Szukaj na tym blogu

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą śmierć. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą śmierć. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 29 marca 2022

Mój obrazek z tej wojny

źródło: Internet
Miałam nie pisać smutnych rzeczy, bo smutków i złych wieści jest aż za wiele. Jednak nie mogę się uwolnić od pewnego wspomnienia. Wiem, że takich historii są tysiące, ale tę widziałam na własne oczy. Podzielę się nią, zostawię ślad, bo smutek trzeba przeżyć, żeby pozwolić mu odejść. 

W szkole na moim osiedlu jest zorganizowane miejsce dla uchodźców. Życie na szkolnym korytarzu, na sali gimnastycznej pośród wielu obcych ludzi nie jest łatwe, więc większość uchodźców szuka dla siebie innego domu. Rotacja jest bardzo duża, ale są tam też tacy, którzy zostają na dłużej, bo nie mają dokąd pójść. Starają się żyć najnormalniej jak się da. Chodzą do sklepów, spacerują po osiedlu, bawią się z dziećmi. Mężczyzn jest bardzo mało, kobiet i dzieci dużo.

niedziela, 1 listopada 2020

Znowu listopad

Znowu listopad i zaczynający go Dzień Wszystkich Świętych, a po nim Zaduszki. Dwa dni w roku kiedy tłumnie odwiedzamy cmentarze i wspominamy tych, co odeszli za niewidzianą granicę jaka dzieli życie od śmierci. W tym roku cmentarze zamknięte, bo rząd nagle się ocknął i w przededniu święta zakazał wstępu. Trudno, jakoś to zniosę i pójdę kiedy indziej, pomyślałam.

czwartek, 20 sierpnia 2020

Smutno

Jak zwykle zajrzałam na Onet Kulturę, a tam wiadomość, że nie żyje Piotr Szczepanik. Smutno. Nie był piosenkarzem mojego pokolenia, ale jego piosenki były bardzo moje. Proste, liryczne, melancholijne, trochę naiwne. Poza tym, typ mężczyzny romantycznego, nostalgicznego, trochę samotnika, wyrażającego się z atencją o kobietach bardzo mi się podobał. No i był przystojny. Do tego był moim krajanem, bo urodził się i wiele lat żył w Lublinie. Coś mi ubyło. Od wielu lat żył w cieniu, ale był. Teraz już go nie ma. Zostały tylko piosenki. I jeszcze ta świadomość, że moja świeczka też coraz krótsza. To nie napawa optymizmem. Tak to życie innych ludzi przekłada się na nasze życie. Mijamy.

TU  można przeczytać co nie co na jego temat.

 

I na dzisiaj to by było na tyle.


piątek, 7 sierpnia 2020

Dopadły mnie dzisiaj egzystencjalne smuty

Jak w tytule - dopadły mnie egzystencjalne smuty. Moje przywiązanie do życia ma się nijak do jego jakości, bo jakość... cóż, jest jaka jest. Staram się obśmiewać moje starcze lęki, ale przeganiane chowają się po kątach, żeby przy pierwszej okazji znowu się na mnie rzucić. 

A do 60 roku życia mój pesel mi nie przeszkadzał. Po prostu, lata mijały, a ja sobie żyłam raz w lepszej, raz w gorszej kondycji psycho-fizycznej, ale peselu się nie czepiałam. Od życia nie wymagałam za wiele, ale  bardzo się starałam, żeby mi smakowało. Zatrudniłam se na etacie takiego jednego Optymizma (wiem, że piszę niegramatycznie, ale z niegramatycznego serca, więc poprawiać nie będę), który razem ze mną pchał ten wózek o nazwie "Życie" i jakoś to było.

Minęła sześćdziesiątka i dopadł mnie taki refren:

"Gdy mu fasada rozpada się z trzaskiem
Gdy zza niej wyjrzy jak małpa z pokrzywy
Pysk zły i obrzydliwy i pryśnie cały blef
O wtedy chociaż się pragniesz powściągać
Nie nasobaczyć i nie naurągać
Choć inwektywą żywą nie chcesz chlustać
To same twe usta wykrzykną tobie wbrew:
Szuja"


No ludzie kochane, w piosence mowa o wrednym mężczyźnie, a mnie ten tekst pasuje jak ulał do życia. To albo ja jakaś nierozgarnięta albo coś w tym jest. Żadnej męskiej szui nie dałam się zniszczyć, ale życie nie raz mnie przeczołgało. Jednak przecież zawsze dawałam radę, aż do teraz.  Bo teraz normalnie "poderżniętam jest". Mój optymizm zamienił się miejscami z poupychanymi po kątach smutkami. I teraz on se siedzi w kącie, a one latają po chałupie i coraz szerzej otwierają mi oczy. 
Bo życie, to jednak szuja, najpierw narobi człowiekowi nadziei, a potem pokaże małpią mordę. Bywa, że nie raz pójdzie dalej i pokaże też czerwoną małpią dupę. I jakby się człowiek nie zapierał, to wrażenie estetyczne jest paskudne. Kiedy taki zniesmaczony człowiek pod tytułem "Kobieta" wysila  wszystko co tam ma w głowie, a umówmy się, że z wiekiem ma coraz mniej, żeby zrozumieć, co to się porobiło i czemu aż tak, to już widzi na horyzoncie wstrętną, chudą babę, zamotaną w czarne szmaty, z narzędziem żniwiarza w kostycznej dłoni. A im bardziej kobieta pod tytułem "ja" stara się nie myśleć o tej babie z kosą, tym bardziej wie, że ona ciągle skraca dystans. Optymizm wzywany na ratunek ciągle najchętniej siedzi w kącie, a przynaglany odpowiada:spierdalaj babo, ja już się napracowałem. To, co zrobić, jak kostucha jednak zechce się przywitać? Ja chyba pójdę w naśladownictwo i wzorem Optymizma powiem jej: spierdalaj babo, zarobiona jestem. Ale czy to pomoże? Boję się, że nie. Jednak na pewno spróbuję. Tylko teraz muszę się bardziej do roboty przyłożyć, żebym nie musiała kłamać. I to jest najlepszy dowód na prawdziwość tezy, że życie boli.

Smutki najlepiej byłoby przespać, bo a nuż coś miłego się przyśni i jeszcze przy okazji robota nas ominie. Ale nic z tych rzeczy. Na starość nie ma spania na zawołanie. Na starość na spanie trzeba sobie zasłużyć. Najpierw trzeba padać ze zmęczenia na twarz. Potem trzeba długo i cierpliwie wciskać twarz w poduszkę, aż z braku tlenu zacznie się odpływać i na ostatnim oddechu trzeba się modlić, żeby wredny organizm nie dźgnął nas gdzieś bólem. Bo jak dźgnie, to wtedy wszystko trzeba zaczynać od początku.  A potem to już jest magiczna 4 rano i traci się nadzieję na sen. Następnie trzeba wstać po dobrze nieprzespanej nocy i usilnie się starać, żeby jednak coś z tego życia mieć. Bo, nawet jak to nasze życie zachowuje się jak "żyćliwy", to głupio odpuszczać walkowerem najmniejszą choćby szansę na coś miłego. Z drugiej strony strasznie zmęczona jestem i tak mi się już nie chce starać. Ale z trzeciej strony, to jak się nie chce i nie ma po co, to zawsze można żyć na złość. Nie byłabym pierwsza taka złośliwa. No, to nie ma odwrotu, trza żyć, a jak trza, to trzeba.

 
"Żyćliwych", których niepokoi, że tak  sama do siebie gadam i jeszcze ze sobą negocjuję, chcę uspokoić. Leczyć mnie na razie nie trzeba,  to raz, a dwa, to zawsze lepiej zawracać dupę sobie niż innym, co ja niniejszym czynię.

I na dzisiaj to by było na tyle.
Kabaret Starszych Panów


  Zdjęcie złowione w sieci.

czwartek, 14 stycznia 2016

Polecam



Byłam z psiapsiółką w kinie na filmie "Moje córki krowy" wg scenariusza i w reżyserii Kingi Dębskiej.   Ta tragikomedia, opowiadająca wzruszająco i zabawnie o rzeczach ostatecznych, bardzo mnie poruszyła. Choroba, śmierć, odchodzenie najbliższych, rozczarowanie życiem, które nijak nie przystaje do naszych oczekiwań, to nie są zabawne rzeczy, a jednak Dębska świetnie ubrała te mroczne tematy w śmiech.                                                                                                            Śmiałam się i wzruszałam na przemian obserwując jak każdy z bohaterów filmu mierzy się we własny sposób z cierpieniem, przed którym nie ma ucieczki. Czy chcemy czy nie śmierć jest częścią życia i każdy musi się z tym pogodzić. Film Dębskiej pomaga oswoić ten trudny temat. Pokazuje też, że życie trwa do końca, więc nawet w cierpieniu, w chorobie, z ostatecznym wyrokiem, że mamy już tego życia niewiele,  trzeba szukać tego co radosne. Urodziłeś się, więc nie ma odwrotu - musisz sprostać życiu jakie zostało ci dane i wziąć z niego tyle dobrego ile się da.                                                                                                                                                                            Podobno scenariusz powstał na kanwie osobistych doświadczeń reżyserki, więc tym bardziej należą się jej gratulacje, że  tak ciężkie doświadczenie przerobiła, mimo wszystko, na pogodny choć bardzo nostalgiczny film. Wielkie brawa dla aktorów; Agata Kulesza rewelacyjna, Marian Dziędziel poruszający, Gabriela Muskała bardzo zabawna. Bardzo polecam obejrzenie filmu, bo naprawdę warto.

sobota, 31 października 2015

Życie to tylko krótka kreseczka...





 
Dawno mnie tutaj nie było, bo intensywnie zajmowałam się swoją kreseczką. Ale dziś chcę się podzielić pięknym wierszem Lindy Ellis, którego wolne tłumaczenie znalazłam
w internetowej sieci.


Myślnik


Czytałem o Mężczyźnie który przemawiał na pogrzebie Przyjaciela.
Nawi
ązywał On do Dat na pomniku .. do Pierwszej ….i do Ostatniej.

Zauwa
żył ze najpierw była Data Urodzenia a o następnej dacie mówił ze łzami w oczach, ale powiedział ze najważniejszym tu jest ta kreseczka/myślnik pomiędzy tymi Datami.

Ten my
ślnik reprezentuje bowiem cały okres życia na ziemi.
I teraz tylko Ci bliscy wiedza jak
ą wartość ma ta krotka kreseczka.

Nie ma
żadnego znaczenia ile posiadamy, samochodów….domów… pieniędzy.
Wa
żne jest jak żyjemy i kochamy i jak przezywamy Nasz Myślnik.

A wiec, zastan
ów się nad tym długo i mocno.
Czy s
ą rzeczy które chciałbyś zmienić?
Przecie
ż nie wiesz ile masz czasu aby ciągle być w stanie coś zmienić.

Je
śli byśmy tylko potrafili zwolnić tempo życia na tyle
aby si
ę zastanowić co jest prawdziwe i wartościowe i zawsze starali się zrozumieć co inni ludzie czuja.

Nie b
ądźmy więc tacy skorzy do złości i bądźmy częściej wdzięczni, kochajmy ludzi których napotykamy w naszym życiu bardziej niż kiedykolwiek.

Szanujmy innych i cz
ęściej się uśmiechajmy pamiętając o tym że ten skromny myślnik może trwać jedynie chwile.

A teraz pomy
śl, kiedy odczytają mowę na Twoim pogrzebie i rozważa przebieg Twojego życia….

Czy by
łbyś dumny ze wszystkich wspomnianych zdarzeń i ocen jak ty przeżyłeś SWÓJ myślnik.



obrazek znaleziony w sieci  

niedziela, 28 grudnia 2014

Powalająco pozytywna - to ja... Wiersz



























 



 
Taka jestem ostatnio pozytywna, że... aż strach się bać. Ale co tam, podzielę się z Wami i tym doświadczeniem. W końcu żyję, więc można powiedzieć, że pozytyw jakiś jest. 

W nocy obudziło mnie kołatanie serca, miałam wrażenie, że czuję je w całym ciele, nie wyłączając uszu ani pięt. Z lekka przerażona zapaliłam światło i sięgnęłam po ciśnieniomierz. Na wyświetlaczu aparatu zobaczyłam skaczące cyferki 70/44 puls 135. Nooo...  nie jest dobrze, ale przecież to nie pierwszy raz, więc nie histeryzuj – powiedziałam na głos, co coraz częściej mi się zdarza. Wpuścisz trochę świeżego powietrza, łykniesz jeszcze połóweczkę Lokrenu i będzie dobrze – kontynuowałam uspokajanie. Następnie zastosowałam zaordynowaną samej sobie terapię i czekałam cierpliwie aż serce przestanie podskakiwać. Niestety, wciąż byłam ledwie ciepła, co teraz było przynajmniej uzasadnione lodowatym powietrzem płynącym z otwartych balkonowych drzwi. Rozszerzyłam więc kurację. Wypiłam dwie szklanki lekko osolonej wody, żeby podnieść sobie ciśnienie, i włączyłam telewizor, żeby przegonić czarne myśli. 

Po jakimś czasie serce przestało cwałować, duszności minęły, ale sen też się oddalił i nic nie wskazywało na to, że zechce jeszcze tej nocy wrócić. Poratowanie się proszkiem nasennym nie wchodziło w grę, bo było jednocześnie za późno i za wcześnie. 

I jak zwykle w takich razach dopadło mnie koszmarne poczucie tymczasowości i nie mogłam się od niego odgonić. Ludzkie przywiązanie do życia jest jednak żałosne, bo bez względu na jakość naszego życia, w chwilach zagrożenia wyłazi z człowieka zwierzęcy strach. Może nie wszyscy tak mają, ale ja tak. W takich chwilach na nic zdają się wszelkie przemyślenia, przekonania,  bo każda bardziej wysublimowana myśl ginie zanim zdąży się przebić do tej zdroworozsądkowej części naszego „ja”, która wie, że tak „naprawdę nie dzieje się nic i nie stanie się nic aż do końca.” 

Przecież i tak jesteśmy wieczni skoro nasze fizyczne ciało złożone z atomów, jest pyłem gwiezdnym sprzed miliardów lat a nasza dusza mieszka w gwiazdach. To, co może się więcej stać? No można jeszcze po drodze zgłupieć ze strachu i próbować przerobić te skotłowane emocje na wiersz. Mnie się to tej nocy udało... I wyszła mi taka wierszo-terapia. 
 

* * *
Moneta
ma awers i rewers,
po jednej stronie życie, po drugiej stronie śmierć.
Za życie zawsze płacisz śmiercią,
śmierć jest hojna nie wymaga zapłaty.
A moneta nigdy nie była twoja,
dostałaś ją za darmo, więc ćwicz się w utracie.
Taki twój ludzki los.





obrazki złowione w sieci

wtorek, 7 października 2014

"Chwytaj dzień, bo przecież nikt się nie dowie, jaką nam przyszłość zgotują bogowie..."

W internecie aż huczy od wiadomości związanych z Anią Przybylską. Cóż, śmierć i nieszczęścia świetnie się klikają. Ja nie szukam wiadomości, które mnie dołują, ale w sieci często tak jest że wcale nie trzeba specjalnie szukać. Na poniższy obrazek z fragmentem wywiadu Ani Przybylskiej trafiłam przypadkiem i nie mogłam nie przeczytać. 


































Hiobowe: „Czego lękałem się najbardziej, spotkało Mnie" sprawdziło się i w tym wypadku. I, co zrobić, żeby nie przyciągać złego? Jak uciec przed lękiem? Nie wiem. Jedyne co mi przychodzi do głowy, to ze wszystkich sił żyć tu i teraz, ciesząc się tym co jest mi dane dzisiaj, bo jutro może mi tego zabraknąć, bo jutra może w ogóle nie być. A jeżeli już będę myślała o przyszłości, to tylko z nadzieją... bo szczęście trzeba zapraszać, zło przychodzi nieproszone.


 




poniedziałek, 6 października 2014

Odeszła Ania Przybylska






















W dniu 5 października 2014 roku po ciężkiej chorobie zmarła Anna Przybylska. Po przeczytaniu tej wiadomości poczułam ogromny żal i bunt. Jak wielu znałam Anię tylko z ekranu i medialnych doniesień, ale bardzo Ją lubiłam za naturalność, serdeczność, mądrość, wewnętrzne piękno i nieprzeciętną urodę, poczucie humoru i dystans do siebie, umiłowanie życia...



Zapamiętałam Jej słowa, które znalazły się w jednym z ostatnich wywiadów:
Zawsze powtarzam mojej córce: „Jeśli rzeczy małe nie będą cię cieszyły, to i duże nigdy nie ucieszą”. Cieszę się więc tymi małymi okruchami, przyrodą, zielenią. Cieszę się, mogąc iść po prostu brzegiem morza, chłonąc jego zapach i całej przyrody, która mnie otacza. Ktoś, kto nie otarł się o pewne ostateczne sprawy, pomyśli, że mówię głupoty.”


Nie chcę myśleć, co czują Jej Bliscy, bo i bez tego w takich chwilach trudno mi wierzyć w bożą mądrość, która odbiera dzieciom matkę i jest mi z tym okropnie źle.



środa, 11 września 2013

Pomóżmy














 

W Polsce nie ma zgody na eutanazję, przynajmniej oficjalnie. Tyle, że rzeczywistość wygląda tak, jak w przypadku 

Jacka Gaworskiego Urzędnicy państwowi zdecydowali, w oparciu o ustalone przez siebie reguły, że ratowanie Jego życia jest nieekonomiczne, nie kalkuluje się, bo pacjent nie rokuje. NFZ postawił się w roli Boga. Dlaczego? Bo może. Proste. Kto na to pozwala? MY – SPOŁECZEŃSTWO.

Skoro godzimy się, żeby rządzili nami bezduszni karierowicze, bezideowe urzędasy, bo jedyne na co nas stać, to narzekanie, biadolenie i rozkładanie rąk, to powinniśmy się dołożyć do leczenia Jacka Gaworskiego. Ja już to zrobiłam i Was też proszę.

Nie czujecie się winni? W porządku. Poczucie winy niczego nie zmieni. Posłuchajcie Einsteina: „Świat jest niebezpiecznym miejscem nie przez tych, co czynią zło, ale przez tych, którzy patrzą na to i nic nie robią.”

POMÓŻ JACKOWI GAWORSKIEMU
KONTO FUNDACJI:
„FUNDACJA NA RZECZ CHORYCH NA STWARDNIENIE ROZSIANE I CHOROBY NOWOTWOROWE – POMÓŻ WALCZYĆ O ŻYCIE” KRS: 0000428288
skrócona nazwa: „Fundacja – Pomóż Walczyć o Życie”
Opis przelewu : Jacek Gaworski

ING Bank Śląski S.A., Oddział Wrocław,
Numer konta: 25 1050 1575 1000 0090 9712 1306 

http://jacekgaworski.pl/

czwartek, 3 listopada 2011

Już „po” i nic nie można zmienić
















„Umarłych wieczność dotąd trwa, dokąd pamięcią się im płaci.” – napisała moja ulubiona poetka Wisława Szymborska. Dzisiaj te słowa brzmią szczególnie prawdziwie, bo dzisiaj są Zaduszki.

Cmentarze znowu zapełniły się ludźmi, którzy zapalali na grobach swoich bliskich światło, ale odwiedzających było mniej niż wczoraj. Za to atmosfera była lepsza. Na cmentarnych alejkach było zdecydowanie ciszej i mniej odpustowo-jarmarcznie.

Poszłam, jak każdego roku w Dzień Zaduszny, na groby rodziców, dziadków, kuzynów, bliższych i dalszych znajomych. I, jak co roku, ze smutkiem stwierdziłam, że potrzebuję coraz więcej zniczy.

Niespodziewanie wśród grobów natknęłam się na znajome nazwisko, zapomniane przez wiele lat. Podeszłam bliżej. Ze zdjęcia umieszczonego na skromnym pomniku patrzyła na mnie Teresa. Od czasu, gdy widziałyśmy się ostatni raz minęło ponad dwadzieścia lat. Zresztą to ostatnie spotkanie też było trochę przypadkowe. Po prostu, życie nas rozdzieliło. Ja miałam swoje sprawy, które pochłaniały mnie bez reszty, ona też miała swoje, które chciała zachować dla siebie. I tak się minęłyśmy, chociaż przez wiele lat byłyśmy dla siebie ważne.

A teraz już się nie dowiem, jak wyglądało jej życie i dlaczego tak bardzo stroniła od ludzi. Nawet nie mam kogo o nią spytać, bo Teresa nie utrzymywała kontaktów z koleżankami ze szkoły. Zawsze była trochę z boku i byłam chyba jedyną jej koleżanką, z którą była bliżej. Jednak, gdy skończyła się szkoła, nasze drogi się rozeszły.

Gdybym poszła inną alejką, nie wiedziałabym nic o jej śmierci, a tak wiem i nie jest mi z tym dobrze. Nawet pomimo tego, że kiedy jeszcze żyła, to dla mnie była nieobecna. Teraz, gdy umarła, żałuję, że jest już „po” i nic nie można zmienić. Śmierć postawiła granicę.

piątek, 21 października 2011

Przygnębiające wiadomości

Obejrzałam wiadomości i ogarnął mnie smutek. Na całym świecie coraz większy chaos. Ewolucja jako najlepszy sposób rozwoju nie sprawdza się, bo do władzy zbyt często dochodzą ludzie o robaczywych duszach. Wczoraj życie zakończył jeden z nich Muammar Kadafi, paskudny typ, który przez 42 lata niszczył życie swoje, swojego narodu i wszystkich innych, którzy stanęli mu na drodze.

Obejrzałam migawki zdjęć zrobionych telefonem komórkowym, które pokazują moment ujęcia Kadafiego przez partyzantów. Na tych zdjęciach był już tylko pokrwawionym, przerażonym człowiekiem, który ukrywał się w kanale. Zrobiło mi się bardzo przykro. Zasłużył sobie na gniew i nienawiść, zasłużył na to, co go spotkało, ale czy świat będzie od tego lepszy, że uciśnieni wiwatują nad truchłem pokonanego. Wątpię.

Czy może być coś bardziej symbolicznego niż to, że dyktator skończył swoje życie w kanale ściekowym? Chyba nie, ale Kadafii nie był przecież pierwszym, którego spotkał taki koniec i boję się, że nie będzie ostatnim. Może wśród tych, którzy cieszyli się z upodlenia i śmierci Kadafiego, był kolejny kandydat na tyrana. To niestety nie jest wykluczone. Nienawiść jest bronią, która zabija nie tylko tego, w którego jest wymierzona, rykoszetem zabija wielu innych.

Nie ma co smędzić, pora zająć się sobą. Dzięki Bogu nie wszystkie tragedie świata dotyczą mnie osobiście. W moim życiu nie ma miejsca na nienawiść, więc mam się czym cieszyć. Rozpogodziło się, więc zbieram manatki i idę oglądać jesienne pejzaże. Przy okazji zrobię zakupy i rozruszam kości.

niedziela, 2 października 2011

Psi temat

Przeczytałam na Gazecie.pl. felieton J. Szczepkowskiej pt. „Noc i pies”. W tym felietonie Szczepkowska opisuje nagłą chorobę i śmierć swojego psa. Pod tekstem znalazł się komentarz, w którym czytelnik podpisujący się godeep poucza autorkę, że cyt. „pies nie odszedł -pies zdechł”.

Zastanawiam się, po co ktoś zamieszcza taki komentarz? Czemu to ma służyć? Szczepkowska ma chyba prawo nazwać śmierć swojego psa tak jak czuje. „Zdechnąć” to pogardliwie umrzeć, a w jej stosunku do suczki nie było miejsca na pogardę, więc żaden dupek nie powinien jej pouczać, że jej pies zdechł a nie odszedł.

25 października minie cztery lata odkąd odeszła moja Miśka, a ja wciąż mam ją w pamięci, chociaż nie jestem egzaltowaną babą, która bawi się w psią mamuśkę. Kochałam tę psinę. Przez 14 lat, które przeżyła w naszej rodzinie, dała nam wiele radości i dowodów przywiązania. Kiedy była chora siedziałam przy niej, poiłam, robiłam zastrzyki i serce kroiło mi się na plasterki, gdy widziałam jej cierpienie. Żeby oszczędzić jej bólu zdecydowałam się ją uśpić. To była jedna z trudniejszych decyzji jakie podjęłam. Przeżyłam tę psią śmierć na tyle dotkliwie, że postanowiłam nie brać kolejnego psa, bo nie mam już siły na takie pożegnania.

Nie znoszę ludzi, którzy krzywdzą zwierzęta albo traktują je jak użyteczne przedmioty, które się wyrzuca, gdy przestają być potrzebne. Informacje o przypadkach znęcania się nad zwierzętami budzą we mnie najgorsze emocje. Gdybym dorwała takiego drania, to marny byłby jego los. Ręcznie wbiłabym do ciasnego łepka prawdę, że zwierzę zasługuje na szacunek i opiekę, że zwierzę nie jest rzeczą, którą się posiada.

niedziela, 10 kwietnia 2011

Obchody takie jak dzisiejsze najlepiej obchodzić z daleka

Niedzielny poranek przywitał mnie słońcem, więc szybko odpędziłam resztki snu i nastawiłam się na miły dzień. Miałam ochotę na dobrą herbatę i coś do zjedzenia, bo włączyło mi się ssanie. Odkąd biorę sterydy, to tylko otworzę oczy a już chce mi się jeść.

Przy śniadaniu włączyłam telewizor i trafiłam na kanał informacyjny, a tam relacja z obchodów rocznicy katastrofy smoleńskiej. Jarosław Kaczyński wiecuje w tłumie krzyżowców pod Pałacem Prezydenckim i robi happening polityczny ze ś.p. bratem i bratową w tle. Najwyższe władze z Prezydentem i Premierem też czczą pamięć, składają wieńce i ubolewają w świetle fleszy, pod okiem kamer. W Krakowie na Wawelu bije Dzwon Zygmunta. W wielu miejscach na raz hucznie obchodzi się wydarzenie, któremu powinna towarzyszyć zaduma i refleksja nad kruchością ludzkiego życia. Niestety zamiast godnego uczczenia pamięci zmarłych mamy igrzyska i to w bardzo złym guście.

Życie może ludzi podzielić, ale śmierć wszystkich zrównuje, więc przynajmniej w takich chwilach wypadałoby zachować się przyzwoicie. Może ja mam niedzisiejsze zasady, ale uważam że, jak to się kiedyś mówiło, w majestacie śmierci przyzwoity człowiek zostawia swoje ambicje i pretensje na boku i nawet wrogowi potrafi okazać zrozumienie, nie wykorzystuje sytuacji do załatwiania swoich interesów.

Nic na to nie poradzę, że czuję obrzydzenie, gdy czyjaś śmierć staje się dla kogoś okazją do wykorzystania. Pierwszy raz z taką postawą zetknęłam się na stypie po mojej Teściowej. Brat męża miał w imieniu synów Zmarłej podziękować rodzinie za przybycie. Zaczął dziękować i wtedy jego żona weszła mu w słowo i dała upust swojej niezaspokojonej potrzebie bycia gwiazdą. Stypa stała się dla niej okazją, żeby się popisać i jednocześnie upokorzyć nielubianego szwagra, więc w podziękowaniach skupiła się wyłącznie na sobie i swoim mężu. Znając ją nie oczekiwałam zbyt wiele, ale mimo wszystko nie spodziewałam się, że tak ostentacyjnie pominie mojego męża. Jego udział w tej smutnej okoliczności ograniczy wyłącznie do partycypowania w kosztach zorganizowania stypy. Jednak, jeżeli ktoś prowadzi walkę na wianki, przypisuje sobie zasługi Zmarłej w trosce o grób męża, a po zareklamowaniu się jako jedynej opiekującej się grobem swojego teścia przestaje o niego dbać, to widocznie ma coś z hieny cmentarnej i nie stać jej na inne zachowanie.

Tyle że Jarosław Kaczyński nie jest osobą prywatną i zasięg jego zachowania godzi w większość społeczeństwa. On na trumnie brata chce ponownie wjechać do Sejmu i nie widzi w tym niczego złego. Wygląda na to, że nie ma ceny, której by nie zapłacił za postawienie na swoim i zaspokojenie chorych ambicji. Antagonizuje ludzi, zaniża standardy (nie tylko w polityce), ośmiesza Polskę a jednocześnie twierdzi że kierują nim szlachetne pobudki i prawdziwy patriotyzm. Szkoda że nie myśli o rodzinach pozostałych tragicznie zmarłych uczestników feralnego lotu. Sądzi że ich żałoba jest mniej ważna od jego  straty? Dlatego nie bierze ich uczuć pod uwagę, skazując na cyrk, który urządza wokół tragedii? A może zwyczajnie nikt i nic oprócz niego się nie liczy, nawet pamięć brata. Nie dziwię się część rodzin zrezygnowała z udziału w takich obchodach. Trzeba im współczuć, że ich bliscy i oni sami są tylko elementem czyjejś gry.

niedziela, 20 lutego 2011

Sny w stylistyce Beksińskiego.

Dzisiejszą niedzielę zaczęłam przed siódmą rano i nie narzekam, że za wcześnie. Dobrze że się obudziłam, bo miałam jakiś okropny sen. Na szczęście co dziś mi się śniło nie pamiętam, ale mam kilka snów w stylistyce Beksińskiego. Sny były odreagowaniem moich lęków przed śmiercią, gdy miałam poważne kłopoty ze zdrowiem. Bo ja nie mogę powiedzieć tak jak Woody Allen: „Nie chodzi o to, że boję się śmierci; po prostu nie chcę być przy tym kiedy przyjdzie.” Dlatego w snach przerabiałam różne czarne scenariusze.

Dla przykładu opiszę trzy sny, które najlepiej zapamiętałam.

Sen pierwszy. Chodzę po jakichś zimnych i brudnych piwnicznych korytarzach. Czegoś szukam, ale jest prawie ciemno, więc boję się, że nie znajdę. W końcu dochodzę do jakiegoś pomieszczenia przypominającego loch. Wchodzę tam, rozglądam się i widzę stojącą na środku trumnę. Podchodzę do niej i mówię na głos.
- Nareszcie znalazłam. Zobaczę, czy w środku jest wygodna poduszka, bo przecież muszę uważać na kręgosłup.
Uchylam wieko trumny i widzę czyjeś nogi. Z hukiem opuszczam wieko trumny i mówię ze wściekłością.
- No tak, jak w końcu znalazłam, to okazuje się, że zajęta. Ja to mam przesrane. Nawet trumnę mi ukradli.

Po tym odkrywczym stwierdzeniu obudziłam się cała roztelepana. Usiadłam na łóżku i próbowałam się uspokoić. Szybko do siebie doszłam, bo moja troska o wygodę wiecznego spoczynku i pretensje do losu za kradzież trumny bardzo mnie rozśmieszyły.

Sen drugi. Biegnę po jakiejś obskurnej ulicy, pełnej zrujnowanych domów i szukam kwiaciarni, bo mam odebrać wieniec. W końcu dopadam do przeszklonych drzwi, za którymi widać półki z kwiatami i zniczami. Wchodzę do środka. Tuż przy drzwiach stoi wielki winiec z jodły i herbacianych róż. Podchodzę, oglądam go i widzę że nie ma szarfy. Powinna być szarfa z tekstem: Kochanej Żonie i Mamie…….. Niestety szarfy nie ma. Rozglądam się, ale oprócz mnie w kwiaciarni nikogo nie ma. Idę więc w poszukiwaniu kwiaciarki na zaplecze. Korytarz jest długi, zastawiony jakimiś gratami i śmierdzi stęchlizną. Znajduję wreszcie mały, mroczny pokoik, w którym na środku stoi stary stół. Na stole leżą czarne wstążki a nad nimi pochyla się stara kobieta. Wygląda jakby na chwilę usnęła.
- Proszę pani – mówię i słyszę jak mój głos odbija się od zawilgoconych ścian.
Kobieta podnosi ciężkie powieki i patrzy uważnie na mnie.
- Przy moim wieńcu nie ma szarfy.
- Nic nie szkodzi, zaraz namaluję - odpowiada przeciągle.
Patrzę na zegarek i widzę, że jest dziesięć minut po trzynastej. Wpadam w popłoch, bo przypominam sobie, że o 13 jest mój pogrzeb. Wrzeszczę, więc na całe gardło.
-Co pani sobie myśli? Od 10 minut jest mój pogrzeb. Ja nie mogę czekać, już jestem spóźniona.
Kobieta wstaje, podchodzi do mnie i patrząc mi w oczy mówi.
- To po cholerę tak się pani pospieszyła?
Usiłuję znaleźć odpowiedź na to pytanie i wtedy się budzę.

No Baśka, mówię sobie, musisz jeszcze trochę pożyć albo lepiej zaplanować swój pogrzeb. Jedno z dwojga.

Sen trzeci. Idę do kościoła, żeby powiesić klepsydrę, oczywiście swoją. Idę długo, bo przy każdym kroku zapadam się w błotnistą drogę. Wreszcie dochodzę na miejsce, ale na tablicy ogłoszeń wisi kłódka. Obchodzę kościół, chwilę mocuję się z ciężkimi drzwiami i wchodzę do kancelarii. Przy biurku siedzi proboszcz mojej parafii.
-Proszę księdza, chciałam powiesić klepsydrę, ale nie mam dostępu do tablicy – mówię od progu.
Proboszcz nie patrzy na mnie, tylko przekłada sterty papierów.
- Niech pani da, ja ją powieszę – mówi wyciągając rękę.
Podaję mu klepsydrę a on rzuciwszy na nią okiem, podnosi głowę mówi.
- Ta klepsydra jest za długa. Ma być imię, nazwisko, data, godzina pogrzebu i to wszystko.
- Ale proszę księdza - oponuję- jak napiszę samo nazwisko, to ludzie nie będą wiedzieli, o kogo chodzi, nikt nie przyjdzie na pogrzeb. Kto wtedy pocieszy moją córkę i męża?
- Albo pani wiesza taką, albo żadnej nie powieszę – stwierdza krótko proboszcz.
- Proszę księdza – nie ustępuję - klepsydra to taka reklama nieboszczyka, więc chyba ja mam prawo się zareklamować. Jak napiszę gdzie mieszkałam, gdzie pracowałam, to przyjdą znajomi, współpracownicy, i moja rodzina nie będzie taka samotna.
Niestety ksiądz nie jest wrażliwy na moje argumenty.
- Jak pani jest taka uparta, to ja wcale tej klepsydry nie powieszę – mówi z irytacją.
Ja też się robię zła. Wyobrażam sobie moich bliskich, których nie ma kto pocieszyć.
-To się wypchaj się sianem ty klecho, jak nie rozumiesz człowieka – krzyczę na księdza. A potem łapię wielką gromnicę i walę proboszcza prosto w głowę. Gromnica pęka a ja się budzę.

Na szczęście dla mnie, to tylko sen i nikt mnie nie poda do sądu za naruszenie nietykalności cielesnej. Jednak trzeba przyznać, że jestem bardzo zmotywowana, żeby zadbać o swoje sprawy do przysłowiowej grobowej deski.

sobota, 22 stycznia 2011

Nie możesz zabronić ptakom smutku krążyć nad twoją głową, ale...

Rano, robiąc sobie herbatę, wyjrzałam przez okno. Spojrzałam na drzewa przyprószone śniegiem, białoszare niebo i drobne płatki śniegu tańczące na wietrze. Przypomniało mi się, jak siedząc w kuchni rodzinnego domu, patrzyłam na zaśnieżony ogród, czując zachwyt i lęk. Bałam się, że zanim gardło przestanie mnie boleć, śnieg stopnieje i nie zdążę się nacieszyć zimą. Dzisiaj widok za oknem wzbudził we mnie te same uczucia, chociaż inne okno i ja starsza o ponad czterdzieści lat.

Wciąż patrzę na świat oczami dziecka. Ten śnieg za oknem jest dla mnie tak samo ważny, jak wtedy gdy chciałam ulepić bałwana. Drzewo otulone białymi płatkami budzi we mnie taki sam zachwyt. Taka sama jest tęsknota za zapachem zimowego powietrza, za poczuciem powiewu wiatru smagającego policzki.

Tylko jedna myśl jest nowa. Ile jeszcze lat będę miała szansę cieszyć się pięknem świata? To pytanie, na które nie chcę znać odpowiedzi, zrodziło się w mojej głowie, bo dorosłam. Dorosłam do świadomości, że nic nie jest dane na zawsze.


Banałem jest stwierdzenie, że życie strasznie szybko mija, ale cóż poradzić na to, że banały często najlepiej odzwierciedlają prawdę. Kiedy jesteśmy dziećmi świat jest nasz, bo my i nasi bliscy, to cały świat. Potem dojrzewamy, wchodzimy w dorosłość i dociera do nas, że świat jest nam dany na chwilę i nie wiadomo kiedy ta chwila przeminie. Bez względu na to, jak bardzo będziemy  te myśli od siebie odsuwać i tak będziemy musieli kiedyś się z nimi zmierzyć.

Upływające lata, śmierć naszych bliskich, medialne doniesienia o wypadkach, katastrofach, to wszystko zakłóca nam próby ignorowania śmierci. Niestety im bardziej wypieramy jakąś myśl, tym bardziej ona się w nas zakorzenia. Wszystkie nasze przeżycia, którym nie pozwalamy się narodzić i dojrzeć, schodzą do podziemia, tam zamieniają się w potwory, które straszą nas na różne sposoby.

Rozsądek nakazuje przestać udawać, że śmierci nie ma, bo śmierć to nie teoria, to wydarzenie, które kiedyś nastąpi. Śmierć trzeba oswoić, żeby była jak najmniej straszna. Każdy sam musi znaleźć sposób, jak zmierzyć się z nieuchronnością ludzkiego losu. Kiedy przed czymś uciekamy, udajemy że coś nas nie dotyczy, to spychamy lęki do podświadomości, a to tworzy sieć połączeń i jesteśmy coraz mocniej uwikłani.

Jest takie chińskie przysłowie: „Nie możesz zabronić ptakom smutku krążyć nad twoją głową, ale możesz nie dopuścić do tego, by uwiły gniazdo w twoich włosach.” No właśnie, skoro nie jesteśmy w stanie uciec przed śmiercią, to nie bójmy się o niej myśleć. Myśl o śmierci nie splątana zakazami, przyleci jak ptak i odleci, ale gdy będziemy pamiętać, żeby jej unikać, to zostanie z nami na dłużej. Zepchnięta do naszej podświadomości będzie zatruwała nam życie.

Kocham życie i chcę je przeżywać jak najbardziej radośnie. Lubię znajdować w sobie, te wszystkie minione zimy, zachwyt i zadziwienie światem. Ale nie chcę żyć w strachu, udając, że śmierci nie ma. A jak nad moją głową przeleci czarny ptak z okiem jak koralik, to przyjrzę mu się tak, jak przyglądałam się wronom siedzącym na gałęzi i dam mu odlecieć.