Szukaj na tym blogu

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienia. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 26 maja 2022

Matki

Matka to przez wiele lat najważniejsza osoba w życiu dziecka, która na zawsze zapisuje w nim swój ślad. To ona tworzy świat wokół dziecka i daje mu podwaliny na całe jego życie. To jaka jest bardzo rzutuje na to na jakiego człowieka wyrośnie jej dziecko. Relacja matka-córka jest bardzo szczególną relacją. Psychologowie twierdzą, że matka-córka to najtrudniejszy z ludzkich związków, trudniejszy nawet niż relacja pomiędzy synową i teściową. Do końca naszego życia mamy w sobie obraz matki. Jedne z nas przez naśladownictwo, tęsknotę za matką, a czasami wręcz idealizowanie jej. Inne poprzez negację i starania, żeby Boże broń w niczym nie przypominać swojej matki. Czasami obie te postawy się mieszają, bo w końcu dojrzewamy do tego, żeby przyznać, że nic nie jest zero-jedynkowe.

sobota, 14 maja 2022

Pożegnalna niezapominajka

źródło internet

Na świecie dużo się dzieje i nie sposób od tego "dużo" uciec. Staram się, ale ciężko mi idzie. Na domiar złego u moich znajomych też choroby, kłopoty, problemy. Poza tym, w ciągu miesiąca pożegnałam dwoje moich najbliższych sąsiadów.

poniedziałek, 4 kwietnia 2022

Stary, ale jary i dla mnie najważniejszy

Dzisiaj świętowaliśmy. Mój Mąż, Książę Małżonek, Ślubny, Zajączek, Artur obchodził 65 urodziny. No stary jest, ale wciąż jeszcze dobry, nie przeterminował się. Cieszę się ogromnie, że jest i oby był jak najdłużej. Lubię gościa, chociaż często mnie wkurza, nie macie nawet pojęcia jak bardzo. Przez lata przywykłam, że zawsze robi po swojemu, że jest uparty jak osioł, że się mnie nie słucha i wszystko wie lepiej. I choć to mi się nie podoba, to pretensje wyrażam umiarkowanie. Bardzo szanuję jego dobroć, szlachetność i to jak umie kochać.

poniedziałek, 27 grudnia 2021

Długi, poświąteczny remanent

Tegorocznych świąt nie nie mogę zaliczyć do udanych, bo wszystko mi szło jak po grudzie i wspak. Przygotowania do świąt z konieczności musiałam odłożyć na ostatnią chwilę, bo leżąc w łóżku człowiek ma jednak mocno ograniczone możliwości. Dwa dni przed świętami udało mi się pokicać po kuchni i udekorować chałupę. Jednak wszystko odbyło się nie tak jak planowałam. Dekorowanie, czyli moje najbardziej  ulubione zajęcie, było bardzo utrudnione, bo w czeluściach piwnicy zaginęło pudło ze świątecznymi ozdobami. 

piątek, 6 listopada 2020

Nie najkrótsza historia o tym jak się psułam

Tytułem wstępu powiem, że od grzecznej dziewczynki do wrednej baby dochodziłam długo i po wyboistej drodze. Namęczyłam się okropnie, więc zawracać nie będę. Uważam, że jak komuś się nie podobam, to jest to wyłącznie jego problem. Ja się sobie podobam. Powiem więcej, z wiekiem podobam się sobie coraz bardziej. No taka spaczona jestem. Biorę pod uwagę, że mój zapał w podobaniu się sobie, może być irytujący dla otoczenia, ale to problem otoczenia, nie mój. A wredna bywam, gdy ktoś nie daje się lubić. Długo byłam przede wszystkim grzeczna, więc od pewnego czasu ćwiczę się z zapałem neofity w byciu wredną. Jak już zagaiłam, to zaczynajmy te opowieści dziwnej treści.

wtorek, 3 stycznia 2012

Zebrało mi się na wspomnienia



Ludziska wymieniają się informacjami o noworocznych postanowieniach a mnie się zebrało  na wspominki i jak Jerzy Stuhr w „Spisie cudzołożnic” wspominałam sobie dzisiaj swoich chłopaków. Kiedyś już pisałam, że do mnie bardziej pasuje reumatyzm aniżeli romantyzm, ale coś mnie wzięło na sentymenty.  

Pierwszy był Piotrek przystojny brunet ze śmieszną łatką jasnych włosów na skroni. Zawrócił mi w głowie w ekspresowym tempie. Poznałam go rano, gdy całą paczką pojechałam na żagle nad Zalew Zeborzycki. Kiedy wieczorem mnie odprowadzał do domu, zaczął mnie całować, a ja się nie broniłam, bo zaskoczył mnie swoją śmiałością. Kolorowy zawrót głowy trwał trochę ponad miesiąc. Potem otrzeźwiałam, bo choć Piotrek wciąż bardzo mi się podobał, to nie był to chłopak dla mnie. Coś narozrabiał, potem miał problemy z milicją, a ja nigdy nie byłam amatorką mocnych wrażeń.

Drugiego chłopaka poznałam na dyskotece w LDK. Na imię miał Robert, ale nazywałam go Orzeszkiem, bo oczy i włosy miał w kolorze laskowych orzechów. W ogóle taki był ładny, że nie mogłam od niego oderwać oczu. Gapiłam się na niego przez całe wakacje, bo od rana do wieczora byliśmy razem. Pod koniec września całe zauroczenie szlag trafił, bo Robert miał wolną chatę i zażądał dowodu miłości. Niczego nie miałam zamiaru udowadniać, bo, po pierwsze, on miał 18 lat, ja 16, a po drugie, byłam bardziej tchórzliwa niż romantyczna. Tak się pokłóciliśmy o „dowód”, że nie chciałam go dłużej znać. 

Trzeci był Andrzej, który chodził do tej samej szkoły, tyle, że on był w szkole pomaturalnej a ja w drugiej licealnej. Poznaliśmy się w szatni. Skarżyłam się właśnie koleżance na wrednego germanistę Bolka, któremu nie podobał się mój akcent, gdy do rozmowy wtrącił się nieznajomy chłopak i zaproponował pomoc. A ponieważ był miły i przystojny zgodziłam się na korki i na jakiś czas przestałam mieć awersję do „niemca”. Po kilku spotkaniach zostaliśmy parą i słuchałam Goethego w oryginale, bo Andrzej naprawdę świetnie znał niemiecki i był romantykiem.

Nie byliśmy ze sobą zbyt długo, chociaż Andrzej był bardzo fajnym, wartościowym chłopakiem. Na przeszkodzie stanął nam sport i kolega mojej przyjaciółki.

Kolega przyjaciółki kręcił się koło mnie po koleżeńsku (jeszcze zanim poznałam Andrzeja), ale nie zwracałam na niego uwagi, bo po pierwsze, nie szukałam chłopaka, a po drugie, podobał się mojej przyjaciółce, więc dla mnie był nietykalny.

Jednak kolega Artur się nie zniechęcał. Gdy Andrzej, który trenował szermierkę, wyjeżdżał na turnieje, to Artur zawsze był w pobliżu. Dobrym pretekstem do spotkań były też korki z matmy, których Artur, jako student matematyki, chętnie mi udzielał. Spotykaliśmy się często, mieliśmy wspólnych znajomych, więc, kiedy Andrzej z powodu wyjazdu nie mógł pójść ze mną na sylwestra, nie miałam specjalnych oporów, żeby przyjąć zaproszenie Artura. 


I tak się jakoś złożyło, że na zabawę sylwestrową poszłam z kolegą a Nowy Rok 1977 przywitałam z chłopakiem. Od tamtej pory jesteśmy razem. Straasznie długo, jednak ja nie narzekam. Co prawda nie dla mnie przesłodzone wyznania, ale Artur to mój drugi but od pary, najlepszy przyjaciel. Miłość nie kojarzy mi się z wyświechtanym tekstem z stylu żyć bez ciebie nie mogę, ale byłoby mi strasznie źle gdyby go zabrakło. Artur daje mi miłość, wolność, opiekę, wsparcie we wszystkim co robię, bo jemu męskość kojarzy się przede wszystkim z dbaniem o tych, których się kocha. Żeby nie było za słodko to Artur ma całe mnóstwo wad, które doprowadzają mnie do szału. Jednak mniejsza o nie, skoro po 32 latach małżeństwa mogę powiedzieć, że nikomu nie ufam tak jak mojemu mężowi.

czwartek, 8 grudnia 2011

Wspomnienia z dzieciństwa

Wczorajszy Mikołaj i dzisiejsze samopoczucie były powodem do zatopienia się we wspomnieniach. Dlaczego? Mikołaj, bo odświeżył wspomnienia z dzieciństwa. A samopoczucie? Co innego można robić. leżąc z gorączką w łóżku? No, niby można coś czytać, oglądać filmy, ale nie tym razem. 


Bo ból głowy, łzawiące oczy odcięły mi dostęp do takich rozrywek. Zamknęłam więc oczy i popłynęłam… we wspomnienia

Znów jestem małą dziewczynką. Siedzę nad brzegiem rzeki i przyglądam się małym rybkom, które wypływają spod rzecznych wodorostów falujących w mętnej wodzie. W ręku mam szkiełko, które znalazłam na chodniku. Szkiełko ma piękny zielony kolor a kiedy się je ustawi pod słońce błyszczy jak oczko w pierścionku mojej mamy. Dookoła mnie jest mnóstwo skarbów, które czekają aż je znajdę, więc wciąż się rozglądam i szukam.

W krzaku porzeczki rosnącej za domem mam swój tajemny schowek, metalowe pudełko. Nikomu się nie chwalę swoimi skarbami, bo dorośli się na nich nie znają i mówią, że to rupiecie. Nie rozumiem, jak fioletową buteleczkę pachnącą słodko bzem albo duży srebrny guzik ze smokiem można nazwać rupieciem. Jak się mogą nie podobać skrzące się srebrnymi drobinami kamyki czy czerwony koralik opleciony złotą żyłką.

Oprócz zbierania skarbów mam też inne ulubione zajęcia. Jednym z nich jest chodzenie po bardzo wąskim murku przylegającym do ściany mojego domu. Żeby to zrobić trzeba znaleźć szpary pomiędzy czerwonymi cegłami, chwycić się ich końcami palców i dopiero wtedy stawiać małe kroki. Nie można się spieszyć, bo jak kroki są za duże to niewielkie oparcie, jakie daje chropowatość ściany, nie wystarcza do tego by się utrzymać i ląduje się na ziemi. Czasami kaleczę sobie palce o cementową zaprawę, ale kiedy udaje mi się przejść do samego końca, to mam taką satysfakcję, że otarta skóra to głupstwo niewarte uwagi. Ta pozioma wspinaczka w oczach dorosłych nie jest żadnym sukcesem, ale co oni wiedzą. Sukces jest tam gdzie spełnione pragnienie a ja bardzo lubię chodzić po wąziutkim murku metr nad ziemią. Dlaczego? Nie wiem, może, dlatego że to trudne.

Jest jeszcze strych, na który się wchodzi po wąskiej drabinie. Kiedy już pokonam lęk i wejdę pod dach, mogę bawić się w badacza. Sprawdzać, co jest w zakurzonych pudłach, oglądać sterty gazet, które leżą ułożone rocznikami i tytułami. Są; książeczki „Magazynu Polskiego”, płachty „Morza”, „Przekroju”, „Dookoła Świata”, „Polityki”, ta ostatnia interesuje mnie najmniej, bo jest na brzydkim papierze i prawie nie ma obrazków. Czasami nic nie robię, tylko leżę na żelaznym łóżku i obserwuję złote drobinki kurzu tańczące w powietrzu. Lubię też podpatrywać, przez małe okienka tuż przy podłodze, co dzieje się na dole. Z jednej strony domu mam widok na kawałek ulicy a z drugiej widzę ogród i domy sąsiadów. W ogrodzie sąsiada rośnie duża jabłoń, na której nie ma owoców, ale pełno jest ptaków. Obserwowanie nigdy mi się nie nudzi, bo wszystko wydaje mi się szalenie ciekawe.

Pora kończyć to pisanie, bo coraz mniej widzę klawisze. Jeszcze tylko dodam, że chociaż od dawna jestem już dorosła, to wciąż wszystko mnie ciekawi i wciąż mieszka we mnie mała dziewczynka, której też się przyglądam. Jestem do niej podobna, ale czasem brakuje mi jej dzielności i umiejętności oswajania życia. W takich chwilach wracam myślami do czasu, w którym ona uczyła się znajdować we wszystkim radość. W tym dążeniu do radości była bardzo wytrwała, może dlatego, że czuła się samotna i często chciało się jej płakać.



środa, 7 grudnia 2011

Mikołaj

Od soboty nigdzie nie mogę się ruszyć, bo złapałam jakieś przeziębienie albo wirusa. Dokładniej mówiąc, to nie ja łapałam tylko jakieś paskudztwo rzuciło mi się na gardło i klatkę z piersiami. Ale i tak rodzina się ze mnie śmieje, że ja tradycyjnie, w każde święto mam jakąś chorobę.

Niestety Mikołaj nie może czekać, przychodzi 6 grudnia i już. Pogrzebałam w szafie i wyciągnęłam parę drobiazgów kupionych kiedyś z myślą o bliskich. Skompletowałam paczkę dla młodych i drugą dla ślubnego. Jednak jako babcia Mikołajowa się nie popisałam, bo dla Niutka były tylko klocki w formie budzika. Nic nie poradzę, że nie mogę dla małego kupić niczego na zapas, bo zaraz w podskokach lecę, żeby mu dać, co kupiłam. Na szczęście dla małego reszta rodziny wzięła wysokie „C” i chłopak, chociaż jeszcze nie chodzi, już ma dwa pojazdy; rowerek i samochód na biegunach.

Mój Mikołaj dał mi blok chałwy, bo wie, że lubię a nie jest na tyle spostrzegawczy, żeby zauważyć, że od jakiegoś czasu próbuję dopasować się do sylwestrowej sukienki. Wybrzydzać nie będę, bo nie wypada. A poza tym chałwa przywołała miłe wspomnienie z dzieciństwa.

Siedziałam w kuchni, gdy mama wyglądając przez okno, powiedziała: ”Zobacz tam pod krzakiem coś leży, chyba Mikołaj coś dla ciebie zostawił.” Spojrzałam i zobaczyłam na zaśnieżonej rabatce kolorową paczuszkę. Skoczyłam na równe nogi i tak jak stałam wybiegłam na dwór. Mikołaja już nie było, więc byłam lekko rozczarowana, ale pocieszyła mnie zawartość paczki. Były w niej dwie cudnie pachnące pomarańcze w kolorowych papierkach, dwie wielkie gruszki, czerwone jabłko, bloczek chałwy, rodzynki w czekoladzie i plastikowa lalka z mandoliną.

Od tamtego Mikołaja minęło czterdzieści parę lat a ja wciąż pamiętam tamte emocje, zapach pomarańczy, smak gruszek i nikt mi nie wmówi, że Mikołaj jest tylko dla dzieci. Moim zdaniem w każdym wieku trzeba szukać okazji do przeżywania dziecięcej radości.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Z jednej strony, z drugiej strony


autor misiolinka
Ostatnio szerokim echem w mediach odbiła się publikacja książki wspomnieniowej, w której Danuta Wałęsa opowiada o swoim życiu. Przeczytałam dzisiaj urywek tej książki i właściwie nie bardzo wiem, co o tym myśleć. Z jednej strony Danuta Wałęsa ma prawo mówić o swoim życiu, co tylko chce, ale…, no właśnie, jest małe „ale”. Bo nie da się przecież ukryć, że całe zainteresowanie książką wynika głównie z tego, że swoje wspomnienia upublicznia żona Prezydenta i Noblisty.

Z wywiadów, jakich udzielała pani Wałęsowa w związku z promocją książki, przebija rozczarowanie i ogromna potrzeba dowartościowania się. Z czego to wynika? Moim zdaniem z tego, że kiedy wypaliła się miłość do męża, Danuta Wałęsa zapragnęła, żeby chciaż obcy ludzie ją docenili, zobaczyli kim dla niego była i jak bardzo go wspierała. Wcześniej pewnie bardzo się z nim identyfikowała i uważała, że jego sukcesy są też jej sukcesami a teraz zapragnęła uznania dla siebie, jako kobiety i żony


Poza tym, poczuła się zwolniona z lojalności wobec małżonka, który się od niej odsunął. Ale Lech Wałęsa nie jest bez winy. Gdyby zachowywał się wobec żony tak jak powinien, to nie dowiedziałby się z mediów, jakie żale ma do niego jego własna żona. I książka, być może, nigdy by się nie ukazała a nawet, jeżeli, to nie odkrywałaby, aż tak bardzo, osobistych spraw małżonków.

W każdym małżeństwie są jakieś nieporozumienia, zgrzyty, żale, ale jeżeli ludzie się kochają, to potrafią sobie wybaczać i naprawiać to, co szwankuje. Nie zachowują się też nielojalnie wobec małżonka i nie obwieszczają postronnym tego, co on ukrywa. Jednak za lojalność trzeba płacić lojalnością a w małżeństwie państwa Wałęsów chyba tego zabrakło.

Jestem w związku małżeńskim od 32 lat, to szmat czasu, więc mój mąż miał wiele okazji, żeby zrobić coś, co mi się nie spodoba. Ja też nie raz nadepnęłam mu na odcisk. Ale zawsze stanowiliśmy tandem i byliśmy dla siebie najważniejsi, więc nie odmierzaliśmy aptekarską wagą, kto ile zawinił, kto ile dał, kto lepszy a kto gorszy. Gdybym miała ocenić nasze małżeństwo, to uczciwie mogę powiedzieć że jest dobre, szanujemy się, dbamy o siebie i wspieramy się wzajemnie. A mój mąż na pewno by nie powiedział, tego, co Lech Wałęsa, że z żoną jest nie z miłości tylko ze względu na zasady. Nawet gdyby trzymała go przy mnie tylko przysięga, to honor nie pozwoliłby mu robić mi łaski, że ze mną jest.

sobota, 26 listopada 2011

Plasterki na duszę


Od samego rana serce rozpychało mi się w klatce z piersiami i nijak nie chciało się uspokoić.  Przyjęłam poranną dawkę leków i czekałam aż poczuję się lepiej. Niestety czekałam na próżno, bo tabletka, która wg mojego lekarza rewelacyjnie reguluje pracę serca, mojego serca jakoś nie chciała uregulować. Zaszkodziła mi za to na wątrobę, bo wątroba mi puchnie na samą myśl, że wydaję miesięcznej 290 zeta na lek, który mi nie pomaga.

Zanim zdążyłam się rozczulić nad swoim marnym losem, zadzwoniła córka z wiadomością, że musi uśpić królika. Królik nazwany Ziutą, który potem okazał się być Ziutkiem, zachorował tydzień temu. Badania wykazały, że ma kompletnie rozwalony metabolizm i guza na wątrobie. Ostatecznie specjalista od gryzoni doradził uśpienie zwierzęcia. Po ciężkiej nocy Marta nie mogła już patrzeć jak się zwierzak męczy i podjęła decyzję, że trzeba to zrobić jak najszybciej.                                   


Przez resztę dnia robiłam za pocieszycielkę, bo mieliśmy żałobę po Ziutku. Nie da się przejść obojętnie nad taką sprawą, gdy człowiek się przywiązał.  Tym bardziej, że Ziutek był naprawdę fajny,lgnął do ludzi i dał się lubić.  

Z powyższych powodów nie tryskałam humorem, więc żeby poprawić sobie nastrój wieczorem ładowałam akumulatory; trochę sobie pośpiewałam , powspominałam , pooglądałam . 
Przykleiłam na duszę kilka plasterków przeciwbólowych. Zamieszczam linki, gdyby ktoś jeszcze potrzebował plasterka.



poniedziałek, 31 października 2011

Limes

autor: paniBea
Jutro ostatni dzień października, listopad stoi za drzwiami, żeby przywitać się świętem Wszystkich Świętych i Zaduszkami a mnie dopadły egzystencjalne smutki.
Trudno się nie smucić, bo mimo upływu czasu wciąż brakuje tych, co odeszli na tamtą stronę a z roku na rok, jest ich coraz więcej.

Przypomniały mi się zamierzchłe czasy, gdy, jako nastolatka, chodziłam z mamą porządkować rodzinne groby. Szczególnie utkwił mi w pamięci jeden dzień.

Sprzątałyśmy kolejny grób a ja byłam zmarznięta i zła. Miałam do mamy pretensje, że zawsze tylko mnie bierze do pomocy, więc gdy kazała mi pójść po wodę i wyrzucić śmieci nie śpieszyłam się z powrotem. Kiedy wreszcie wróciłam zobaczyłam mamę w dziwnej pozie, wyglądała jakby przytulała się do grobu. Podeszłam bliżej i mimo zapadającego zmierzchu zobaczyłam że jest bardzo blada. Okropnie się przestraszyłam, bo mama miała chore serce. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, choć rzeczywiście mama wtedy źle się poczuła.

Jednak, od tego dnia, już nigdy nie narzekałam, że muszę chodzić z mamą na groby i już nigdy nie opuściła mnie świadomość, że kiedyś mamy zabraknie.

* * *
Jesień

Zanurzać zanurzać się
w ogrody rudej jesieni
i liście zrywać kolejno
jakby godziny istnienia


Chodzić od drzewa do drzewa
od bólu i znowu do bólu
cichutko krokiem cierpienia
by wiatru nie zbudzić ze snu


I liście zrywać bez żalu
z uśmiechem ciepłym i smutnym
a mały listek ostatni
zostawić komuś i umrzeć

Edward Stachura

sobota, 7 maja 2011

Serial i wspomnienia

Wieczorem włączyłam telewizor a na ekranie czołówka serialu „Na dobre i na złe”. Niech będzie - pomyślałam. Serial oglądam sporadycznie, ale jednak. Czasami nawet dorośli potrzebują bajek, w których świat jest lepszy. A w tej bajce lekarze są dobrzy i bezgranicznie oddani pacjentom, szpital jest przyjazny chorym ludziom i w niczym nie przypomina fabryki obrabiającej chorobowe przypadki, jak ma to miejsce w rzeczywistości.

Ucieszyłam się, gdy zobaczyłam obrazki z ulic mojego miasta. Stare Miasto, piękne kamieniczki, miejsca które darzę sentymentem, z którymi wiążą mnie wspomnienia a w tej scenerii przechadzający się bohaterowie serialu. Zastanawiałam się skąd się tam wzięli, bo nie oglądałam poprzednich odcinków, i wtedy zobaczyłam na ekranie mojego siostrzeńca. Ucieszyłam się, że dobrze wypadł w epizodycznej rólce i wciąż robi to co lubi.

Przypomniał mi się mały chłopczyk, z okrągłą jak jabłuszko buzią, ciemnymi oczami i wiecznie rozwichrzoną jasną grzywką, którego wszędzie było pełno. Pamiętam jak odbierałam go z przedszkola a on szedł z głową do tyłu, bo zanim zszedł do szatni, zawsze miał jeszcze coś do załatwienia. Pamiętam jak bawił się z bratem w rycerza, gdy kupiłam im plastikowe szpady i buzie umorusane czekoladą z urodzinowych tortów, które dla nich piekłam. Nasze zabawy we troje: tańce w kółku, berka, starego niedźwiedzia, pociąg. Wyścigi po drewnianych schodach starej kamienicy, kto pierwszy będzie pod drzwiami mieszkania i grę w piłkę.

Ze wzruszeniem wspominam te wszystkie godziny, które spędziłam opiekując się siostrzeńcami i radość jaką dawało mi bycie ich ciotką. Cóż wszystko mija. Mali chłopcy wyrastają, mają swoje sprawy, swoje dzieci, swoje dorosłe życie.

Koniec

Co się spotkało a potem rozeszło
co było razem by biec w różne strony
szczęście co nagle rozdarło się w środku
chociaż żegnając kocha się najdłużej
bliscy co potem wydają się obcy
i mówią sobie wszystko się skończyło
Nie martw się o nic, bo szpak zamyślony
i smutna ziemia w niewidzialnych rękach
orzeszek grabu z skrzydełkiem zielonym
żyrafa co szyją wypatrzy najdalej
wiedzą jak serce nie zabite sercem
koniec - to kłamczuch w świecie nieskończonym

J. Twardowski

wtorek, 12 kwietnia 2011

Wspomnienia, jak stare fotografie

Przeglądałam dziś stare fotografie, na których czas zatrzymał się kilkadziesiąt lat temu. Moi rodzice na ślubnym portrecie, ja w szkolnym fartuszku, moje rodzeństwo siedzące z babką przed domem, którego już dawno nie ma, ławka pod orzechem, na której siedziałam czytając książki. Każde zdjęcie to kropelka nostalgii, która rozlewa się po sercu budząc łagodny smutek. W moich wspomnieniach wszystko jest takie żywe, obecne, a przecież bezpowrotnie minione. Nawet gdyby jeszcze była ta ławka pod orzechem i mogłabym na niej usiąść, to nie byłoby już tak samo, bo ja taka jak wtedy jestem już tylko wspomnieniem. Tamte dni są jak zapach floksów i piwonii rosnących w ogrodzie za domem, kiedy zamykam oczy wciąż go czuję, ale nie mogę go przywrócić, rozpłynął się z wiatrem, który wtedy niósł go do moich nozdrzy.

Niedaleko mojego rodzinnego domu był park, po którym często spacerowałam. Moją uwagę zwrócił pewien starszy pan, który od wczesnej wiosny do późnej jesieni, siadał zawsze na tej samej ławce i nieobecnym wzrokiem patrzył przed siebie. Tkwił tak nieruchomo przez kilka godzin zatopiony w myślach. Zastanawiałam się wtedy, jak może tak długo bezczynnie siedzieć. Bardzo mnie to dziwiło, bo nie miałam pojęcia, że w myślach można podróżować przez całe swoje życie. Teraz wydaje mi się, że wiem, dlaczego starzy ludzie wciąż wspominają minione lata. W ten sposób szukają wytchnienia przed teraźniejszością i utrwalają swoje życie, które wraz z nimi przeminie.

Pewnej jesieni starszy pan przestał przychodzić do parku. Zastanawiałam się z jakiego powodu już nie siaduje na swojej ławce. Któregoś dnia, idąc ze szkoły, zobaczyłam klepsydrę przyklejoną na drzwiach kamienicy tuż obok parku. Przeczytałam imię, nazwisko, wiek i byłam pewna że klepsydra dotyczy starszego pana. Zawróciłam i poszłam do parku, żeby upewnić się, że ławka jest pusta. Do dziś nie wiem dlaczego odczułam taką potrzebę, skąd wzięła się moja pewność, że chodzi o starszego pana. Ławka nie była pusta – leżało na niej dużo zeschłych liści opadłych z klonu pod którym stała. Starszego pana już nigdy nie widziałam.

czwartek, 7 kwietnia 2011

Kapitał na deszczowe dni

W miniony poniedziałek świętowałam 54 urodziny męża i równe 4 tygodnie życia wnuka. Posłodziliśmy sobie życie, bo każda okazja jest dobra do serdeczności i zjedzenia czegoś dobrego, a urodziny tym bardziej. Bardzo lubię robić prezenty i podkreślać wyjątkowość szczególnych dni, bo nie jestem oszczędna w okazywaniu uczuć. Wielką przyjemność daje mi sprawianie radości moim bliskim, więc korzystam z każdej okazji.

Dziwię się ludziom, którzy widzą konieczność materialnego zabezpieczenia się na gorsze czasy a do gromadzenia dobrych wspomnień nie przywiązują w ogóle wagi.

Dobra materialne, pieniądze, mogą zabezpieczyć nam przeżycie w trudniejszych czasach, ułatwić wygodne funkcjonowanie, ale stan posiadania nie jest gwarantem jakości życia. To, co może rozjaśnić perspektywę, dać nadzieję i siły do przetrwania przeciwności losu, jest w naszych pozytywnych emocjach.

Miłe wspomnienia, poczucie bliskości, radość z bycia kochanym i ważnym, to cenny kapitał, który niczym akumulator odda energię potrzebną do życia. Dlatego, jak najpewniejszą walutę na tzw czarną godzinę, zbieram szczęśliwe chwile i dobre uczucia.

Przypomniała mi się taka stara piosenka z tekstem J. Millera „Na deszczowe dni”, którą śpiewała Teresa Tutinas.

* * *
Na deszczowe dni trzeba też coś mieć
Może jakieś usta, co nie mówią"nie"
Na deszczowe dni trzeba też coś mieć
Może jakieś oczy, by całować je

Może kilka nut z nie deszczowych dni
Może kilka słów obiecanych mi
Może gdzieś tu są i przywołam je
Chociaż jeden ton, chociaż jeden dźwięk

Na deszczowe dni trzeba też coś mieć
Może jakiś dawno nie mówiony wiersz
Może jakieś drzwi, których adres znasz
Ale, czy to warto wracać jeszcze raz

Może kilka nut z nie deszczowych dni
Może kilka słów obiecanych mi
Chociaż parę zdjęć, chociaż jeden list
Bo już późno jest, a ja nie mam nic

Na deszczowe dni trzeba też coś mieć
Może jakieś lato, gdy nie padał deszcz
Może jakieś drzwi, których adres znasz
Ale, czy to warto wracać jeszcze raz
Ale, czy to warto...

W moim życiu było wiele deszczowych dni, ale zawsze miałam to „coś”. No i nie miałam wątpliwości, że warto jeszcze raz iść za tym co ważne, nawet jak droga była kręta a słońce schowało się gdzieś za horyzontem. A od prawie 35 lat nie idę sama, towarzyszy mi mąż, z który jest dobry nawet na niepogodę.

piątek, 21 stycznia 2011

Dzień Babci, Dzień Dziadka...

Jutro Dzień Babci, pojutrze Dzień Dziadka. Mnie te święta nie dotyczą. Babcią dopiero będę a moi Dziadkowie od dawna są w lepszym świecie. Nawet moja córka nie ma już z kim świętować. Jednak, tym, co się nie zmienia, jest nasza pamięć o tych, którzy kiedyś z nami byli. Obecni we wspomnieniach wciąż uczestniczą w naszym życiu. Kiedy kalendarz przypomina nam o ich święcie wracamy do nich, przynajmniej myślą.

Tak się składa, że kiedy ja byłam młoda takiego święta nie było. Babcie i dziadków szanowało się, z zasady, bo tak uczyli rodzice. Swoich dziadków nie znałam zbyt dobrze, bo jeden umarł kilkanaście lat przed moimi narodzinami a drugi, gdy miałam siedem lat. Najwięcej o nich wiem z opowiadań rodziców. Tylko moje babcie dożyły sędziwych lat, więc miałam okazję dobrze je poznać.

Moją ulubioną babcią, była babcia Antonina, mama mojego taty. Była łagodna i piękna. Wychowała sześcioro swoich dzieci i córkę średniego syna. Dla wszystkich wnuków była jednakowo serdeczna. Z dziadkiem Michałem, do końca życia byli sobie bardzo bliscy. W mojej pamięci są ludźmi, których mogę lubić, szanować a nawet podziwiać.

Babcia Józefa, moja druga babcia, nie była przeze mnie lubiana. Miałam jej za złe, że jest złośliwa, ciągle się czepia i strasznie dokucza mojej mamie. Wtedy nie wiedziano co to Alzheimer, więc uważałam że babcia jest po prostu złośliwą staruchą. Chociaż moja mama mówiła, że babcia jest szorstka, bo miała ciężkie życie, w którym nie było radości tylko ciężka praca, Trudno mi było przekonać się do babci Józefy. Za to dziadka Władysława od razu obdarzyłam sympatią. W opowiadaniach mamy był dobrym, serdecznym człowiekiem, który zbyt ciężko pracował i zmarł na gruźlicę.

Myśląc o moich dziadkach, często się zastanawiam, co po nich odziedziczyłam w genach, czego nauczyłam się na przykładzie ich życia, w czym jestem do nich podobna. Chińskie przysłowie mówi: „Przeszłość, jeśli jej nie zapomnisz, stanie się drogowskazem w przyszłości.” Kiedy moi dziadkowie szli po swoich życiowych drogach zapisywali jednocześnie kod, który dostałam w spadku wraz z genami rodziców. A słuchając opowieści o życiu dziadków, nauczyłam się odbierać świat według określonych wzorców. To kim jestem, zawdzięczam też, w pewnej mierze, moim dziadkom.

Po nie lubianej babci Józefie odziedziczyłam zaradność i umiejętność radzenia sobie w trudnych sytuacjach. W spadku po dziadku Michale mam wstręt do mazgajenia się i dystans do siebie. Babcia Antonina i dziadek Władysław przekazali mi pewien rodzaj uległości, dzięki któremu, nie zapierając się siebie, potrafię dogadywać się z ludźmi. To tylko kilka podobieństw, które wiążą mnie z moim dziadkami. Za wszystko jestem wdzięczna, ale teraz mogę dać moim dziadkom tylko serdeczną pamięć.