We
wspomnieniach z mojego dzieciństwa pojawia się niejaki pan Teofil. Zapamiętałam go dobrze z dwóch powodów: bo był dziwakiem, a ja zawsze
lubiłam dziwaków, był też dobrym znajomym pani Bogumiły, z którą spędzałam dużo czasu.
Pan Teofil uchodził za wariata
i głównie z tego był znany na całą dzielnicę. Niewielu wiedziało, że był też człowiekiem gruntownie wykształconym. Przed wybuchem wojny
skończył dwa kierunki studiów, znał kilka języków, pięknie malował i
grał na
pianinie. Niestety nie odnalazł się w socjalistycznej rzeczywistości,
więc samozwańczo przeszedł na etat dzielnicowego wariata.
Chodził z
książką w ręku po pobliskim parku i mamrotał coś pod nosem w obcych
językach. Czasami stanął na środku chodnika i zatopiony we własnych myślach, potrafił tak stać przez długi czas, żeby nagle coś krzyknąć i pójść dalej. Czasami coś głośno deklamował, żywo gestykulując przy tym rękami. Ludzie omijali go z daleka,
bo ludzie raczej boją się wariatów i nie ważne, samozwańczych, czy z
nadania.
Władza, która nie lubiła inteligencji, a zwłaszcza tej
przedwojennej, nie interesowała się panem Teofilem. Choć przecież mogła, bo nigdzie nie pracował i tym samym nie budował socjalistycznego dobrobytu. Jednak tym
razem, władza zwana przecież ludową, posłuchała tego, co mówiła większość mieszkańców dzielnicy i
bez diagnozy lekarskiej uznała pana Teofila za wariata. A skoro był
wariatem i nie można było go podciągnąć pod kategorię pasożytów
społecznych, to dano mu spokój. Brak zainteresowania
ze strony władzy był równoznaczny z brakiem jakiejkolwiek pomocy. I tak, pan
Teofil był zdany wyłącznie na siebie, ale jako człowiek honorowy nigdy
nie narzekał.
Miał mieszkanie na
pierwszym piętrze kamienicy, w której mieszkała również pani Bogumiła. Przed
wojną całe piętro kamienicy należało do rodziny pana Teofila. W dużym bogato urządzonym mieszkaniu żył pan Teofil, jego rodzice i dwie siostry. Jednak krótko przed wojną rodzice pana Teofila zmarli, a potem w niewielkich odstępach czasu zmarły obie siostry. Z pięcioosobowej rodziny w wielkim mieszkaniu został tylko pan Teofil. Po wojnie ówczesna władza dokwaterowała do mieszkania jeszcze dwie rodziny, bo mieszkań brakowało, a prawami własności nikt sobie wówczas głowy nie zawracał. Pan Teofil urządził się więc w niewielkim pokoju z równie niedużą kuchnią.
Na początku utrzymywał się z wyprzedawania rodzinnego
majątku. Zaczął od serwisów obiadowych, sreber i mebli. Potem sprzedawał
biżuterię po matce i siostrach. Na końcu pozbywał się obrazów i książek. Potrzeb pan Teofil nie miał wielkich, więc udało mu się przeżyć tak kilka lat. Jak już nie było czego sprzedawać,
bo z cennych rzeczy zostało mu tylko pianino, pan Teofil wynajął pokój
rodzinie z małym dzieckiem. Sam urządził się w niewielkiej kuchni. Na środek pomieszczenia wystawił stary kredens, a za kredensem postawił
leżankę, etażerkę na książki, stojak na miskę i wiaderko z wodą. Pianino
zostawił w pokoju nowych lokatorów, bo obiecali, że będzie mógł z niego
korzystać, a z czasem pianino przejdzie na własność ich córki. W jakiej takiej zgodzie
cała czwórka przeżyła kilka następnych lat. Niestety, z czasem lokatorzy zapomnieli
kto jest gospodarzem niewielkiego mieszkanka i zaczęli ograniczać
powierzchnię bytową panu Teofilowi. Najpierw wyrzucili etażerkę i
dosunęli kredens bliżej ściany. Pan Teofil zadowolony nie był, ale po
groźbie zmniejszenia opłaty za czynsz, machnął ręką i pogodził się z
tym, że została mu jedynie leżanka. Lokatorzy, ośmieleni brakiem
większego oporu ze strony pana Teofila, po jakimś czasie wyrzucili na
śmietnik także leżankę. Pewnie
wyrzuciliby także pana Teofila, ale trochę bali się pani Bogumiły i
reszty sąsiadów. Dlatego za jeszcze bardziej dosuniętym do ściany kredensem wstawili dla pana Teofila krzesło. Od tej pory pan Teofil spał na krześle i na siedząco
dorabiał się garba. Ponieważ niezniechęcony warunkami wciąż żył,
przyszła pora na kolejne ciosy. Lokatorzy najpierw odcięli go od pianina,
a potem przestali płacić czynsz. Niewiele można było z tym zrobić, bo lokator pana Teofila zapisał się do ORMO i zastraszał nie tylko pana Teofila, ale też wszystkich próbujących pomóc. I tak pan Teofil został bez środków do
życia, za to z ormowcem w mieszkaniu.
Do pomocy społecznej pan Teofil pójść nie chciał, bo twierdził,
że od komunistów to on nawet pieniędzy brać nie będzie, więc sytuacja była patowa. Na szczęście pani Bogumile udało się załatwić kartki na darmowe obiady w barze
mlecznym "Promyk". Przymuszenie pana Teofila, żeby skorzystał z tej pomocy
nie było łatwe, ale pani Bogumiła sobie poradziła.
I odtąd pan Teofil
regularnie o godzinie 13 meldował się w barze "Promyk" i zasiadał do obiadu.
Zajmował zawsze dwuosobowy stolik w kącie przy oknie i popijając kompot
kontemplował wszystko, co za tym oknem się działo. Personel baru
zadowolony z takiego towarzystwa nie był, ale pana Teofila nie
zaczepiał, bo wiadomo, że z wariatami trzeba ostrożnie. Inni klienci
baru byli tego samego zdania, więc pan Teofil, zupełnie nieoczekiwanie, zdobył nowe miejsce, gdzie mógł posiedzieć jak normalny człowiek. Tylko raz zdarzyła się sytuacja, w której klient
baru zaatakował pana Teofila.
-
Ty wariat, rusz dupę, bo miejsca potrzebuję - powiedział gruby Czesio,
który pracował w warsztacie samochodowym na pobliskiej ulicy.
Pan Teofil spojrzał roztargnionym wzrokiem, trochę się zdziwił, ale zachował się grzecznie, bo tak zwykle się zachowywał .
- Proszę bardzo - odpowiedział, tyle że po francusku. Przynajmniej tak twierdził obecny w barze student Grzesiek.
Gruby Czesio lekko wytrzeszczył oczy, ale niewiele zrozumiał zaś Grzesiek nie wyrywał się, żeby robić za tłumacza. Grubemu Czesiowi coraz trudniej stało się z talerzem gorącej zupy i coraz bardziej denerwowało go mamrotanie wariata, więc donośnym głosem ponowił prośbę.
- Chcę jeść. Spierdalaj głupi dziadu! - wrzasnął.
Pan
Teofil skłonny był zastosować się do żądania, bo mimo bycia wariatem
lubił czasami okazać życzliwość. Jednak gruby Czesio był gruby nie tylko z przezwiska a do tego stał na mocno rozstawionych nogach, więc był trudny do
ominięcia. Pan Teofil, żeby sobie zrobić miejsce do spierdalania,
machnął ręką, uderzając w talerz trzymany przez grubego Czesia. I w ten
sposób zupa zamiast do brzucha grubego Czesia trafiła na jego brzuch. Miejsca przy stoliku zrobiło się więcej, bo poparzony gruby Czesio odskoczył na środek lokalu.
Kiedy gruby Czesio był chwilowo zajęty ratowaniem swojego brzucha oraz obrażaniem matki pana Teofila, pan Teofil wstał od stolika i ruszył do wyjścia.
-
Zawsze wiedziałem, że świnia pasuje do do stołu jedynie jako golonka - powiedział pan Teofil znikając w drzwiach.
Klienci baru zaczęli się śmiać, ale grubemu Czesiowi nie było do śmiechu. I kiedy już się trochę ogarnął, to wściekły chciał biec za panem Teofilem, żeby wymierzyć mu sprawiedliwość.
- Zabiję dziada, flaki mu wypruję - wrzeszczał jak poparzony, co nie było niczym dziwnym, bo rzeczywiście był poparzony i to grochówką.
Jednak wtedy do akcji wkroczył Kazio moczymorda znany
na dzielnicy pijak. Złapał grubego Czesia za ramię i posadził go na krześle.
-
Odpierdol się od wariata, bo jak nie, to ja ci przypierdolę -
zakomunikował zwięźle.
Gruby Czesio nie życzył sobie sporów z Kaziem moczymordą, więc zamiast się mścić, stanął potulnie w kolejce po drugi talerz grochówki. Zajście w barze "Promyk" stało się głośne wśród mieszkańców dzielnicy i gruby Czesio stał się pośmiewiskiem zaś pan Teofil zyskał
na znaczeniu.
Ja omijałam pana Teofila z daleka, bo jednak trochę się go bałam. Jak
przychodził do pani Bogumiły, to szybko się żegnałam (nie znakiem krzyża, bo aż tak się nie bałam) i po szybko wychodziłam. Moja bliższa znajomość z panem Teofilem zaczęła się od małego incydentu, który miał miejsce na ulicy Bronowickiej, graniczącej z pięknym starym parkiem.
Kiedyś
szłam do parku a przede mną nieśpiesznie szedł pan Teofil. Chwilę trzymałam się w
bezpiecznej odległości, ale znudziło mnie powolne
dreptanie, więc postanowiłam go wyminąć. Wtedy on nagle stanął i zaczął
coś głośno wykrzykiwać w obcym języku, jak to
miał w zwyczaju. Stanęłam przestraszona. Pan Teofil odwrócił się i spojrzał
na mnie badawczo.
- Nie bój się dziecko, ja sobie tylko opinię
wyrabiam - powiedział z uśmiechem i poszedł dalej.
Od
tamtej pory przestałam go unikać. Zawsze mówiłam mu dzień dobry, a on uśmiechał się na mój widok. Nie na darmo mówią, że swój zawsze pozna swego.
Kilka lat później pan Teofil zwrócił się do mnie z prośbą.
- Czy mogłabyś mi wypożyczać książki z biblioteki? - zapytał kiedyś, gdy go mijałam.
- Dobrze. Co mam panu wypożyczyć?
Pan Teofil zamyślił się na długą chwilę.
- Goethego najbardziej zapomniałem, to może zacznijmy od niego. "Fausta" mi wypożycz dziecko.
Wypożyczyłam
i od tej pory bardzo zacieśniła się moja znajomość z panem Teofilem.
Drugą korzyścią było to, że zapunktowałam u pani bibliotekarki, która nie
mogła się nadziwić, jakie książki czytam i w jakich ilościach. Bardzo
zastanawiał ją poziom i rozrzut tematyczny wypożyczanych przeze mnie
książek, ale milczałam jak grób. Nie wiedziałam, czy bibliotekarka miałaby coś przeciwko mojej współpracy z panem Teofilem, ale wolałam nie ryzykować.
Ostatniej
książki pan Teofil nie oddał. Odszedł razem z "Czarodziejską górą". Zmarł nagle na łące nad Bystrzycą. Odpowiednie służby szybko zabrały ciało, żeby jak najmniej osób wiedziało, że zmarł stary, chory człowiek, który żeby poleżeć musiał iść na łąkę z dala od ludzi. Równie szybko pochowano go w bezimiennym
grobie, bo przecież głupio byłoby napisać na tabliczce "Teofil wariat z dzielnicy Bronowice", a nikomu nie chciało się dokładnie poszukać danych osobowych pana Teofila.
Pani Bogumiła zaniepokojona zniknięciem pana Teofila zaczęła go szukać. Niestety dopiero po kilku
dniach trafiła na ślad, co się z nim stało. Poszła do urzędu zapytać, gdzie dokładnie go pochowano, bo chciała zapalić mu świeczkę i pomodlić się na jego grobie. Jednak pani urzędniczka nie udzieliła dokładnej informacji, bo tego dnia pochowano dwóch bezimiennych nieboszczyków, a grabarz nie pamiętał, w którym dołku była która trumna. Lokatorzy
pana Teofila wyrzucili jego krzesło. I tak pan Teofil przeszedł do historii. Ja pod
koniec roku musiałam się tłumaczyć pani bibliotekarce z
powodu utraty książki, ale to była niska cena za znajomość z panem
Teofilem.
Pisząc
tę historię zdałam sobie sprawę, że nie pamiętam już,
jak pan Teofil miał na nazwisko. Większość ludzi z dzielnicy mówiła o
nim: "wariat Teofil". Pani Bogumiła mówiła o nim: "ten Tolek". Ja z
szacunku mówiłam zawsze "pan Teofil". Lubiłam go i ogromnie mnie
ciekawił. Ale trochę ze strachu a trochę z grzeczności, nigdy nie
zapytałam go o sprawy, które mnie nurtowały. I dzisiaj tego żałuję.
Po jego śmierci pani Bogumiła powiedziała mi, że pan Teofil znał na pamięć
wiele książek w oryginale i robił przekłady poezji z niemieckiego i
francuskiego. Był bardzo zamknięty w
sobie i przeważnie smutny. Trzymał się z daleka od ludzi i zawsze był małomówny. Życie go nie lubiło, bo nie dość, że szybko został bez swojej rodziny, to na krótko przed ślubem zmarła jego
narzeczona, chorująca na ciężką postać egzemy. Podobno bardzo się nią opiekował podczas, gdy jej własna rodzina opuściła ją ze strachu, że się zarazi. Niestety
od licznych ran wdała się sepsa i narzeczona pana Teofila zmarła.
Pochował ją w ślubnej sukni, a do trumny włożył gruby zeszyt.
Nikt nie wiedział, co w tym zeszycie było i nikt się nie dowiedział. Dopóki żyła matka i siostry, pan Teofil zachowywał się normalnie. Pracował
jako tłumacz, wykładał czasem na Uniwersytecie Warszawskim, robił
kursy dla urzędników z ministerstwa i dawał korepetycje z języków obcych. W wolnym czasie pięknie malował, więc cały strych kamienicy był pełen pejzaży i portretów. Wszystkie te obrazy pan Teofil sprzedał, gdy pozostawał bez pracy. W moim rodzinnym domu wisiał namalowany przez niego obraz przedstawiający trzy brzozy zasnute jesiennymi mgłami. Jedynie portrety narzeczonej nie ocalały, bo po jej śmierci pan Teofil wszystkie spalił. Zostawił sobie tylko jeden, ten który wisiał w jego
sypialni. Potem i ten obraz gdzieś przepadł. Podobno zginął, bo spodobał się któremuś z gości lokatorów pana Teofila. Po wojnie, gdy pan Teofil został sam,
zapadał się w sobie coraz bardziej i coraz bardziej dziwaczał.
-
Dlaczego taki zdolny człowiek wolał zostać wariatem zamiast dalej twórczo żyć? -
zastanawiałam się głośno podczas rozmowy z panią Bogumiłą.
Pani
Bogumiła milczała, kiwając głową w lewo i prawo. Myślałam, że nic
nie odpowie, bo już nie raz tak bywało, że nie dostawałam
odpowiedzi na moje pytania.
-
Wiesz Basiu, też go o to zapytałam. Powiedział mi wtedy, że on nie chce
pracować dla takiej władzy, która gardzi ludźmi, inteligencją, uczciwością i zasadami, czyli wszystkim co dla niego było ważne.
Dlatego, żeby być w zgodzie ze sobą, postanowił zostać wariatem - powiedziała i znowu zamilkła.
Trzeba przyznać, że pan Teofil doskonale odnalazł się w roli dzielnicowego wariata. W końcu był inteligentem, miał wiele talentów, więc nawet rolę wariata dał radę unieść. Przykro tyko, że taki wartościowy i wykształcony człowiek zrezygnował z podzielenia się z innymi tym, co miał najcenniejszego. Uciekając od życia, bardzo je sobie utrudnił. A na koniec samotnie umarł. Został pochowany w bezimiennym grobie, chociaż w rodzinnym grobowcu czekało na niego miejsce przygotowane przez zapobiegliwych rodziców.
Ale choć za życia pan Teofil nie był szanowany, to po śmierci doczekał się nawet stypy. Z inicjatywą uczczenia pana Teofila wystąpił Kazio moczymorda, którego bardzo ta śmierć zabolała. Dlatego kupił kilka win zwanych przez konsumentów prytą albo jabolem i częstował pod sklepem dzielnicowych meneli, żeby wypili za pamięć wariata Teofila. Nieoczekiwanie do towarzystwa przyłączyli się także wracający z pracy porządni obywatele, którzy z piwem w ręce wspominali pana Teofila. Na koniec nielegalnym zgromadzeniem zainteresował się dzielnicowy, bo MO zawsze czuwała, gdy obywatele zbierali się gdzieś z własnej woli. Gdy dzielnicowy dowiedział się, o co chodzi, to wyjął z za pazuchy piersiówkę i też wychylił kielonek za pana Teofila. Za co został nagrodzony gromkimi brawami. A ja jeszcze bardziej polubiłam Kazia moczymordę, bo należało mu się za to, co zrobił względem pana Teofila.
I na dzisiaj to by było na tyle.
Rysunek złowiony w sieci, a na nim pan Teofil jak malowany, tylko bródkę miał krótszą.