Listopad to miesiąc, którego wiele osób nie lubi. Ja go lubię za jego monochromatyczność, która uwydatnia złożoność i piękno natury. Drzewa pozbawione liści wciąż są piękne i bardzo majestatyczne. Niebo we wszystkich odcieniach szarości, fioletu, kobaltu też zachwyca. Listopadowe mgły nisko zawieszone nad ziemią wprowadzają bajkową aurę. Nawet listopadowy deszcz - szemrzący w butwiejących liściach i trawach - ma swój nienachalny urok. Szum i świst wiatru w bezlistnych koronach drzew... No cuda pani kochana, cuda.
Im jestem starsza tym bardziej doceniam listopadowe melancholie, czas na refleksję, której nie burzy nadmiar bodźców. Listopad jest bardzo stonowany, ale też pełen niuansów. Niby niewiele się dzieje, ale gdy się uważniej przyjrzeć widać, że nic nie jest takie, jak się z pozoru wydaje. Choćby słońce odbite w kałuży, czy kolor umytych deszczem drzew. W listopadzie łatwiej o melancholię, refleksję nad życiem i przemijaniem. Bo listopad to taki przedsionek umierania, niezbity dowód, że koło samary się toczy - wszystko umiera, żeby urodzić się na nowo.