Szukaj na tym blogu

czwartek, 15 sierpnia 2024

No to lecę starą płytą...

Dawno się nie odzywałam, ale nie pierwszy raz znikłam z sieci, więc widocznie taka moja uroda, że chęć na pisanie dopada mnie tylko co jakiś czas. Dziwię się, że ktoś jeszcze zagląda na bloga, bo kiepsko się spisuję jako gospodyni i ględzę głównie o sobie. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że nikogo do czytania nie zmuszam, a swoimi przeżyciami dzielę się w poszukiwaniu wspólnoty z drugim człowiekiem. I cieszę się, że  czasem to się udaje. Przepraszam też za brak reakcji na Wasze komentarze, ale przy moderacji niechcący wysłałam je w kosmos. Mam nadzieję, że będzie mi to wybaczone i bardzo dziękuję, że mimo wszystko o mnie pamiętacie. 

A siedziałam cicho, bo potrzebowałam wyciszenia i oderwania się od problemów, w które obfitowały ostatnie miesiące.  Zamiast rozkminiać na blogu swoje zmartwienia wolałam skupiać uwagę na tych rzeczach, które niosły że sobą choćby odrobinę spokoju i radości. Książki, filmy, muzyka i życie offline pomagały mi utrzymać pion, więc tego się trzymałam. Poza tym tytuł bloga zobowiązuje, a w tamtym czasie z trudem opierałam się czarnym myślom i miałam bardzo umiarkowanie pozytywne podejście do życia. 

Miałam się czym martwić, ponieważ mało brakowało, żebym została wdową. Książę małżonek - który nie dał się zaciągnąć do lekarza, bo przecież jemu nic nie dolega tylko ja wmawiam mu chorobę - ledwie ciepły trafił na SOR. Parę godzin później i byłoby za późno na leczenie. Dwa tygodnie wracał do żywych, ale pokonał sepsę, zapalenie nerek i rozbicie kamieni w jednej z nich. Ale że biedy lubią chodzić parami, kiedy on zaczął zdrowieć mnie rozłożył stres i złapałam jakiegoś wirusa. Skutek, przez dwa tygodnie wypluwałam płuca walcząc z jakąś infekcją. Nie wiem, co to było, bo nie miałam siły pójść do lekarza. Cieszyłam się tylko, że książę małżonek wciąż jest w szpitalu, więc nie muszę się martwić, że go zarażę. Niestety potem nastąpił ciąg dalszy szpitalnego maratonu, bo moje przeciążone stresem i chorobą serce tak się rozhuśtało, że konieczny był zabieg. Cóż, jak mus to mus, podpisałam zgodę na zabieg, licząc się z konsekwencjami, które, jak mnie uprzedzono, mogły być ostateczne. Na szczęście złego diabli nie biorą, więc podobno zabieg się udał. Podobno, bo wszystko się okaże, gdy wygoją się rany w sercu. Jestem dobrej myśli, a przynajmniej się staram, bo lepiej być dobrej niż złej. Przeżyłam bardzo trudny czas, ale miałam też dużo szczęścia. Byłam w tak kiepskim stanie, że zajmował się mną najlepszy kardiolog w Lublinie, do którego ustawiają się długie kolejki pacjentów. Mówiłam, że mam szczęście do ludzi? Pewnie że mówiłam, bo to najprawdziwsza prawda. I jeszcze to, że nie ma  tego złego, co by na dobre nie wyszło.

I na tym zakończę tę spowiedź, bo czas na wieczorny spacer. Jeszcze tylko piosenka, która towarzyszyła mi w trudnych chwilach i motywowała do trzymania pionu.


 A także taki widok z łóżka.


 

 

 

 

 

 


 

 


 

 

 

I na dzisiaj to by było na tyle.

8 komentarzy:

  1. Fajnie ze jestes. 🙂Gosia

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak wróciłaś, to z przytupem, no i na dodatek prawie że z tamtego świata.
    Pozytywnie, zgodnie z tytułem. :-)
    Cieszę się, że oboje zdrowiejecie, i mam egoistyczną nadzieję, że będziesz pisać na swoim blogu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, na starość tak mi się porobiło, że jak coś mi się kiepści to na całego. Ale jak widać, wszystko dobrze się skończyło. Postaram się częściej pisać skoro ktoś czyta. Przesyłam serdeczności. Cieszę się, że wciąż tu jesteś.

      Usuń
  3. To zaszaleliscie. Zycze jak najmniej takich atrakcji. Pozdrawiam. Agata

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za życzenia. Mogę obiecać, że się postaram, ale za Artura głowy nie daję. Też serdecznie Cię pozdrawiam.

      Usuń
  4. Pozdrawiam serdecznie.❤️ Dobrze Cię widzieć. Ela

    OdpowiedzUsuń
  5. Również przesyłam najserdeczniejsze pozdrowienia. Też miło Cię widzieć.

    OdpowiedzUsuń