Szukaj na tym blogu

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wybór. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wybór. Pokaż wszystkie posty

sobota, 1 października 2022

Życie wewnętrzne i foty

Do napisania tego posta skłoniła mnie rozmowa ze znajomą, która ma mi za złe, że "świat się wlali", a ja kręcę się wyłącznie wokół swoich spraw i cieszę się z "pierdół". Na dodatek, jakby tego było mało, wcale nie wstydzę się swojego braku zaangażowania w powszechne biadolenie i martwienie się o wszystko. No nie wstydzę się, bo bezwstydnie żyję po swojemu i nie udaję, że jestem lepsza niż jestem. Jakiś czas temu zdecydowałam, że będę zajmowała się głównie sobą, bo nikt tego za mnie nie zrobi, a sprawy, na które nie mam wpływu, zostawię na boku.

środa, 9 lutego 2022

Łączę kropki i cieszę się, że przybywa foliarzy

Trudno, jestem konsekwentnie niekonsekwentna, bo zarzekałam się jak żaba błota, ale znowu poruszam te same tematy. Wracam do nich, bo są dla mnie ważne, chociaż do niektórych mam mocno ugruntowane obrzydzenie. Takim obmierzłym tematem jest covid i wszystkie związane z nim historie.  
Jak wiecie czasami się izoluję, żeby nie zwariować z nadmiaru szczęścia jakie serwuje mi życie, bo mój świat wewnętrzny nijak nie potrafi się pogodzić z tym zewnętrznym i to mnie unieszczęśliwia.

piątek, 1 października 2021

Trzeba szukać poziomek

Mój mąż czytał kiedyś dużo literatury hinduistycznej, buddyjskiej i raczył mnie odnalezionymi tam mądrościami. Za nic nie mogłam zrozumieć, co on widzi np. w takiej Bhagawatgicie, ale inne teksty nawet mi się podobały. Na przykład taka przypowieść.

Stary mnich został zaatakowany przez tygrysa. Uciekając spadł z urwiska, ale w ostatnim momencie chwycił się wielkiego korzenia wystającego z ziemi.Tygrys za nim nie poszedł, ale mnich wiedział, że się nie uratuje, bo nie ma siły wspiąć się z powrotem na drogę. 

sobota, 18 lipca 2020

Pan Teofil

We wspomnieniach z mojego dzieciństwa pojawia się niejaki pan Teofil. Zapamiętałam  go dobrze z dwóch powodów: bo był dziwakiem, a ja zawsze lubiłam dziwaków, był też dobrym znajomym pani Bogumiły, z którą spędzałam dużo czasu.

 














Pan Teofil uchodził za wariata i głównie z tego był znany na całą dzielnicę.  Niewielu wiedziało, że był też człowiekiem gruntownie wykształconym. Przed wybuchem wojny skończył dwa kierunki studiów, znał kilka języków, pięknie malował i grał na pianinie. Niestety nie odnalazł się w socjalistycznej rzeczywistości, więc samozwańczo przeszedł na etat dzielnicowego wariata.

Chodził z książką w ręku po pobliskim parku i mamrotał coś pod nosem w obcych językach. Czasami stanął na środku chodnika i zatopiony we własnych myślach, potrafił tak stać przez długi czas, żeby nagle coś krzyknąć i pójść dalej. Czasami coś głośno deklamował,  żywo gestykulując przy tym rękami. Ludzie omijali go z daleka, bo  ludzie raczej boją się wariatów i nie ważne, samozwańczych, czy z nadania. 

Władza, która nie lubiła inteligencji, a zwłaszcza tej przedwojennej, nie interesowała się panem Teofilem. Choć przecież mogła, bo nigdzie nie pracował i tym samym nie budował socjalistycznego dobrobytu. Jednak tym razem, władza zwana przecież ludową, posłuchała tego, co mówiła większość mieszkańców dzielnicy i bez diagnozy lekarskiej uznała pana Teofila za wariata.  A skoro był wariatem i nie można  było go podciągnąć pod kategorię pasożytów społecznych, to dano mu spokój. Brak zainteresowania ze strony władzy był równoznaczny z brakiem jakiejkolwiek pomocy. I tak, pan Teofil był zdany wyłącznie na siebie, ale jako człowiek honorowy nigdy nie narzekał.

Miał mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy, w której mieszkała również pani Bogumiła. Przed wojną całe piętro kamienicy należało do rodziny pana Teofila. W dużym bogato urządzonym mieszkaniu żył pan Teofil, jego rodzice i dwie siostry. Jednak krótko przed wojną rodzice pana Teofila zmarli, a  potem w niewielkich odstępach czasu zmarły obie siostry. Z pięcioosobowej rodziny w wielkim mieszkaniu został tylko pan Teofil.  Po wojnie ówczesna władza dokwaterowała do  mieszkania jeszcze dwie rodziny, bo mieszkań brakowało, a prawami własności nikt sobie wówczas głowy nie zawracał. Pan Teofil urządził się więc w niewielkim pokoju z równie niedużą  kuchnią.

Na początku utrzymywał się z wyprzedawania rodzinnego majątku. Zaczął od serwisów obiadowych, sreber i mebli. Potem sprzedawał biżuterię po matce i siostrach. Na końcu pozbywał się obrazów i książek. Potrzeb pan Teofil nie miał wielkich, więc udało mu się przeżyć tak kilka lat. Jak już nie było czego sprzedawać, bo z cennych rzeczy zostało mu tylko pianino, pan Teofil wynajął pokój rodzinie z małym dzieckiem. Sam urządził się w niewielkiej kuchni. Na środek pomieszczenia wystawił stary kredens, a za kredensem postawił leżankę, etażerkę na książki, stojak na miskę i wiaderko z wodą. Pianino zostawił w pokoju nowych lokatorów, bo obiecali, że będzie mógł z niego korzystać, a z czasem pianino przejdzie na własność ich córki. W jakiej takiej zgodzie cała czwórka przeżyła kilka następnych lat. Niestety, z czasem lokatorzy zapomnieli kto jest gospodarzem niewielkiego mieszkanka i zaczęli ograniczać powierzchnię bytową panu Teofilowi. Najpierw wyrzucili etażerkę i dosunęli kredens bliżej ściany. Pan Teofil zadowolony nie był, ale po groźbie zmniejszenia opłaty za czynsz, machnął ręką i pogodził się z tym, że została mu jedynie leżanka. Lokatorzy, ośmieleni brakiem większego oporu ze strony pana Teofila, po jakimś czasie wyrzucili na śmietnik także leżankę. Pewnie wyrzuciliby także pana Teofila, ale trochę bali się pani Bogumiły i reszty sąsiadów. Dlatego za jeszcze bardziej dosuniętym do ściany kredensem wstawili dla pana Teofila krzesło. Od tej pory pan Teofil spał na krześle i na siedząco dorabiał się garba. Ponieważ niezniechęcony warunkami wciąż żył, przyszła pora na kolejne ciosy. Lokatorzy najpierw odcięli go od pianina, a potem przestali płacić czynsz. Niewiele można było z tym zrobić, bo lokator pana Teofila zapisał się do ORMO i zastraszał nie tylko pana Teofila, ale też wszystkich próbujących pomóc. I tak pan Teofil został bez środków do życia, za to z ormowcem w mieszkaniu.

Do pomocy społecznej pan Teofil pójść nie chciał, bo twierdził, że od komunistów to on nawet pieniędzy brać nie będzie, więc sytuacja była patowa. Na szczęście pani Bogumile udało się  załatwić kartki na darmowe obiady w barze mlecznym "Promyk". Przymuszenie pana Teofila, żeby skorzystał z tej pomocy nie było łatwe, ale pani Bogumiła sobie poradziła. 

I odtąd pan Teofil regularnie o godzinie 13 meldował się w barze "Promyk" i zasiadał do obiadu. Zajmował zawsze dwuosobowy stolik w kącie przy oknie i popijając kompot kontemplował wszystko, co za tym oknem się działo. Personel baru zadowolony z takiego towarzystwa nie był, ale pana Teofila nie zaczepiał, bo wiadomo, że z wariatami trzeba ostrożnie. Inni klienci baru byli tego samego zdania, więc pan Teofil, zupełnie nieoczekiwanie, zdobył nowe miejsce, gdzie mógł posiedzieć jak normalny człowiek. Tylko raz zdarzyła się sytuacja, w której klient baru zaatakował pana Teofila.
- Ty wariat, rusz dupę, bo miejsca potrzebuję - powiedział gruby Czesio, który pracował w warsztacie samochodowym na pobliskiej ulicy.
Pan Teofil spojrzał roztargnionym wzrokiem, trochę się zdziwił, ale zachował się grzecznie, bo tak zwykle się zachowywał .
- Proszę bardzo - odpowiedział, tyle że po francusku. Przynajmniej tak twierdził obecny w barze student Grzesiek.
Gruby Czesio lekko wytrzeszczył oczy, ale niewiele zrozumiał zaś Grzesiek nie wyrywał się, żeby robić za tłumacza. Grubemu Czesiowi coraz trudniej stało się z talerzem gorącej zupy i coraz bardziej denerwowało go mamrotanie wariata, więc donośnym głosem ponowił prośbę.
- Chcę jeść. Spierdalaj głupi dziadu!  - wrzasnął.
Pan Teofil skłonny był zastosować się do żądania, bo mimo bycia wariatem lubił czasami okazać życzliwość. Jednak gruby Czesio był gruby nie tylko z przezwiska a do tego stał na mocno rozstawionych nogach, więc był trudny do ominięcia. Pan Teofil, żeby sobie zrobić miejsce do spierdalania, machnął ręką, uderzając w talerz trzymany przez grubego Czesia. I w ten sposób zupa zamiast do brzucha grubego Czesia trafiła na jego brzuch. Miejsca przy stoliku zrobiło się więcej, bo poparzony gruby Czesio odskoczył na środek lokalu. Kiedy gruby Czesio był chwilowo zajęty ratowaniem swojego brzucha  oraz obrażaniem matki pana Teofila, pan Teofil wstał od stolika i ruszył do wyjścia.
- Zawsze wiedziałem, że świnia pasuje do do stołu jedynie  jako golonka - powiedział pan Teofil znikając w drzwiach.
 
Klienci baru zaczęli się śmiać, ale grubemu Czesiowi nie było do śmiechu. I kiedy już się trochę ogarnął, to wściekły chciał biec za panem Teofilem, żeby wymierzyć mu sprawiedliwość. 
- Zabiję dziada, flaki mu wypruję - wrzeszczał jak poparzony, co nie było niczym dziwnym, bo rzeczywiście był poparzony i to grochówką.
Jednak wtedy do akcji wkroczył Kazio moczymorda znany na dzielnicy pijak. Złapał grubego Czesia za ramię i posadził go na krześle.
- Odpierdol się od wariata, bo jak nie, to ja ci przypierdolę -  zakomunikował zwięźle. 
Gruby Czesio nie życzył sobie sporów z Kaziem moczymordą, więc zamiast się mścić, stanął potulnie w kolejce po drugi talerz grochówki. Zajście w barze "Promyk" stało się głośne wśród mieszkańców dzielnicy i gruby Czesio stał się pośmiewiskiem zaś pan Teofil zyskał na znaczeniu.

Ja omijałam pana Teofila  z daleka, bo jednak trochę się go  bałam. Jak przychodził do pani Bogumiły, to szybko się żegnałam (nie znakiem krzyża,  bo aż tak się nie bałam) i po szybko wychodziłam. Moja bliższa znajomość z panem Teofilem zaczęła się od małego incydentu, który miał miejsce na ulicy Bronowickiej, graniczącej z pięknym starym parkiem. 

Kiedyś szłam do parku a przede mną nieśpiesznie szedł pan Teofil. Chwilę trzymałam się w bezpiecznej odległości, ale znudziło mnie powolne dreptanie, więc postanowiłam go wyminąć. Wtedy on nagle stanął i zaczął coś głośno wykrzykiwać w obcym języku, jak to miał w zwyczaju. Stanęłam przestraszona. Pan Teofil odwrócił się i spojrzał na mnie badawczo.
- Nie bój się dziecko, ja sobie tylko opinię wyrabiam - powiedział z uśmiechem i poszedł dalej.

Od tamtej pory przestałam go unikać. Zawsze mówiłam mu dzień dobry, a on uśmiechał się na mój widok. Nie na darmo mówią, że swój zawsze pozna swego

Kilka lat później pan Teofil zwrócił się do mnie z prośbą.
- Czy mogłabyś mi wypożyczać książki z biblioteki? -  zapytał kiedyś, gdy go mijałam.
- Dobrze. Co mam panu wypożyczyć? 
Pan Teofil zamyślił się na długą chwilę.
- Goethego najbardziej zapomniałem, to może zacznijmy od niego. "Fausta" mi wypożycz dziecko.
Wypożyczyłam i od tej pory bardzo zacieśniła się moja znajomość z panem Teofilem. Drugą korzyścią było to, że zapunktowałam u pani bibliotekarki, która nie mogła się nadziwić, jakie książki czytam i w jakich ilościach. Bardzo zastanawiał ją poziom i rozrzut tematyczny wypożyczanych przeze mnie książek, ale milczałam jak grób. Nie wiedziałam, czy bibliotekarka miałaby coś przeciwko mojej współpracy z panem Teofilem, ale wolałam nie ryzykować.

Ostatniej książki pan Teofil nie oddał. Odszedł razem z "Czarodziejską górą".  Zmarł nagle na łące nad Bystrzycą. Odpowiednie służby szybko zabrały ciało, żeby jak najmniej osób wiedziało, że zmarł stary, chory człowiek, który żeby poleżeć musiał iść na łąkę z dala od ludzi. Równie szybko pochowano go w bezimiennym grobie, bo przecież głupio byłoby napisać na tabliczce "Teofil wariat z dzielnicy Bronowice", a nikomu nie chciało się dokładnie poszukać danych osobowych pana Teofila.

Pani Bogumiła zaniepokojona zniknięciem pana Teofila zaczęła go szukać. Niestety dopiero po kilku dniach trafiła na ślad, co się z nim stało. Poszła do urzędu zapytać, gdzie dokładnie go pochowano, bo chciała zapalić mu świeczkę i pomodlić się na jego grobie.  Jednak pani urzędniczka nie udzieliła dokładnej informacji, bo tego dnia pochowano dwóch bezimiennych nieboszczyków, a grabarz nie pamiętał, w którym dołku była która trumna.  Lokatorzy pana Teofila wyrzucili jego krzesło. I tak pan Teofil przeszedł do historii. Ja pod koniec roku musiałam się tłumaczyć pani bibliotekarce z powodu utraty książki, ale to była niska cena za znajomość z panem Teofilem.

Pisząc tę historię zdałam sobie sprawę, że  nie pamiętam już, jak pan Teofil miał na nazwisko. Większość ludzi z dzielnicy mówiła o nim: "wariat Teofil". Pani Bogumiła mówiła o nim: "ten Tolek". Ja z szacunku mówiłam zawsze "pan Teofil".  Lubiłam go i ogromnie mnie ciekawił. Ale trochę ze strachu a trochę z grzeczności, nigdy nie zapytałam go o sprawy, które mnie nurtowały. I dzisiaj tego żałuję.

Po jego śmierci pani Bogumiła powiedziała mi, że pan Teofil znał na pamięć wiele książek w oryginale i robił przekłady poezji z niemieckiego i francuskiego. Był bardzo zamknięty w sobie i przeważnie smutny. Trzymał się z daleka od ludzi i zawsze był małomówny. Życie go nie lubiło, bo nie dość, że szybko został bez swojej rodziny, to na krótko przed ślubem zmarła jego narzeczona, chorująca na ciężką postać egzemy. Podobno bardzo się nią opiekował podczas, gdy jej własna rodzina opuściła ją ze strachu, że się zarazi. Niestety od licznych ran wdała się sepsa i narzeczona pana Teofila zmarła. Pochował ją w ślubnej sukni, a do trumny włożył gruby zeszyt. Nikt nie wiedział, co w tym zeszycie było i nikt się nie dowiedział.  Dopóki żyła matka i siostry, pan Teofil zachowywał się normalnie. Pracował jako tłumacz,  wykładał czasem na Uniwersytecie Warszawskim, robił kursy dla urzędników z ministerstwa i dawał korepetycje z języków obcych. W wolnym czasie pięknie malował, więc cały strych kamienicy był pełen pejzaży i portretów. Wszystkie te obrazy pan Teofil sprzedał, gdy pozostawał bez pracy. W moim rodzinnym domu wisiał namalowany przez niego obraz przedstawiający trzy brzozy zasnute jesiennymi mgłami. Jedynie portrety narzeczonej nie ocalały, bo po jej śmierci pan Teofil wszystkie spalił. Zostawił sobie tylko jeden, ten który wisiał w jego sypialni. Potem i ten obraz gdzieś przepadł. Podobno zginął, bo spodobał się któremuś z gości lokatorów pana Teofila. Po wojnie, gdy pan Teofil został sam, zapadał się w sobie coraz bardziej i coraz bardziej dziwaczał.
- Dlaczego taki zdolny człowiek wolał zostać wariatem zamiast dalej twórczo żyć? - zastanawiałam się głośno podczas rozmowy z panią Bogumiłą.
Pani Bogumiła milczała, kiwając głową w lewo i prawo. Myślałam, że nic nie odpowie, bo już nie raz tak bywało, że nie dostawałam odpowiedzi na moje pytania.
- Wiesz Basiu, też go o to zapytałam. Powiedział mi wtedy, że on nie chce pracować dla takiej władzy, która gardzi ludźmi, inteligencją, uczciwością i zasadami, czyli wszystkim co dla niego było ważne. Dlatego, żeby być w zgodzie ze sobą, postanowił zostać wariatem - powiedziała i znowu zamilkła.

Trzeba przyznać, że pan Teofil doskonale odnalazł się w roli dzielnicowego wariata. W końcu był inteligentem, miał wiele talentów, więc nawet rolę wariata dał radę unieść. Przykro tyko, że taki wartościowy i wykształcony człowiek zrezygnował z podzielenia się z innymi tym, co miał najcenniejszego. Uciekając od życia, bardzo je sobie utrudnił. A na koniec samotnie umarł. Został pochowany w bezimiennym grobie, chociaż w rodzinnym grobowcu czekało na niego miejsce przygotowane przez zapobiegliwych rodziców. 

Ale choć za życia pan Teofil nie był szanowany, to po śmierci doczekał się nawet stypy. Z inicjatywą uczczenia pana Teofila wystąpił Kazio moczymorda, którego bardzo ta śmierć zabolała. Dlatego kupił kilka win zwanych przez konsumentów prytą albo jabolem i częstował pod sklepem  dzielnicowych meneli, żeby wypili za pamięć wariata Teofila. Nieoczekiwanie do towarzystwa przyłączyli się także wracający z pracy porządni obywatele,  którzy z piwem w ręce wspominali pana Teofila. Na koniec nielegalnym zgromadzeniem zainteresował się dzielnicowy, bo MO zawsze czuwała, gdy obywatele zbierali się gdzieś z własnej woli. Gdy dzielnicowy dowiedział się, o co chodzi, to wyjął z za pazuchy piersiówkę i też wychylił kielonek za pana Teofila. Za co został nagrodzony gromkimi brawami. A ja jeszcze bardziej polubiłam Kazia moczymordę, bo należało mu się za to, co zrobił względem pana Teofila.

I na dzisiaj to by było na tyle.

Rysunek złowiony w sieci, a na nim pan Teofil jak malowany, tylko bródkę miał krótszą.

poniedziałek, 25 maja 2020

Wiosna, nie taka jak miała być, ale ciągle wystarczająco dobra

Pięknie kwitnie akacja


















Czekałam na nią z utęsknieniem i wreszcie przyszła, nawet trochę wcześniej niż zapowiadały ją kalendarze. Cudnie zielona, ukwiecona narcyzami, konwaliami, żonkilami, tulipanami, , kolorowymi bratkami. Zasypana płatkami forsycji, magnolii, jabłonek. Rozśpiewana głosami setek ptaków. Pachnąca cudnie wiatrem niosącym zapach ziemi, bzu, akacji, kasztanowców, owocowych drzew i pierwszej skoszonej trawy. WIOSNA, taka jaką kocham.
 
Ale też niespodziewanie i boleśnie inna, bo to pierwsza wiosna z ukoronowanym wirusem. Przyroda bierze wysokie „C”, a tu nie ma jak podziwiać, bo życie przerosło ją o głowę. Ludzie przemykają zamaskowani, przygięci do ziemi strachem o to, jak będzie wyglądało ich życie po epidemii. A to, że nie będzie dobrze, wiadomo już dziś. I jak tu cieszyć się z wiosny, jak namawiać na podziwianie cudów natury? Zestresowany człowiek ma gdzieś kwiatki i ptaszki, gdy życie mu się sypie. Ja jednak namawiam, bo natura leczy nie tylko ciało, ale przede wszystkim duszę. Nasze korzenie są w naturze i natura uczy mądrości, więc tak jak ona mamy siłę, żeby się odradzać. Na świecie dzieje się coraz gorzej, ale „co pan zrobisz, jak nic pan nie zrobisz”. W pojedynkę wielkiego świata nie zmienisz, ale swój mały możesz. W każdym razie ja nie odpuszczam i próbuję.

Cieszę się cudownością małych rzeczy, żeby mieć siłę mierzyć się z tymi niezbyt cudownymi dużymi. Einstein mawiał, że „Życie można przeżyć tylko na dwa sposoby: albo tak, jakby nic nie było cudem, albo tak, jakby cudem było wszystko.” Zgadzam się z nim i stanowczo wybieram ten drugi sposób. Nie stać mnie na nic innego. Tylko tak mam szansę zachować choć trochę radości. Zdaję sobie sprawę, że będąc na emeryturze mam pewien komfort, bo nie martwię się o pracę. Co najwyżej mogę przeżywać, że inflacja zżera mi oszczędności, ale nie przeżywam, bo to nic nie zmieni. Martwienia się o córkę i jej rodzinę nie mogę zwalić na Covid-19, bo mam tak od zawsze, to moja wada konstrukcyjna i wiele matek ją ma. Ale cierpkość martwienia się rekompensuję sobie radością, jaką mam z kontaktów z nimi, co prawda na odległość i przez ekran laptopa, ale może już niedługo to się zmieni. Póki co, jest wiosna i jest dobrze. I dzisiaj to by było na tyle.

Ładujemy w lesie akumulatory


 

































Rozłożysty, piękny symbol matur, ale nie tej wiosny

Na wietrze tańczą gałązki brzozy

Pięknie kwitną kasztany
Drzewko, które kapie  złotem i cieszy oczy
Delikatnie i pięknie się nam rozkwieciło 
Cudnie pomarańczowy krzaczek

Ach jak malinowo i na trzech nóżkach
































































































Te drzewka wyglądają, jakby popiły denaturatu

czwartek, 12 marca 2015

Niestety



Zadzwoniłam, odebrała, chwilę rozmawiałyśmy, właściwie to ja gadałam, bo jej się nie chce nawet nic mówić. Znam ten ten stan, kiedy jest się tak zmęczonym życiem, że nie ma się siły podnieść głowy. I nie chce się słuchać dobrych rad, szczególnie od tych, którzy mówią: weź się w garść. A tu nie ma się wystarczająco dużej garści, żeby móc pozbierać w nią ogrom wciągającej jak bagno beznadziei. I co wtedy? Każdy musi odpowiedzieć sobie sam. Czy na przekór wszystkiemu zdobędzie się na wysiłek, żeby podnieść głowę, spojrzeć w niebo i uwierzyć, że tam jest gdzieś słońce, nawet jeżeli w tej chwili zakryte czarnymi chmurami, czy zostanie tam gdzie jest. Niestety, często najtrudniej jest uwierzyć, że mamy jeszcze jakikolwiek wybór, postawić sobie cel, choćby najmniejszy. Przykro mi, bo wiem jakie to trudne, bo w niczym nie mogę pomóc.

obrazek złowiony w sieci

poniedziałek, 2 marca 2015

Wiem




Tak, wiem jaka jestem, bo od długiego czasu bardzo uważnie przyglądam się sobie . Moja wiedza może nie jest pełna, bo żaden człowiek nie zna siebie w 100%, ale wiem o sobie całkiem dużo. Jednak jak wykorzystuję tę wiedzę, to już zupełnie inna sprawa. Sądzę, że w tej kwestii nie różnię się chyba specjalnie od ogółu.


I tak, niby wiem, że nie powinnam czegoś robić, bo to mi nie służy, bo potem się na siebie złoszczę, bo obiecałam sobie, że już nigdy więcej, ale... puszczam stery i lecę gdzie wiatr mnie poniesie. A czemuż to, czemuż ludu drogi? Bo głupia jakaś jestem i łudzę się, że to samo działanie przyniesie inne rezultaty i będzie inaczej? Bo nie dość siebie kocham, żeby sobie nie odpuszczać i mądrze o siebie zadbać? Bo inni też tak robią i jakoś żyją? Bo nie zawsze można robić tylko to co się chce? Bo takie czasy?  

Bez względu na to, jak mądrze i prawdziwie odpowiedziałabym sobie na te pytania, i tak niewiele to  zmieni na lepsze. Wiedza ma znaczenie kiedy się z niej robi użytek. Mieć dużą wiedzę, to nie to samo co być mądrym. A ja właśnie nie skorzystałam z posiadanej wiedzy i dałam się wrobić w sprawę, przez którą straciłam mnóstwo czasu i energii. Jestem za to na siebie zła. Znowu zrobiłam coś wbrew sobie, bo zamiast posłać taką jedną na drzewo dałam się wykorzystać. No ale nie posłałam, więc na koniec powinnam rozwinąć tytuł wpisu i dodać: wiem, ale i tak jestem głupia.
 

A teraz, jak już wyrzuciłam co mi leżało na wątrobie, pora poprawić sobie nastrój. Dlatego egoistycznie i z pełną premedytacją oleję papierzyska, którymi miałam się zająć, zignoruję szansę na udział w wyścigu po tytuł perfekcyjnej pani domu (ha, ha, haa – gdyby ktoś się nabrał, że miałabym w tej dziedzinie jakieś szanse) i zakoleguję się z niejakim Wiesławem Myśliwskim. No to włażę pod kocyk (sama) i popijając herbatkę, posłucham  spektaklu Teatru Polskiego pt. „Drzewo”. 




obrazki złowione w sieci

piątek, 19 grudnia 2014

Wchodzę w to...

Wchodzę w to, bo już nie stać mnie na nic innego. Nie stać mnie na trwonienie energii na mało istotne rzeczy i nie mam zbyt wiele czasu, żeby go tracić. Nie chcę tylko wegetować, bo wciąż mam apetyt na życie. 

Lubię się dzielić  tym co dla mnie ważne i cenne, więc gorąco polecam przemyślenie i zastosowanie się do zacytowanych słów. Dobry drogowskaz czyni podróż łatwiejszą, nawet gdy droga bardzo wyboista, więc dlaczego nie skorzystać? A tak dziwnie się składa, że ludzie nawet znając świetnie drogowskazy zbyt często nie zwracają na nie uwagi lub lekceważą ich treść. Dlatego warto je pokazywać, co niniejszym dość namolnie czynię. I to by było na tyle, przynajmniej na dziś. Trzymajcie się ciepło.