Szukaj na tym blogu

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dieta. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dieta. Pokaż wszystkie posty

sobota, 27 czerwca 2020

No i co to się porobiło, muszę iść na dietę



















Całe życie byłam szczupła i nigdy nie stosowałam żadnych diet. Jak zauważałam, że spodnie robią się ciasne, bo za bardzo objadałam się słodyczami, to wystarczyło ograniczyć objadanie, trochę więcej się poruszać i znowu lekko mieściłam się w rozmiar 38.  Życzliwe koleżanki mówiły mi, że jak przekroczę czterdziestkę, to nie będę miała tak dobrze. No i wykrakały. Przytyłam. Jednak stwierdziłam, że dam radę zaakceptować rozmiar 40. Trzymałam się tej akceptacji i rozmiaru przez 15 kolejnych lat. Bez ograniczania jedzenia i rezygnacji ze słodyczy, bo ja jak coś lubię to lubię.  Przyjmowanie sterydów, po których tyłam, trochę utrudniało sprawę, ale kończyłam brać leki i wracałam do swojej normy. Przed sześćdziesiątką zaokrągliłam się bardziej, ale ciągle wchodziłam w rozmiar 40 / 42, więc nie widziałam problemu. 

Do teraz, bo teraz zobaczyłam. No kurcze, jestem gruba. Pierwsze niepokojące sygnały były już w kwietniu, ale je zlekceważyłam. Przez wirusa siedziałam na dupie w domu, a dupa rosła. A było się stosować do ostrzeżenia na lodówce "Nie jesteś głodna, nudzisz się, weź się za robotę", to nie, dalej pocieszałam się jedzeniem. Inna sprawa, że to co się dzieje dookoła usprawiedliwia pocieszanie się, bo albo się człowiek wkurza albo smuci, a oba powody są dobre, żeby coś zjeść. I jeszcze bez umiaru pakowałam do dupy wszystko, co mi się nie podobało, oj dużo tego było. To nie ma się co dziwić, że dupa musiała zmienić rozmiar, żeby to wszystko pomieścić. Na domiar złego musiałam przecież wypróbować nowy piekarnik. A na czym najlepiej było go przetestować, oczywiście na pieczeniu ciast. No to testowałam. Piekarnik sprawdzał się bez zarzutu. Ciasta wychodziły pyszne, bez śladu zakalca. Dzieliłam się tymi ciastami z córką, ale i tak dużo za dużo zostawiałam w domu. A, że mam słabą silną wolę, to bardzo szybko ciasto znikało. I tu do akcji wkraczał mój mąż. 
- To nie ma już ciasta? - pytał głupio i wrednie, bo skoro  umyta blaszka obsycha przy zlewie, to chyba jasne, że ciasta nie ma. 
- Myślałem, że jeszcze trochę zjem, bo mało zjadłem - kontynuował, żeby mnie dobić, że jestem egoistką, bo sama zeżarłam pół blachy ciasta, zamiast się sprawiedliwie podzielić.
- Trzeba było jeść, jak było - odpowiadałam i siłą musiałam się powstrzymywać, żeby nie dodać, że myślenie nie jest czynnością odpowiednią dla wszystkich, więc zamiast myśleć powinien jeść. Wtedy nie dość, że by się najadł, to jeszcze pomógłby żonie utrzymać jaką taką linię. Jednak staram się być dla męża wredna umiarkowanie, więc trzymałam język za zębami.  Tym bardziej, że fakty są takie, że sama zjadłam większą część ciasta, a ja z faktami nie dyskutuję. Nie było więc wyjścia, trzeba było piec następne ciasto, żeby oddać mężowi sprawiedliwość i ciasto. I tak sytuacja się powtarzała. Do wrednych chłopów dołączył jeszcze mój zięć, który niepytany chwalił moje ciasta. A jak tu się powstrzymać przed chęcią bycia chwaloną przez zięcia? Nijak. No to piekłam. I niestety jadłam, bo jak się nakicałam po kuchni, to co sobie miałam żałować. Wychodzi na to, że jak zawsze wszystkiemu winne są  chłopy. Zięcia to bym jeszcze wytłumaczyła, bo ciasta lubi, a na figurze teściowej mu nie zależy. Ale rodzony chłop? Żeby tak kobitę bez pomocy zostawić. To jednak nie ładnie. I tak minęło nam trochę czasu, sytuacja z dogadzaniem  sobie  była constans, ale moja waga niestety nie. Dlatego stanęłam przed wyborem albo wymienię całą garderobę, albo muszę przejść na dietę. Wybrałam to drugie. I od razu ogłosiłam wszem i wobec, że jestem na diecie, więc żadnych ciast i pocieszającego żarcia nie będzie.
- Po co masz iść na dietę?- spytał mąż, bo on przy takiej żonie to jednak wymaga pocieszenia. A poza tym, już się przyzwyczaił do coraz grubszej żony i testowania piekarnika, więc nie widział problemu. I nie wiem, do czego bardziej się przyzwyczaił, ale nie będę wnikać, bo kolejne rozczarowanie do niczego mi nie potrzebne.
- Bo nie chcę być gruba. Od poniedziałku jem połowę porcji, żadnego objadania się, żadnych słodyczy - oświadczyłam. 
- Uhm - wyartykułował mąż swój sceptycyzm.
Poparła mnie jedynie córka, bo jej te moje ciasta też zaczęły wchodzić w boczki. Zięcia o zdanie nie pytałam, bo, jak już  ustaliliśmy, nie potrzebne mi kolejne rozczarowanie. A nuż by powiedział, że mojej urodzie już nic nie pomoże i mogę sobie darować diety, bo lepiej wychodzą mi ciasta.

Przyznam, że minęło już kilka poniedziałków, a ja na diecie byłam połowicznie, bo w  poniedziałek jeszcze dawałam radę, ale już od wtorku zaczynały się schody. I koło czwartku znów musiałam zaczynać dietę od poniedziałku.
Dlatego postanowiłam coś zmienić. Pomyślałam, że trudnych rzeczy nie zaczyna się od poniedziałku, więc dla odmiany zacznę w sobotę. No i przy okazji jakoś ominę ten feralny wtorek, od którego wszystko robiło się trudniejsze. Jest przecież szansa, że do wtorku tak się przyzwyczaję do oszczędnej diety, że dam radę przetrwać bez łamania postanowień. Padło na tę sobotę.

Niestety, znowu na przeszkodzie stanął mi mąż, który kupił na targu bober, dla mnie kupił, bo on nie je.  A jak ja miałam iść na dietę z kilogramem bobru w domu, jak ja kocham bober? Może inni by dali radę przetrzymać, ale ja niestety nie. Dlatego zjadłam w pierwszym podejściu prawie pół kilograma. No i dietę szlag trafił, a tak dobrze zaczęłam. Na śniadanie zjadłam tylko jedno jajko, dwa pomidory i małą kromeczkę chleba. Drugiego podejścia do bobru nie będzie, bo odwiedził mnie zięć, który też kocha bober. Zobaczył, że leży na blacie w kuchni taki ładny, drobniutki, zielony boberek i ślina mu pociekła. Trudno, z bólem serca, ale się podzieliłam, niech i jemu dupa rośnie, żeby była na tym świecie jakaś sprawiedliwość. A dietę zacznę od niedzieli. I na dzisiaj to by było na tyle. 

Rysunek znaleziony w sieci.


piątek, 6 stycznia 2012

Postanowienia w sprawie: niejedzenia

Nie wiem, czy początek roku to dobry czas na robienie postanowień, ale większość ludzi, w tym i ja, właśnie wtedy planuje zmiany. Z badań wynika, że mnóstwo noworocznych postanowień dotyczy przejścia na dietę w celu zgubienia kilku zbędnych kilogramów. I w większości przypadków na postanowieniach się kończy, bo odmawianie sobie jedzenia nie jest prostą sprawą, wyjątek stanowią anorektyczki. W tym roku dołączyłam do postanawiających i też podjęłam postanowienie, że będę jadła tylko zdrowe rzeczy i tylko w rozsądnych ilościach.

O ile z wielkością posiłków nie mam problemów, o tyle z jedzeniem tylko tego co zdrowe, już tak prosto nie jest. W zdrowej diecie nie mieszczą się duże ilości cukru a ja kocham słodycze. Cukierków nie jadam, ale uwielbiam ciasta, czekoladę, lody, kandyzowane owoce, galaretki. Poza tym słodzę herbatę - dziennie wypijam 6-8 szklanek- a to już daje 12-16 łyżeczek cukru. 

Zawsze byłam szczupła, ale teraz jestem szczupła mniej i muszę zacząć uważać, żebym za chwilę nie została grubaską. Stanowczo wolę zostać taka jaka jestem, bo tylko tłuściutkie dzieci wyglądają zabawnie a ja od dawna dzieckiem nie jestem.
Żeby się zniechęcić do jedzenia słodyczy poszukałam w Internecie informacji, jak szkodliwy jest cukier i jak skutecznie ograniczyć jego spożycie. Tyle że nie spodziewałam się, że trafię na coś takiego:”
naukowcy z Gettysburg College odkryli ostatnio ciekawy związek między łasuchowaniem a zachowaniami prospołecznymi. Okazuje się, że im więcej ktoś jada słodyczy, tym słodszy się staje dla innych. Miłośnicy czekolady chętniej zgłaszali się na ochotnika do sprzątania miasta po powodzi i chętniej wspomagali innych.”

No i masz babo placek, zamiast argumentu „przeciw”, mam argument „za”. I jak tu zrezygnować ze słodyczy, jak może się okazać, że moją życzliwość dla ludzi zawdzięczam objadaniu się słodyczami? No, nie wiem, nie wiem.

Z kolei jedzenie mięsa podobno pobudza agresję i powoduje gnuśność. Nie wiem, co powoduje moją okresową gnuśność, ale z agresją problemów nie mam, bo jestem za leniwa, żeby ciągle się złościć. 

Czasami jestem agresywna słownie, ale tylko wobec wrednych ludzi, którzy wchodzą mi w paradę. Ostatnio dałam upust słownej agresji, gdy jedna taka moherowa chrześcijanka zaczęła mnie nawracać i pouczać, że powinnam zrobić z mojego męża katolika. Wtedy rzeczywiście szlag mnie trafił i powiedziałam jej cyt: „Niech się pani wypcha wigilijnym siankiem, to będzie pani nie tylko świętsza, ale też mniej próżna.” Jednak nie wiem, czy moja reakcja to wpływ mięsa czy może mojej kąśliwej natury, osobiście stawiam raczej na to drugie.

Gdyby jednak ktoś zamierzał ograniczyć spożywanie mięsa, to mam przepis na dobry wegetariański pasztet, który piekę mężowi.

Składniki: 0.5 kg grochu (może być łupany), 0.5 kg pieczarek, 0.5 kg cebuli, 25 dkg marchwi, 25 dkg selera, 4 jajka, 3 ząbki czosnku, olej do smażenia, przyprawy: świeżo mielony pieprz czarny i zielony, papryka ostra i słodka, szczypta czarnuszki, kminu rzymskiego i kozieradki, sporo majeranku, sos sojowy ciemny,.
Wykonanie: groch ugotować do miękkości, pieczarki zesmażyć z posiekaną cebulą i czosnkiem, dorzucić starte i uduszone na oleju warzywa. Po wystudzeniu dodać jajka i doprawić przyprawami a następnie wszystko zmiksować. Przełożyć do formy i piec godzinę w temperaturze 180 stopni C.

Pasztet jest równie smaczny na ciepło jak i na zimno. Kanapka z takim pasztetem jedzona z kiszonym ogórkiem jest pyszna i zdrowa. Ale czy poprawia charakter tego nie wiem. W razie co, zawsze można przegryźć czekoladą. 

  

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Dieta? To nie moja specjalność

Dobiega końca sierpniowa niedziela, leżę sobie pod kocykiem, popijam mocną herbatę i odpoczywam. Dzisiejszy dzień był bardzo przyjemny, ale czuję go w kościach, bo przed południem obściskiwałam Niutka a po obiedzie ślubny wyciągnął mnie na spacer. Poszliśmy piechotą na Starówkę a że ślubny jest jak zły duch, to zawlókł mnie na deser do Akwareli, gdzie zgrzeszyłam naleśnikami w sosie pomarańczowym ze świeżymi owocami. A miałam uważać na dietę. Gdy już mieliśmy iść do domu napatoczyli się znajomi, więc zostaliśmy. Skutek był taki, że poszłam w obżarstwo - zjadłam pyszne placki ziemniaczane w sosie z zielonego pieprzu i podlałam to piwem. Fajna dieta, nie ma co. W życiu się nie odchudzałam, więc nie mam wprawy a ubrania coraz ciaśniejsze. Muszę zacząć się pilnować, bo nie mam kasy na zmianę garderoby a jak tak dalej pójdzie to całkiem przestanę mieścić się w ciuchy. Nie spodziewałam się, że kiedyś będę się odchudzać, ale wielu innych rzeczy też się nie spodziewałam a teraz mnie dotyczą. Nie ma co labidzić. Od jutra spróbuję ograniczyć dogadzanie sobie a teraz skubnę jeszcze kawałek placka ze śliwkami. Raz się żyje... raz się tyje.

wtorek, 5 lipca 2011

Dogadzam sobie, bo lubię

Deszczowy poranek rozjaśniłam sobie oglądaniem filmu „Wielki Gatsby”. Film stareńki (1974 r), ale nie zalatuje myszami, bo dobre rzeczy opierają się upływowi czasu. Piękni aktorzy ( Robert Redford, Mia Farrow), świetne zdjęcia, stroje z epoki, ciekawa historia, czegóż więcej trzeba? Filmowi niczego. Ale ja potrzebowałam jeszcze czegoś, najlepiej słodkiego i w dużych ilościach, bo ostatnio idę w hedonizm.

W kuchni znalazłam kawałek babki piaskowej od Marty, dołożyłam do niej (do babki nie do Marty)miskę czereśni, lody waniliowe i tak zaopatrzona zaległam przed telewizorem. Pasłam oczy kolorowymi obrazkami, dogadzałam podniebieniu a wszystko to bez najmniejszych wyrzutów sumienia. Jak sobie dogadzać to z przyjemnością. A co. Nigdy nie stosowałam diet, nie liczyłam kalorii, więc teraz też nie zamierzam.

Chociaż, może powinnam trochę przystopować, bo wyglądam tak „dobrze”, jak nigdy dotąd. Ale skoro dodatkowe kilogramy zawdzięczam sterydom, to może wrócę do swojej wagi bez odmawiania sobie przyjemności. A jak nie wrócę, to też nic się nie stanie. Całe życie słyszałam: „Jakaś ty szczupła”. Pamiętam zabawną sytuację u lekarza. Kiedy rozebrałam się do badania, pan doktor ze zdziwieniem stwierdził, że mam wszystko co trzeba, a w ubraniu wyglądam na chudzinę. W każdym bądź razie umartwiać się nie będę, przynajmniej dopóki mieszczę się w rozmiar 40, z trudem ale się mieszczę. Jak przestanę wchodzić w ciuchy, to pomyślę, teraz nie.

Tym bardziej, że odkąd złapałam w pewnych miejscach trochę więcej tłuszczu, @menopauza rzadziej przypomina o swoim istnieniu. Widocznie to prawda, że w wieku pobalzakowskim tłuszcz pomaga żyć. I tego będziemy się trzymać. Piszę „będziemy”, bo ślubas, odkąd wyhodował kawałek brzucha, polubił okrąglejsze. W myśl zasady, lubi się to, co się ma )))