Dzisiejszą sobotę spędziłam bardzo przyjemnie. Większość przyjemności zawdzięczam bliskim, ale pogoda też dostarczyła mi przyjemnych wrażeń. Zaczęło się od tego, że dostałam od córki drobny upominek - begonię stalekwitnącą. Kiedyś wspomniałam, że chciałabym ją mieć i już mam, nie tylko kwiatek, ale też przyjemne ciepełko w serduchu.
Los był dla mnie łaskawy obdarzył mnie radością macierzyństwa i to jest coś czego nie można przecenić. Jestem szczęściarą, bo moje dziecko, chociaż już dorosłe i samodzielne, wciąż jest blisko mnie. Powiedziałabym, że jesteśmy sobie coraz bliższe, bo coraz lepiej się rozumiemy. Fajnie jest mieć dorosłe dziecko, z którym można się zaprzyjaźnić. Jednak to wymaga trochę starania, bo trzeba respektować granice (a to nie jest takie łatwe), zrównać prawa i zejść z pomnika Matki Idealnej.
Ja byłam zmuszona przestać traktować córkę jak przedłużenie siebie, bo Marta odkąd dorosła postawiła swoje granice. Trochę się buntowałam, bo przecież „wiem lepiej czego jej trzeba“, ale dość szybko skapitulowałam. Prawa poniekąd zrównały się same, bo teraz rozmawiamy jak równy z równym. Ona jest dorosła a ja dojrzała i każda z nas szanuje tę drugą, nawet jak się z nią nie zgadza. A co się tyczy pomnika, to nie musiałam z niego złazić, bo nawet się do niego nie przymierzałam, wrodzony krytycyzm odebrał mi złudzenia, że byłam idealną matką.
Sobotni wieczór spędziłam przy komputerze. Odwiedziłam ulubione strony, poczytałam co tam na świecie i w okolicy, a potem siadłam do szlifowania opowiadania, które piszę. Dużo nie poprawiłam, bo „wennaagrafomanna“ obchodziła mnie bokiem a pomysłowy Dobromir nie podrzucił mi swojej kulki. Jednak, co nieco zrobiłam i początek opowiadania już mam. A brzmi on tak.
* * *
Jest późno. Od otwartych drzwi balkonu wieje chłodem. W pokoju jest coraz zimniej, leżę skulona i obserwuję niebo. Czarny prostokąt przyciąga mnie jak magnes. Patrzę na płynące wolno chmury a na ich tle w mojej głowie wyświetla się film. Scena za sceną, oglądam moje życie ograniczone do stałych miejsc, sytuacji, zachowań. Jestem jak ślimak - cały swój świat noszę na własnym grzbiecie. Gdybym rzuciła się w dół, to może ta cholerna skorupa w końcu by się roztrzaskała i odpadła. Jednak boję się wstać, dlatego do końca życia będę na nią skazana, bo on musi umrzeć pierwszy. Od czasu kiedy się urodził, moje życie jest jak kiepskie puzzle - na pudełku piękny obrazek rodziny, ale po zdjęciu folii wszystko się rozsypuje i nie daje się złożyć. Nikt nie powinien poznać prawdy, dlatego nie zdejmuję folii. Duszę się, moje życie nie należy już do mnie, ale nie mogę się przyznać, co naprawdę czuję. Nie tego się ode mnie oczekuje. Jestem matką, która jest oddana swojemu dziecku i robi to, co powinna. Dopóki nie wychodzę z roli jest w porządku. Kończy się kolejna bezsenna noc a ja wciąż jestem w tym samym miejscu, w którym byłam u jej progu. Chmury zmieniły barwę, wszystko poszarzało. Uczucie goryczy i wstydu wzmaga ból głowy i niesmak w ustach. Jestem zmęczona.
Jestem kobietą, która ma już życia popołudnie, ale starość ignoruję na ile się da. Tytuł bloga odnosi się do tego, że jeżeli popatrzymy na życie jak na górę, to ja już schodzę ze swojej góry, a kto chodził po górach wie, że schodzi się trudniej. Jednak smęcę umiarkowanie, bo wolę się śmiać. A że potrafię się śmiać również z siebie to powodów do śmiechu mi nie brakuje. Na blogu piszę o swoich i nie swoich potyczkach z życiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz