, który w nic się nie wtrąca (hahaha), ale wszystko ocenia. A oceniać było co, bo wszystko co mogło pójść źle, tak właśnie szło. Książkę mogłabym o tym napisać, ale jeszcze nie dziś. Ja nie Hitchcock, żeby zaczynać od katastrofy poprzedzającej kolejną katastrofę.

Na początek zacznę łagodnie historyjką z zamierzchłych czasów, jak to ze Ślubnym robiłam remont i pochwalę się widokiem z okna mojego nowego mieszkania. Ciąg dalszy remontowych zmagań opiszę później. 
 
* * *
 

Moja kuchnia od dawna wymagała remontu, ale odkładałam ten remont najdłużej jak mogłam. Po pierwsze, remont sam w sobie nie jest niczym przyjemnym, po drugie, remont robiony z moim mężem, to droga przez mękę. 
Artur ma wykształcenie matematyczne, duszę poety a w kwestii udowadniania swojej męskości jest upierdliwy jak młot pneumatyczny. I nic nie mogę na to poradzić, że dla mojego męża bycie męskim jest równoznaczne z byciem samowystarczalnym. Koleżanki bardzo mi zazdroszczą, że Artur potrafi wszystko zrobić, ale nie wiedzą, jaką cenę płacę za posiadanie osobistego fachowca od wszystkiego. Faktem jest, że ile razy wspólnie odnawiamy mieszkanie, tyle razy boję się, że z własnej inicjatywy zostanę wdową. Chętnie powierzyłabym wykonanie remontu fachowcom, ale Artur na najmniejszą sugestię na ten temat wpadał w święte oburzenie i grzmiał jak ksiądz na ambonie – Zastanów się kobieto. Czy ja jestem głupi, żeby płacić za coś, co mogę zrobić sam? Nie mówię, że nie możesz, ale przy ostatnim remoncie mało się nie pozabijaliśmy, więc może… – oponowałam nieśmiało. Ale nie dokończyłam, bo po minie Artura było widać, że upór w kwestii wynajęcia fachowca grozi rozwodem. Cóż, mój mąż jest typowym zodiakalnym baranem a jak się na coś uprze, to baranem jest nie tylko ze względu na datę urodzin. A, że ktoś musi być mądrzejszy, to padło na mnie. Ustąpiłam i chciał nie chciał, zaczęliśmy remont.

W planach mieliśmy skucie starej glazury i terakoty, położenie nowych płytek, pomalowanie ścian i zawieszenie szafek. Z nieznanych mi przyczyn, Artur na czas remontu wyłączył mózg a postawił wyłącznie na mięśnie. Widocznie jako prawdziwy mężczyzna nie potrafił robić dwóch rzeczy jednocześnie, więc albo robił, albo myślał. Wszystko zaczynał od końca, ale oczywiście nie dał sobie nic powiedzieć. Zamiast opracować kolejność działań, zaczął od kompletnej demolki. Zdjął kuchenne szafki i wstawił je do pokoju. Dlaczego te szafki mają stać w pokoju? – zapytałam zirytowana. No wiesz, ten gość który miał je zabrać na razie ich nie odbierze – spokojnie odparł Artur. I zanim zdążyłam się oburzyć i zaprotestować, Artur rzucił się do skuwania kafelków. Gdy kuchnia przypominała gruzowisko, mojego męża nagle olśniło. O kurcze! – powiedział do siebie - nie bardzo pamiętam, jak trzeba kłaść płytki. Jak to nie pamiętasz, przecież już kładłeś kafelki? - zapytałam zdziwiona. - Spokojnie, nie żołądkuj się – mruknął, po czym rozsiadł się na środku wybebeszonej kuchni, zapalił papieroska i popijając kawusię zaczął czytać poradnik: „Jak układać terakotę”. Tak minął nam pierwszy dzień remontu. Drugiego dnia Artur oznajmił głosem odkrywcy – Ta podłoga jest cholernie krzywa. Bez dużej poziomicy nic nie zrobię. Poziomicy oczywiście nie przygotował, więc mieliśmy akcję „poziomica”. Artur obdzwaniał wszystkich znajomych w poszukiwaniu poziomicy a przy okazji prowadził towarzyskie pogawędki. Zagajał co słychać, skarżył się że musi robić remont, więc licznik bił, czas uciekał, a mnie trzęsła cholera. Pod wieczór, bingo, znalazła się poziomica. Artura odwiedził kolega (właściciel poziomicy) i obaj panowie, siedząc na gruzach mojej kuchni, prowadzili towarzyską rozmowę. Mąż zaserwował kawusię, bo ja nie zaproponowałam żadnego poczęstunku w nadziei, że kolega nieugoszczony szybciej sobie pójdzie. Niestety, mój brak obycia na nic się zdał, bo kolega wyszedł dopiero po trzech godzinach. Po wyjściu gościa, ślubas stwierdził – Już za późno, żeby zaczynać robotę, to ja sobie trochę poczytam. Jak powiedział, tak zrobił. Tym razem książka miała tytuł „Umysł początkującego” i dotyczyła medytacji, a jedną z medytujących była jakaś „siedząca żaba”. Artur skupiał się na swoim rozwoju duchowym, a ja, coraz bardziej wątpiąca w jego umysł, czułam się tak, jakbym osobiście jadła tę medytującą żabę. Trzeciego dnia walczyliśmy o poziom. Oczywiście, poziom naszej podłogi, bo wszystkie inne rzeczy postawione były w pionie, tyle, że na głowie. Całą wylewkę muszę zrobić od nowa – zakomunikował Artur. Daj spokój – powiedziałam - nic się nie stanie, gdy podłoga będzie trochę krzywa, a robienie od nowa wylewki, to dodatkowy koszt i kłopot. Niestety, Artur nadął się, spojrzał na mnie jak na kretynkę i stwierdził - Ja robię porządnie, albo wcale. Nie miałam wyjścia, żeby go nie zabić, musiałam się ewakuować. Gdy wróciłam wieczorem, na podłodze kuchennej leżała cementowa maź, a dumny Artur już od progu zachwalał swoje dzieło – Patrz, jak mi pięknie wyszło. Nie widziałam powodu do zachwytu, więc bez słowa wzięłam się za przygotowanie kolacji. Przy okazji, żeby coś znaleźć bawiłam się w grzybiarza, bo w jednym pokoju miałam całe wyposażenie pokoju wypoczynkowego, dwa komplety kuchenne, o lodówce i różnych narzędziach przydatnych w remoncie, nawet nie wspomnę. Przygotowanie posiłku w takich warunkach nie było łatwe, ale jak mus to mus. Gdy kolacja była gotowa, ślubas raz jeszcze zagrał mi na nerwach. Artur, chodź na kolację – zawołałam. Na noc nie będę się objadał, bo to niezdrowo – odpowiedział i poszedł do łazienki. Biorąc prysznic, śpiewał sobie na całe gardło a ja nawet nie miałam jak „popyszczyć” , bo woda zagłuszała moje darcie gęby. Po 20 minutach wyszedł z łazienki, cały czyściutki i zadowolony, popatrzył na mnie przylepnie i już widziałam, co ma na myśli. W odwecie kazałam mu iść spać. Skoro nie miał apetytu na moją kolację i nie obchodzą go moje nerwy, to ja mogę nie mieć apetytu na te rzeczy. Położyłam się do łóżka, ale nie mogłam usnąć. Pół nocy obracałam się, jak kurczak na rożnie. Bałam się, że ze złości trafi mnie szlag albo co gorsze zabiję własnego męża. Za to Artur spał snem sprawiedliwego, chrapał głośno a puste ściany kuchni robiły za echo. Następne kilka dni Artur układał płytki, więc widziałam głównie jego wypięty tyłek i wysunięty język. Nie miałam pojęcia, że układanie kafelków wymaga tyle skupienia, ale widocznie wymagało, skoro Artur musiał sobie pomagać językiem a na każde moje słowo reagował warknięciem. Gdy podłoga i ściany były oklejone ceramiką przyszła kolej na powieszenie szafek. Artur szalał z wiertarką, mocując kołki tak, jakby na każdej szafce miał siedzieć słoń. To, że jego staranność była przesadna i wszystko trwało dużo dłużej niż powinno, nie miało dla niego znaczenia. Artur jest dokładny aż do bólu, a że jego dokładność boli głównie mnie, to nie jego problem. Bo, co on winien, że ja mam niezrozumiałe pretensje? Przecież, żaden fachowiec nie zrobiłby remontu tak solidnie, więc, o co chodzi? W końcu, własnymi siłami wyremontował kuchnię, a że trwało to dłużej, to przecież nie jego wina i tylko czepialska baba może tej oczywistej prawdy nie rozumieć.

Cóż, znowu musiałam wykazać się tzw. kobiecą mądrością. Uznać, że od mężczyzny nie można za wiele wymagać i cieszyć się z tego co mam. Koleżanki podziwiają moją „nową kuchnię” i wciąż są pełne podziwu dla mojego „starego” męża, więc mówię sobie - wszystko dobre, co się dobrze kończy. I tego będę się trzymać. A mam inne wyjście? Coś mi się wydaje, że nie.

I na dzisiaj to by było na tyle. 


Leżę w łóżku i patrzę

Wyglądam przez okno i to widzę