Szukaj na tym blogu

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą choroba. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą choroba. Pokaż wszystkie posty

piątek, 17 listopada 2023

Ludzie gadają, chociaż pojęcia nie mają...

 


Czasami, chociaż niezbyt często, zastanawiam się, co ludzie powiedzą, bo ludzie zawsze mają coś do powiedzenia. Ciekawe że niektórzy o innych "wiedzą" więcej niż o sobie i całkiem niepotrzebnie się tą wiedzą dzielą. Mnie też interesują inni ludzie, jednak nie uważam, że powinnam układać im życie. Dlatego też ze zdziwieniem patrzę na tych "lepiej poinformowanych", którzy uzurpują sobie prawo do pouczania bliźnich jak ci mają żyć.

środa, 7 października 2020

Gwiazda autobusu linii 39, zasmarkany młodzieniec i zestrachana seniorka

Jestem zawirusowana,   bo bolą mnie kości, głowa i chrypie jak Jan Himilsbach po popijawie. Chrypką straszę okoliczny naród  ilekroć muszę się odezwać. Ale bycie trędowatą, to jednak ciekawe doświadczenie. Jako porządny obywatel stosuję reżim sanitarny, ale ze zdziwieniem obserwuję reakcje ludzi. Jadę autobusem, zamaskowana po czubek głowy i od czasu do czasu chrząkam, bo brak tlenu i bolące gardło to kiepskie połączenie. Metr dalej stoi młody chłopak, któremu gluty nachalnie wyłażą z nosa, więc na powrót je wciąga walcząc z przepełnionym nosem i grawitacją. Usmarkana maseczka wisi mu smętnie w okolicach brody, ale chłopak słusznie nie ryzykuje założenia jej na twarz. Za usmarkanym tłoczy się wianuszek młodych ludzi, bo ten stoi najbliżej drzwi. Po kolejnym siąknięciu usmarkanego nie wytrzymuję, wyjmuję z torebki paczkę chusteczek podając ją młodemu człowiekowi z krótkim komunikatem : proszę. Zasmarkany przyjmuje chusteczki bez słowa, otwiera paczkę... I wtedy do akcji wkracza seniorka siedzącą dwa miejsca dalej. - Nie bierz! Ta pani jest chora - wdzięcznie mamrocze spod szaliczka zatkniętego pod okulary i zawieszonego na uszach. Zasmarkany chwilowo zastygł w zadumie i najwyraźniej rozważa kogo posłuchać, ale gluty nie odpuszczają, więc wyjmuje chusteczkę i wyciera nos. 

I Co pani narobiła? Teraz on się od pani zarazi. A w ogóle to jakim prawem jeździ pani komunikacja miejską?  - zwraca się do mnie seniorka zamotana w szaliczek. Głowa mnie boli, maseczka mnie dusi, w autobusie gorąco, więc to nie jest odpowiednia atmosfera, żeby chciało mi się rozmawiać z niezadowoloną seniorką. Nawet jakbym jej wyjaśniła, że nie mam typowych objawów Covid, jestem  w miarę możliwości zabezpieczona, siedzę blisko drzwi i jadę do lekarza, to i tak nic  by to nie zmieniło. Dlatego milczę. 

- Ogłuchła pani? - pokrzykuje seniorka, której widocznie bardziej naraziłam się ignorowaniem jej cennych uwag niż tym, że bez jej pozwolenia dałam zasmarkanemu chusteczki. 

- Co za aspołeczni ludzie. Tyle się w telewizji mówi o dystansie społecznym, o kwarantannie, a taka wejdzie do autobusu i zaraża Bogu ducha winnych ludzi - gderała seniorka, nie spuszczając  ze mnie oka. Inni pasażerowie, którzy wcześniej nie byli świadomi moich przewinień, zaczęli mi się przyglądać. I tak, chciał nie chciał, zostałam gwiazdą autobusu linii 39. Już chciałam powiedzieć, żeby seniorka bardziej przyjrzała się swoim szarym komórkom pod kopułką, czy aby nie wyginęły, zamiast tyle uwagi poświęcać mojej skromnej osobie, gdy ktoś mnie ubiegł.

- Pani niech się lepiej nie odzywa. Gdzie pani ma maseczkę? Omotała się jakimiś szmatami i pluje na ludzi. Jak pani jest taka głupia, jak słychać, to trudno, ale po co się pani tym chwali? Głupota też jest zaraźliwa - powiedział w kierunku seniorki pasażer obładowany wiaderkiem i grabkami. Seniorka na chwilę zamilkła, ale widocznie tak była zaprawiona w pyskówkach, że nie mogła sobie odpuścić, musiała mieć ostatnie słowo.

- Po co pan się wtrąca? Uwagę będzie ludziom zwracał, a sam przepisów nie zna. Zaraz zgłoszę do kierowcy, że przewozi pan narzędzia w pojeździe przeznaczonym dla ludzi. 

- Zgłoś wredna babo, to się razem przespacerujemy. Wiaderko ci wsadzę na łeb, żeby wstydu nie było i grabiami będę poganiał - odparował tubalnym głosem pan działkowicz.

Seniorkę zatkało skutecznie. Zresztą nie tylko ją. Droga do następnego przystanku przebiegała w ciszy. Wysiedliśmy z działkowiczem na tym samym przystanku. Działkowicz oswobodził się z maseczki, uchylił czapki i z lekkim ukłonem powiedział do mnie: Do widzenia pani.  Do widzenia, odpowiedziałam grzecznie i patrzyłam, jak mój obrońca i rycerz w jednym oddala się w nieznanym kierunku. Co prawda nie na koniu, ale z narzędziem i wiaderkiem jako częścią zbroi. Cóż, jaka królewna taki rycerz. 😉 Coś mi się zdaje, że muszę częściej jeździć autobusami, bo w dobie zawieszenia masowych rozrywek to może być jedynie dostępny cyrk. A przecież śmiech to najlepsze lekarstwo.

Wypadałoby coś napisać, jak sobie radzę z chorobą, ale właściwie nic nowego się nie dzieje, wciąż lecę starą płytą. Jednak dziś jest już jakby lepiej. Trochę kaszlę, ale płuca czyste. Węchu ani smaku nie straciłam, więc Covida na pewno nie mam. Smak do tego stopnia mnie nie opuścił, że z imieninowych słodkości nie został nawet okruszek. W końcu trzeba było czymś ten czosnek zagryzać. Także tegoroczne imieniny Artura odbyły się szybko, bo żona solenizanta ledwie trzymała się na nogach zaś solenizant nie chciał straszyć znajomych, więc nie stawiał ich przed wyborem, czy poczęstują się plackiem czy jeszcze jakąś jednostką chorobową. Najbliższa rodzina przestraszyć się nie dała i całą winę za niedyspozycję gospodyni zrzuciła na smarki Adasia. Grześki, Marciny i inni  będą musieli chwilę poczekać ze ściskaniem solenizanta. A ja zbieram siły, żeby się wyzbierać do kupki na urodziny Adasia, które już w sobotę. A potem trzeba będzie zorganizować urodziny Eli. Chorować nie mam zamiaru dłużej niż to konieczne, bo limity na choróbska wszelakiej maści już dawno wyrobiłam. Serdecznie dziękuję Wam za dobre życzenia, ciepłe słowa, komentarze i maile. 😘💋🌹

I na dzisiaj to by było na tyle.


Rysunek chorego serduszka złowiony w sieci. 

czwartek, 16 kwietnia 2015

Już wiemy na co chorujemy




- Danielku, jesteś chory na świnkę - powiedziałam na widok opuchniętej buzi wnuka.
- A dlacego? - spytał, używając najbardziej ulubionego w ostatnim czasie zwrotu.
- Bo się od kogoś zaraziłeś, pewnie w przedszkolu...
- Wolę być choly na byka babciu. I jus! - powiedział stanowczo.
- Ale nie można chorować na byka, bo nie ma takiej choroby - sprzeciwiałam się całkiem niepotrzebnie... jakbym nie znała swojego wnuka.
 - Jest! Moze być świnka, to psecies moze być tes byk i ty go mam - oznajmił bez cienia wątpliwości mój wszystko wiedzący lepiej wnuk.
Cóż, z faktami i uparciochami się nie dyskutuje. Jedno jest pewne, pomimo szczepienia mamy zapalenie przyusznic.

wtorek, 6 stycznia 2015

Stan zawieszenia trwa

Korzystam z pozytywów, które niesie za sobą oderwanie się od normalnego życia, a negatywne powody, dla których jestem w takiej a nie innej sytuacji, ignoruję. To mój sposób na radzenie sobie z rzeczami, na które nie mam większego wpływu. Dlatego, na pohybel smarkom i wirusom wszelakiej maści, staram się nie marnować czasu i mimo wszystko cieszyć się życiem. Nie byłoby to możliwe bez Ślubnego, który troszczy się o mnie tak, że lepiej nie można. Doceniam to, bardzo. W zruszam się podobnie jak wtedy, gdy patrzę na te piękne fotografie. 
























 
 
































Na koniec, wisienka na torcie, pasujące do tematu, mądre słowa, których autorem jest Marek Soból.

„Wszystko biegnie tak szybko, nie doceniamy życia, pozwalamy mu uciekać, a przecież każda chwila jest szczególna, każde spojrzenie na świat, każde mrugnięcie powiek jest jak trzask migawki, pstryk, kolejne zdjęcie, pstryk. Musi być czas, żeby je wywołać, zanurzyć papier w kuwecie i patrzyć, jak sekunda po sekundzie wyłania się cały przeżyty dzień.” 


 
obrazki złowione w sieci 

niedziela, 28 grudnia 2014

Powalająco pozytywna - to ja... Wiersz



























 



 
Taka jestem ostatnio pozytywna, że... aż strach się bać. Ale co tam, podzielę się z Wami i tym doświadczeniem. W końcu żyję, więc można powiedzieć, że pozytyw jakiś jest. 

W nocy obudziło mnie kołatanie serca, miałam wrażenie, że czuję je w całym ciele, nie wyłączając uszu ani pięt. Z lekka przerażona zapaliłam światło i sięgnęłam po ciśnieniomierz. Na wyświetlaczu aparatu zobaczyłam skaczące cyferki 70/44 puls 135. Nooo...  nie jest dobrze, ale przecież to nie pierwszy raz, więc nie histeryzuj – powiedziałam na głos, co coraz częściej mi się zdarza. Wpuścisz trochę świeżego powietrza, łykniesz jeszcze połóweczkę Lokrenu i będzie dobrze – kontynuowałam uspokajanie. Następnie zastosowałam zaordynowaną samej sobie terapię i czekałam cierpliwie aż serce przestanie podskakiwać. Niestety, wciąż byłam ledwie ciepła, co teraz było przynajmniej uzasadnione lodowatym powietrzem płynącym z otwartych balkonowych drzwi. Rozszerzyłam więc kurację. Wypiłam dwie szklanki lekko osolonej wody, żeby podnieść sobie ciśnienie, i włączyłam telewizor, żeby przegonić czarne myśli. 

Po jakimś czasie serce przestało cwałować, duszności minęły, ale sen też się oddalił i nic nie wskazywało na to, że zechce jeszcze tej nocy wrócić. Poratowanie się proszkiem nasennym nie wchodziło w grę, bo było jednocześnie za późno i za wcześnie. 

I jak zwykle w takich razach dopadło mnie koszmarne poczucie tymczasowości i nie mogłam się od niego odgonić. Ludzkie przywiązanie do życia jest jednak żałosne, bo bez względu na jakość naszego życia, w chwilach zagrożenia wyłazi z człowieka zwierzęcy strach. Może nie wszyscy tak mają, ale ja tak. W takich chwilach na nic zdają się wszelkie przemyślenia, przekonania,  bo każda bardziej wysublimowana myśl ginie zanim zdąży się przebić do tej zdroworozsądkowej części naszego „ja”, która wie, że tak „naprawdę nie dzieje się nic i nie stanie się nic aż do końca.” 

Przecież i tak jesteśmy wieczni skoro nasze fizyczne ciało złożone z atomów, jest pyłem gwiezdnym sprzed miliardów lat a nasza dusza mieszka w gwiazdach. To, co może się więcej stać? No można jeszcze po drodze zgłupieć ze strachu i próbować przerobić te skotłowane emocje na wiersz. Mnie się to tej nocy udało... I wyszła mi taka wierszo-terapia. 
 

* * *
Moneta
ma awers i rewers,
po jednej stronie życie, po drugiej stronie śmierć.
Za życie zawsze płacisz śmiercią,
śmierć jest hojna nie wymaga zapłaty.
A moneta nigdy nie była twoja,
dostałaś ją za darmo, więc ćwicz się w utracie.
Taki twój ludzki los.





obrazki złowione w sieci

środa, 11 września 2013

Pomóżmy














 

W Polsce nie ma zgody na eutanazję, przynajmniej oficjalnie. Tyle, że rzeczywistość wygląda tak, jak w przypadku 

Jacka Gaworskiego Urzędnicy państwowi zdecydowali, w oparciu o ustalone przez siebie reguły, że ratowanie Jego życia jest nieekonomiczne, nie kalkuluje się, bo pacjent nie rokuje. NFZ postawił się w roli Boga. Dlaczego? Bo może. Proste. Kto na to pozwala? MY – SPOŁECZEŃSTWO.

Skoro godzimy się, żeby rządzili nami bezduszni karierowicze, bezideowe urzędasy, bo jedyne na co nas stać, to narzekanie, biadolenie i rozkładanie rąk, to powinniśmy się dołożyć do leczenia Jacka Gaworskiego. Ja już to zrobiłam i Was też proszę.

Nie czujecie się winni? W porządku. Poczucie winy niczego nie zmieni. Posłuchajcie Einsteina: „Świat jest niebezpiecznym miejscem nie przez tych, co czynią zło, ale przez tych, którzy patrzą na to i nic nie robią.”

POMÓŻ JACKOWI GAWORSKIEMU
KONTO FUNDACJI:
„FUNDACJA NA RZECZ CHORYCH NA STWARDNIENIE ROZSIANE I CHOROBY NOWOTWOROWE – POMÓŻ WALCZYĆ O ŻYCIE” KRS: 0000428288
skrócona nazwa: „Fundacja – Pomóż Walczyć o Życie”
Opis przelewu : Jacek Gaworski

ING Bank Śląski S.A., Oddział Wrocław,
Numer konta: 25 1050 1575 1000 0090 9712 1306 

http://jacekgaworski.pl/

środa, 20 lipca 2011

Ostrożnie z życzeniami, bo mogą się spełnić

Sześć lat temu znany neurochirurg, który konsultował mnie przed planowaną operacją, powiedział do innego lekarza: Jacek, teraz nie ma co się w tym grzebać, jeszcze ze dwa lata pochodzi a jak ruszymy, to może nie zejść ze stołu.

Stałam z boku, spoglądając; to na kliszę w szaroczarne plamy to na lekarzy, którzy omawiali mój „przypadek”. Czułam lód w głowie i mróz na plecach. O czym oni gadają? Jak to „jeszcze ze dwa lata pochodzi”?

Po wyjściu ze szpitala nie wiedziałam, w którą stronę do domu a przez następne dni nie mogłam się uwolnić od obrazu siebie na wózku inwalidzkim. Paraliżował mnie strach przed kalectwem, ale po pierwszym szoku zaczęłam oswajać sytuację. Robiłam samej sobie pogadanki, w stylu: Co się kobito przejmujesz tym, co będzie za dwa lata. Może będziesz miała szczęście i zanim siądziesz na wózku trafi ci się jakiś szybki zawał i problem sam się rozwiąże.

I co? Okazało się, że chyba tam na górze jednak słuchają o co prosimy i czasami lepiej sobie za wiele nie życzyć, bo życzenia mogą się spełnić. Co prawda, wciąż jeszcze chodzę na własnych nogach, (z małymi przerwami, ale jednak) za to mam; serce z dziurką, jakiś lewo-prawy przeciek i niedomykające się zastawki. Moje serce podobno jest wadliwe od dzieciństwa, ale akurat teraz dało o sobie znać i muszę podjąć decyzję, jak mu pomóc.

Kardiolog, u którego dzisiaj byłam, przedstawił program naprawczy, ale decyzję skalpel czy piguły muszę podjąć sama. Nie znam się na sercowych problemach, więc weszłam na jakieś forum o zdrowiu i od razu... poczułam się bardziej chora. Dotychczas żyłam w nieświadomości, że mam zastawkę mitralną i trójdzielną, i wcale nie było mi z tym źle. Mogło tak zostać.

Na dzisiaj mam dosyć, więc wrzuciłam do piekarnika pizzę, nalałam kufelek zimnego piwa, i będę się pocieszać. A co, należy mi się. Pan doktor zalecił mi oszczędny tryb życia i zero stresów, więc się stosuję.

* * *
Ptaku mojego serca

nie smuć się
nakarmię cię ziarnem radości
rozbłyśniesz

ptaku mojego serca
nie płacz
nakarmię cię ziarnem tkliwości
fruniesz

ptaku mojego serca
z opuszczonymi skrzydłami
nie szarp się
nakarmię cię ziarnem śmierci
zaśniesz

wiersz Haliny Poświatowskiej

niedziela, 15 maja 2011

Mam dość

Końcówka tygodnia dała mi się we znaki, więc cieszę się, że jutro niedziela. Muszę złapać oddech, bo na razie to ledwie zipię a mój ciężko wypracowany optymizm chwilowo się oddalił. Ja też chętnie bym się od siebie oddaliła, bo mam siebie dosyć. W piątek potwierdziło się, że do moich licznych braków, mogę dodać sobie jeszcze wadę serca - jakieś prawo-lewe przecieki liczone w bąbelkach, w perspektywie skrzepliny, udary i cholera wie co jeszcze. Muszę się jakoś pozbierać i zacząć ignorować swój organizm, niech radzi sobie sam. Ja ma dość. Mogę łykać leki, które bezpłatnie dostałam od przemiłej lekarki (w aptece 280 zł za pudełko), ale nic więcej nie chcę w tej sprawie wiedzieć ani robić. Za miesiąc może pomyślę co dalej. Teraz muszę odpocząć, nacieszyć się wiosną, wnukiem i wszystkim co dobre w moim życiu. Spróbuję wziąć przykład z mojej ulubionej poetki.

* * *

" Jak się czuję "

Kiedy ktoś zapyta jak się czuję.
Grzecznie mu odpowiem, że dobrze, dziękuję.
To że mam artretyzm to jeszcze nie wszystko.
Astma, serce mi dokucza i mówię z zadyszką.
Puls słaby, krew moja w cholesterol bogata.
Lecz dobrze się czuję jak na moje lata.

Bez laseczki teraz chodzić już nie mogę.
Choć zawsze wybieram najłatwiejszą drogę.
W nocy przez bezsenność bardzo się morduję
ale przyjdzie ranek. znów dobrze się czuję.
Mam zawroty głowy, pamięć figle płata.
Lecz dobrze się czuję jak na swoje lata.

Z wierszyka mojego ten sens się wywodzi.
Że kiedy starość i niemoc przychodzi.
To lepiej się zgodzić ze strzykaniem kości
I nie opowiadać o swojej starości.
Zaciskając zęby z tym losem się pogódź.
I wszystkich wokół chorobami nie nudź.

Powiadają starość okresem jest złotym.
Kiedy spać się kładę zawsze myślę o tym.
"Uszy" mam w pudełku,
"Zęby" w wodzie studzę,
"Oczy" na stoliczku zanim się obudzę.
Jeszcze przed zaśnięciem ta myśl mnie nurtuje.
Czy to wszystkie części które się wyjmuje??

Za czasów młodości (mówię bez przesady)
Łatwe były biegi, skłony i przysiady.
W średnim wieku jeszcze tyle sił zostało.
Żeby bez zmęczenia przetańczyć noc całą
A teraz na starość czasy się zmieniły.
Spacerkiem do sklepu, z powrotem bez siły.

Dobra rada dla wszystkich którzy się starzeją.
Niech zacisną zęby i z życia się śmieją.
Kiedy wstaną rano "części" pozbierają.
Niech rubrykę zgonów w prasie przeczytają..
Jeśli ich nazwiska tam nie figurują.
To znaczy ze zdrowi i dobrze się czują.

W.Szymborska

czwartek, 5 maja 2011

Mam ochotę być strusiem...

Czwartkowy poranek przywitał mnie słońcem, ale jakoś nie poczułam się z tego powodu lepiej. Przy porannej herbacie zastanawiałam się co uda mi się dzisiaj zrobić. Gdyby postawić na ducha, to byłoby tego całkiem sporo, ale niestety ciało mam mdłe.

Czuję że moje życie mnie przerasta. Zrobiło się wyrośnięte, jak wielkanocna baba. Niestety rodzynków w nim mało, nie jest takie smaczne, ale daje zgagę. I jak sobie z tym poradzić skoro fizycznie wszystko jest zbyt trudne. Proste czynności wymagają dużego wysiłku, jak bieg z przeszkodami. Mój ciężko wypracowany optymizm jeszcze trzyma mnie w pionie, więc próbuję zawalczyć. Szukam sposobu na zgagę, doceniam wszystko, co da się jakoś pozytywnie zinterpretować, cieszę się że nie jest gorzej, ale jestem tym taka zmęczona.

Mam ochotę nic nie robić, powiedzieć sobie będzie co ma być. Mogę nie zgodzić się na uciążliwe badanie i dalej żyć w bez świadomości wielkości sercowych ubytków. Przyjąć postawę strusia, schować głowę w piasek i liczyć że sprawy się same ułożą. Do tej pory jakoś było. Będę miała trochę względnego spokoju, skupię się na milszych rzeczach, odpocznę. To nęcąca perspektywa, bo oddala przykre doznania, trudne decyzje.

Ale przecież nie na długo, bo wypięty kuperek aż się prosi, żeby go kopnąć. Przekonam się, że samo nic się nie rozwiązało a może jeszcze bardziej się skomplikuje, kopniak spowoduje, że zaliczę glebę. I co wtedy zrobię? No dobra. Kończę to bezsensowne marudzenie. Niutek za chwile przyjdzie, trzeba się zebrać do kupy.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Korepetycje u Zorby

Cudna pogoda, słonecznie i ciepło a ja nie mogę wyjść na spacer. Kaszlę jak gruźlik i pocę się jak w saunie, więc nie mam wielkiego wyboru – muszę wypocić to cholerstwo, które zatruwa mi życie. Pocieszam się, że prawie pozbyłam się kataru, nie mam temperatury, to tylko patrzeć, jak całkiem wyzdrowieję. Najwyższa pora, bo sama siebie już nudzę tymi choróbskami. Powtarzam za Sztaudyngerem:„Tym daję radę chorobie, że nic z niej sobie nie robię.” I co? Powtarzam, ale się wkurzam i rady nie daję. Za to choroba rzeczywiście nic sobie nie robi z tych moich zaklęć. Od dziś koniec. Ignoruję i czekam kiedy choróbsko strzeli focha i się na mnie obrazi, najlepiej na wieki wieków amen!

Oglądałam dzisiaj, już nie wiem po raz który, jeden z najsłynniejszych filmów - „Grek Zorba”. Ta opowieść o radosnym przeżywaniu każdej chwili i traktowaniu życia, jak wielkiej przygody, zawsze dodaje mi energii. Słowa o pięknej katastrofie pokazują, jak można zachwycić się nawet czymś, co niszczy i udaremnia wszystkie nasze plany. Ale, żeby tak patrzeć na życie, trzeba żyć z pasją i mieć poczucie wewnętrznej wolności. Och, jakbym chciała tak zatańczyć, tak drwić sobie z losu, jak Zorba. Do tańca nadaję się jak kulawy do baletu, ale chęci mi nie brakuje, więc kto wie.......

niedziela, 17 kwietnia 2011

Pocieszanki

Na dworze piękna, wiosenna sobota a u mnie bez większych zmian. Na razie, w walce ja kontra wirus, wygrywa wirus. Leżę w łóżku, trochę mnie trzęsie, wysmarkuję resztki mózgu a gardło piecze jak otarta pięta. Z tęsknoty za czymś przyjemnym zadzwoniłam do psiapsiuły, ale długo nie pogadałam. Głos mam bardziej skrzeczący niż posłanka Senyszyn, więc E. odradziła mi mówienie, żeby mi się nie utrwaliło. Chciał nie chciał, musiałam pocieszać się sama.

Ostatnio często mam powody do niezadowolenia z siebie, więc repertuar pocieszanek mam na wyczerpaniu. Ale pogrzebałam w rozumie i z pomocą przyszedł mi wielki kpiarz G. B. Shaw., który zracjonalizował, to co mnie dotyka: „Życie jest chorobą. Jedyną różnicą pomiędzy ludźmi jest stadium choroby, w jakim żyją.” Jak widać nie mam na co narzekać, zwykła rzecz, po prostu należę do grupy bardziej zaawansowanych. I tego będę się trzymać, bo inaczej skwaśnieję jak kapusta na wiosnę, a to nie pora na bigos, bo to nie te święta. Teraz pomykam w podskokach, jak wiosenny zajączek, do łazienki i wymoczę kości w gorącej wodzie. Może to pomoże, bo jak nie, to już nie wiem co zrobię.

wtorek, 18 stycznia 2011

Nie biadolić, życia nie pieprzyć, życie dosolić.

Mija kolejny dzień, w którym miałam dużo czasu na rozmyślania, lekturę, przeglądanie internetowych stron i oglądanie telewizji. Nic tylko pozazdrościć. W czasach, gdy ludzie nie mają na nic czasu, ganiają jak pies za własnym ogonem, ja leżę do góry kołami i zapewniam sobie rozrywki. I tak już od prawie miesiąca.

Leżę w łóżku i czekam. Czekam kiedy znowu zacznę normalnie chodzić. Niby nic, stawiać nogę za nogą, a co to znaczy pojmuje się dopiero, gdy tego zabraknie. Konia z rzędem temu (jak się kiedyś mówiło), kto docenia sprawność i działanie swojego organizmu zanim dotknie go niemoc. Większość ludzi zakłada, że ciało ma funkcjonować bez zarzutu i to bez względu na to, jak jest traktowane. Im młodsze ciało tym większa pewność, że sprawność należy się mu jak psu buda. Z wiekiem jednak przekonujemy się, że nic nie jest dane na zawsze. I co wtedy? Powtórzyć z pokorą za Asnykiem? „Daremne żale – próżny trud / Bezsilne złorzeczenia!” A może obrazić się na cały świat i pogrążyć się w cierpieniu i cierpiętnictwie?

Jak zwykle w życiu, wszystko jest sprawą wyboru. Można tak i można inaczej. Tylko jednego nie można – powiedzieć że nie mamy wyboru. Zawsze jest jakiś wybór, chociaż czasami przychodzi nam wybierać między złym i jeszcze gorszym. Z mojego doświadczenia wynika, że najgorzej mają ci, którzy z zasady nie godzą się z koniecznością podejmowania trudnych wyborów. Chcą mieć lepiej i już. Zupełnie jak dzieci, które nie przyjmują do wiadomości, że nie wszystko mieć mogą. O ile dzieciak obrażający się na rzeczywistość może być zabawny, to dorosły jest już tylko żałośnie śmieszny. Nikt nie lubi być śmieszny, a tym bardziej żałosny, więc całkiem naturalnie przychodzi nam zaprzeczanie, że coś od nas zależy. W biadoleniu chronimy się jak w kokonie, patrząc złym okiem na każdego, kto chce nas z niego wyciągnąć.

Najgorsze, co można zrobić takiemu biadolącemu osobnikowi, to zacząć go pocieszać, pokazując mu jaśniejsze strony jego sytuacji albo, co nie daj Boże powiedzieć, że w pewnym wieku należy się liczyć z niedomaganiem własnego organizmu. Obrazi się albo w najlepszym razie pomyśli, że jesteśmy zbyt ograniczeni, żeby zrozumieć jego sytuację i rozliczne cierpienia fizyczno -duchowe.

Wiem co mówię, bo przeszłam przez różne etapy życiowej wędrówki i „nic co ludzkie, nie jest mi obce”. Przerobiłam etap „usmarkała się bida i płacze”, a kiedy się przekonałam, że to nic nie daje, z entuzjazmem wskoczyłam w życzeniowe myślenie. Zaczęłam zaklinać rzeczywistość pozytywnymi afirmacjami i czekałam kiedy znowu będę taka jak dawniej. Życie jakie miałam, tu i teraz, nie było dla mnie wiele warte, bo nie spełniało moich oczekiwań.

Niestety. Mimo mojego pseudo optymistycznego podejścia do problemu nie byłam ani zdrowsza, ani szczęśliwsza. Dlatego jeszcze raz przyjrzałam się sobie i dokonałam wyboru. Pogodziłam się z tym, że życie czasami boli. Dojrzałam do myśli, że nie jest najważniejsze to, co nas spotyka, ale jak reagujemy. I, że nie ma co się obrażać na los, bo on ma gdzieś nasze, nawet najbardziej uzasadnione, pretensje. Lepiej dorzucić do dekalogu jeszcze jedno przykazanie – NIE BIADOLIĆ. I starać się go przestrzegać.

Kiedyś napisałam taki tekst: O moim czerwonym nosie, dobrym wychowaniu i gelotologii.

***
Ostatnio mam gorszy okres i kiepsko się czuję. Kręgosłup strajkuje, więc moje samopoczucie jest w dolnych rejestrach stanów niskich. Gdyby nie stanowcze postanowienie, że się nie dam, to chyba nie pozostałoby mi nic innego aniżeli zabić się własną pięścią. Ale jak postanowiłam, że się nie dam, to się nie daję.Ignoruję, na ile się da, chroniczny ból i staram się prowadzić normalne życie.

Dlatego wracając dzisiaj z zastrzyku, zdecydowałam, że zajdę do pobliskiego marketu i zobaczę, czy nie ma przypadkiem ładnych bucików na wyprzedaży. Jak postanowiłam tak zrobiłam.
Łaziłam sobie ledwie żywa między regałami i jakoś nie mogłam się skupić na zakupach.
Diabli wiedzą po co, pod czaszką tłukła mi się myśl, że te buty już niedługo mogą mi się do niczego nie przydać - Kręgosłup wysiądzie i będę oglądać świat z pozycji inwalidzkiego wózka. To, po co mi wtedy nowe buty? Te czarne myśli nie dały się odgonić, więc doszłam do wniosku, że dzisiaj z zakupów nic nie będzie. Dlatego zrobiłam obrót na pięcie i ruszyłam w kierunku wyjścia.
Nagle, między regałami, zobaczyłam znajomą kobietę, na chwilę się ożywiłam i kłaniając się jej, powiedziałam: Dzień dobry pani. Znajoma się odkłoniła, ale nie odpowiedziała pozdrowieniem na pozdrowienie.
Dopiero po chwili dotarło do mnie, że ukłoniłam się swojemu odbiciu w lustrze. Lustro było wpasowane pomiędzy dwa regały, więc mogłam go nie zauważyć, ale żeby nie poznać siebie, i to na trzeźwo, to jednak przesada.
Może jestem głupia i ledwie żywa, ale za to jaka grzeczna - pomyślałam. Ta konkluzja tak mnie rozśmieszyła, że zaczęłam się histerycznie śmiać i nie mogłam przestać.
Zupełnie mi nie przeszkadzało, że dwie młode ekspedientki, patrzyły na mnie jak na wariatkę. Wcale nie miałam im tego za złe. Sklep był prawie pusty, więc obserwując nielicznych klientów, musiały widzieć jak sama sobie się kłaniam, a potem rechoczę radośnie. To, co niby miały o mnie pomyśleć?
Śmiałam się w sklepie, śmiałam się w drodze do domu. Lubię się śmiać a powód do śmiechu sam się znalazł, więc czemu nie skorzystać.

Starożytni ludzie nie mieli wątpliwości, że zabawa i śmiech służą ludzkiemu zdrowiu, ale z latami trochę o tym zapomniano. I tak, śmiech dla samego śmiechu, bez dobrze uzasadnionych powodów, jest traktowany jako oznaka głupoty.
Współczesny człowiek nie chce być głupcem, więc żeby uwierzyć w to, co starożytni przyjmowali intuicyjnie, potrzebuje naukowych badań. Dlatego stworzono naukę zwaną „gelotologia". Gelotologia zajmuje się badaniem wpływu śmiechu na nasz organizm.
Empirycznie potwierdzono, że śmiech (nawet głupi), poprawia krwioobieg, dzięki czemu nasz organizm otrzymuje więcej tlenu i lepiej pracuje. Śmiejąc się, wciągamy w płuca więcej powietrza, to przekłada się na dobre dotlenienie mózgu, a więc lepszą koncentrację.
Śmiech pobudza nasz układ odpornościowy, bo hamuje wydzielanie adrenaliny i kortyzolu, tzw. hormonów stresu. Jednocześnie zwiększa produkcję endorfin, które są odpowiedzialne za dobry nastrój.
Gdy się śmiejemy elektryczna aktywność obu półkul mózgowych jest lepiej skoordynowana a to zapobiega depresji, która jest plagą współczesnego świata.
Dla leniwych i chcących schudnąć, śmiech może być namiastką ćwiczeń fizycznych. Gdy się śmiejemy, to wprawiamy w ruch wszystkie mięśnie tułowia. Skurcze mięśni podczas śmiechu poprawiają pracę jelit, wątroby a to przyspiesza trawienie i poprawia przemianę materii.
Od ponad 40 lat naukowo udowadnia się, że leczenie śmiechem należy traktować bardzo poważnie. Na świecie powstały fundacje propagujące terapię śmiechem. W Stanach Zjednoczonych, kraju ludzi dzielnych i pogodnych, taka fundacja działa od ponad 20 lat. Na szczęście do Polski też dotarła ta idea. Z końcem ubiegłego wieku powstała Fundacja „Dr Clown" i do szpitali dziecięcych weszli weseli ludzie z czerwonymi nosami.

Opisując sytuację, która miała miejsce w sklepie, też założyłam czerwony nos. Pomyślałam, że może ktoś, komu głowa tak ciąży, że nie poznaje sam siebie, po przeczytaniu tych słów się uśmiechnie. W końcu lubimy pośmiać się z innych, a śmiech to zdrowie.
***

Zamieściłam ten tekst w Internecie, żeby podzielić się z innymi uśmiechem, jak nadzieją. Dzisiaj przypadkiem znalazłam go na portalu medycznym. Ucieszyłam się, bo pomyślałam, że może komuś dzięki niemu chociaż przez chwilę było lżej. Dać komuś uśmiech, to wielka radość. Ja śmieję się często. Śmieję się jak głupi do sera i czekam kiedy ser powie: dzień dobry. A co, nie mogę? Kto bogatemu zabroni?