Szukaj na tym blogu

środa, 10 września 2014

Jestem...













Długo mnie tu nie było, ale czasami dobrze jest zamilknąć, zatrzymać się i pobyć z daleka, tylko ze sobą. 

Jod dłuższego czasu traktowałam bloga po macoszemu i pisałam coraz rzadziej. Całą energię i czas zabierała mi trudna do ogarnięcia codzienność a z nowym rokiem zamilkłam na dobre. 

Jednak znów zatęskniłam za układaniem literek i mędrkowaniem, więc wracam do prowadzenia bloga. Miło mi że pomimo tylu miesięcy mojej nieobecności stali Czytelnicy wciąż odwiedzają bloga i piszą że czekają na kolejne wpisy. Dziękuję za zainteresowanie i życzliwość. 

Ostatnio dużo  czasu poświęciłam na rozmyślania, bo kolejna rocznica urodzin   nastroiła mnie wyjątkowo refleksyjnie. I tak zaglądałam w głąb siebie, podsumowywałam co za a co przeciw, szukałam sensu i radości w swoim życiu, wyciągałam wnioski. 

Z moich analiz wyszło, że powoli mądrzeję i jestem na dobrej drodze. Ale czy  jestem szczęśliwa? No właśnie...

Tak sobie myślę, że szczęście nie jest czymś co się zdobywa, ale czymś czego się mimochodem doświadcza. Nie trzeba za nim gonić, bo pogoń za szczęściem może nas  od niego oddalić. Kiedy się biegnie nie sposób zauważyć i docenić tego, co jest na wyciągnięcie ręki. A czasami szczęściem jest dany nam czas, czyjaś obecność, doświadczenie, brak bólu. Tak... szczęściem bywa też to co zwyczajne i powszednie, a co zaczynamy doceniać gdy tego braknie. Szczęściem jest także umiejętność nie definiowania siebie poprzez pryzmat świata zewnętrznego, bo to pozwala uniknąć frustracji, rozczarowania, ciągłego porównywania się z innymi, życia cudzym życiem zamiast swoim. Patrząc z tej perspektywy, to mam szczęście a szczęśliwa bywam, czego i Wam życzę.


































WYBOISTA, BŁOTNISTA  ALE  TO TEŻ  MOŻE    BYĆ     PIĘKNA DROGA DO SZCZĘŚCIA

wtorek, 31 grudnia 2013

Ostatni wpis 2013 r.


Witam po długiej przerwie, w ostatnim dniu 2013 roku. Powinnam się wytłumaczyć z nieobecności, bo pytacie co u mnie, dlaczego tak rzadko odzywam się na blogu, więc … już się tłumaczę. 
Po pierwsze od mojego ostatniego wpisu niewiele się u mnie zmieniło czyli robię co mogę, żeby trzymać się pionu i wciąż jestem w niedoczasie. 
Po drugie, „Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa.”, jak rzekła Jane Austen. A ja rzeczywiście nie miałam nic do powiedzenia, przynajmniej nic pozytywnego. Dlatego ostatni wpis pasował do tytułu bloga jak garbaty do ściany - pod warunkiem, że ściana krzywa.

Cóż, mój z takim trudem wypracowany optymizm ustąpił, pod naporem życiowych okoliczności, miejsca mojej melancholijnej naturze. A jak do tego dodacie wredne zagrywki mojego starczego organizmu, chorobę Ślubnego, mnogość upierdliwych spraw do załatwienia, to już wiecie opisu jakich „atrakcji”wam i sobie oszczędziłam.

Dzielenie się problemami jest dobre, ale nie zawsze wystarcza siły, żeby opowiadać o problemach i rozwiązywać problemy. Mi nie wystarczało, więc zamiast ubierać w słowa, co i jak mnie gniecie, czego nie ogarnia mój mały rozumek, skupiłam się na rozsupływaniu supełków.

Poza tym, robiłam co było do zrobienia i szybko przenosiłam uwagę na sprawy oderwane od mojej codzienności. Czytałam autobiografie, bo to świetny sposób na naukę pokory i dystansu do życia. Oglądałam sidcomy i kryminały. Obejrzałam cały cykl zekranizowanych powieści Agaty Christie, chociaż jakiś czas temu bardzo dziwiłam się mojej Jolci zamiłowania do takiej literatury. No tak, nikt nie zna siebie na tyle, żeby się, od czasu do czasu, sobie nie dziwić. A świat pana Herkulesa Poirota i panny Marple w zderzeniu z życiem jest tak urzekająco sielski. Dlatego, każdemu kto ma nerwy w strzępach i chce oderwać się od rzeczywistości, pogimnastykować umysł, nacieszyć oczy pięknymi krajobrazami, wnętrzami i luksusowym życiem na angielskiej prowincji, polecam taką filmową terapię.

I to tyle na dziś, bo najwyższy czas szykować się na sylwestra. Jeszcze tylko najlepsze życzenia dla wszystkich, którzy czytają bloga. Niech nowy rok 2014 przyniesie Wam dużo zdrowia, spełnienie marzeń, codzienną radość i dużo miłości. Dziękuję za to, że o mnie pamiętacie. DO SIEGO ROKU 


poniedziałek, 11 listopada 2013

Ech... melancholijnie, refleksyjnie i zbyt powolnie, ale mimo wszystko dość pogodnie


Moja ulubiona brzoza - en face
Znowu przepadłam na dłużej, ale zainteresowanym donoszę, że żyję, chociaż nie odzywam się na blogu, nie sprawdzam poczty i nie udzielam się na ulubionym forum. Po prostu, nie tracę niepowtarzalnej okazji, żeby siedzieć cicho, bo jakoś nie chce mi się gadać. Energii wystarcza mi jedynie na to co dzieje się w realu. A że dzieje się dużo. Wiele razy włączałam laptopa, żeby donieść Wam co u mnie słychać, ale na zamiarach się kończyło. Powód? Ogólnie rzecz ujmując, czas mnie zjada i rozkłada na obie łopatki, więc ciągle z czymś nie nadążam. Do tego jeszcze te jesienne klimaty. Wszystko dokoła brzydnie i umiera. Drzewa ogołocone z liści kojarzą mi się z cmentarnymi pomnikami. Niebo przykryte ołowianymi chmurami jest za nisko, żeby wzlecieć i oderwać się od rozmiękłej ziemi, na której leży brązowo-szara plajta butwiejących roślin - memento tego do czego zmierza wszystko co żyje. I tym oto sposobem pałętam się po swojej codzienności zatopiona w jesiennej zadumie, karmiąc się melancholią i wspomnieniami, oglądam swoje życie od podszewki. Ale.Ten czas wycofania, skupienia się tylko na tym co niezbędne, niesie za sobą wyciszenie, wewnętrzny spokój, dystans do życiowych problemów. I mimo wszystko... nie jest mi źle, da się żyć. A zatrzymane na zdjęciach obrazy z kilku ostatnich dni cieszą swoim kolorowym pięknem serce i oczy.


Malinowszczyzna 2013
Malinowszczyzna 2013



















Malinowszczyzna 2013



Malinowszczyzna 2013

Malinowszczyzna 2013

Malinowszczyzna 2013
Malinowszczyzna 2013

Malinowszczyzna 2013
Okolice domu -nasza trasa spacerowa



Okolice domu - wąwóz nasza trasa spacerowa

Kolory jesieni





                                                                                                     Ktoś musi posprzątać ten jesienny zawrót głowy





sobota, 19 października 2013

Zawsze interesowałam się historią














Zawsze interesowałam się historią, w szkole to był mój ulubiony przedmiot. Na maturze zdawałam historię jako przedmiot dodatkowy i dzięki zaliczeniu egzaminu na piątkę podciągnęłam sobie średnią zdołowaną przez nielubianą matmę. A tak na marginesie, to na moim życiu najbardziej zaważyło   nie to, co lubiłam, ale właśnie nielubiana matematyka w wykładana przez histeryczną prof. R., której bałam się jak diabeł święconej wody. 

Pani R. wrzeszczała na uczniów, jak polewana wrzątkiem, rzucała zeszytami, podskakiwała nerwowo przy tablicy i rzadko kiedy udawało się jej dotrwać do końca lekcji we względnym spokoju. Żeby nie narażać się na zbyt bliski kontakt z psorką, z zasady odmawiałam przepytywania przy tablicy. Zgłaszałam, że jestem nieprzygotowana, dostawałam lufę i było po sprawie. Wolałam to aniżeli ryzyko, że zirytuję czymś panią profesor i dostanę zeszytem po głowie, bo i takie sytuacje się zdarzały. Efekt moich wyborów był taki, że stopnie na semestr ratowały tylko kartkówki i klasówki. Pani R. wiedziała od mojej wychowawczyni, że odmawiam odpowiedzi przy tablicy tylko ze względu na nią, więc strasznie ją to wkurzało. Koniec z końców, wkurzone byłyśmy obie, ale ona była górą. Szczerze mówiąc, orłem z matematyki nie byłam, ale w podstawówce miałam czwórkę, więc była szansa, że w szkole średniej też jakoś dałabym radę, gdybym nie bała się panicznie  matematyczki, a właściwie jej nieprzewidywalnych zachowań. Dlatego nauczycielki unikałam i jak nazbierałam za dużo luf, to chodziłam na wagary. Poszukałam też fachowej pomocy, czytaj korepetytora. Korepetytor okazał się skuteczny podwójnie,  bo jako student matematyki pomógł mi zdać maturę, a potem się ze mną ożenił. 

I od tamtej pory wspólnie liczymy mijające lata. Ale ile razy ślubny mi podpadnie, to zawsze przypomina mi się też psorka R., bo gdyby nie ta sfrustrowana baba to może..... książę  na białym koniu albo ... albo milioner z wybiórczą  dyskalkulią (ograniczoną do rachunków sklepowych) i urodą Paula Newmana )))  

A wracając do początku tego wpisu, zamiłowanie  do wiedzy o przeszłości wciąż mi towarzyszy, ale zauważam, że coraz mniej w mojej pamięci wiadomości przyswojonych w szkole i poza nią. Cóż, widocznie z wiekiem głowa częściej służy do tego, żeby bolała, aniżeli przechowywała stare i gromadziła nowe informacje. Jednak nie ma się czym przejmować, bo historia wciąż się powtarza i stare wraca w nowym (przeważnie gorszym) wydaniu. Niestety.

Przeczytałam zalinkowany artykuł dot. historii wojny i powojnia w Europie i tak sobie pomyślałam, że współczesna Europa wydaje się znowu narażona na to, o czym traktuje przytoczony tekst. Znowu odżywają ruchy nacjonalistyczne, rasistowskie, dla których kryzys gospodarczy, społeczne rozwarstwienie, zerwane więzi rodzinne i społeczne, są świetną pożywką.

W zakamarkach mojej pamięci ostało się hasło wypisane wielkimi literami nad tablicą w sali historycznej: "HISTORIA NAUCZYCIELKĄ ŻYCIA, HISTORIA NAUCZYCIELKĄ NARODÓW" oraz słowa Bismarcka ( który w moich czasach szkolnych był czarnym ludem, więc bardzo mnie interesował): „Tylko ludzie głupi uczą się na własnych błędach. Ludzie mądrzy – uczą się na błędach cudzych.”

I tak sobie myślę, że ogół ludzi zwany ludzkością, nie tylko znajduje się poza klasyfikacją Bismarcka ale potrzebuje całkiem odrębnej kategorii, nazwy. Tylko jak określić cywilizacje, które mając dostęp do wiedzy płynącej z historii, nie korzystają z doświadczeń przeszłych pokoleń, nie uczą się też na własnych błędach? Inteligentne inaczej? Zachowawczo-Destrukcyjne? Jak zrozumieć sposób funkcjonowania świata, w którym ludzkość goni jak pies za własnym ogonem a tylko nieliczni mają z tego frajdę? Dlaczego większość godzi się na ogłupiający pęd z nosem przy ziemi? Wiem, wiem masowy zryw, zrobienie porządku z tymi, którzy dzielą i rządzą, to byłaby rewolucja, na czele której stanąłby jakiś całkiem nowy pretendent do grupy nielicznych, itp... Historia kołem się toczy - olbrzymia większość ludzi patrząc, w jakim kierunku zmierza ten świat i kto nimi  rządzi, też robi kółka, tyle że na czole. Smutno i żal d..ę ściska, więc i ja się potoczę, na spacer. 



piątek, 18 października 2013

Żaden deszcz nie zepsuje nam zabawy


Pogoda taka sobie. Trochę siąpi deszczyk, ale, od czasu do czasu zza chmur wygląda nieśmiało  słońce. Biorę więc wnuka i idę na spacer. Ubrani w płaszcze przeciwdeszczowe poszukamy kasztanów, najbardziej kolorowych liści i pośpiewamy sobie na całe gardło nasz ostatni hit: „Nienie nie nie nienienienie nie, nie nie nie!”. Razem jest nam cudnie, więc żaden deszcz nie zepsuje nam zabawy. I już życie jest piękne.