Szukaj na tym blogu

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zaradność. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zaradność. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 22 czerwca 2020

Historia o tym, jak matka Zofia nie daje się córce i starości





Dorota mieszka z matką Zofią w niewielkim domu otoczonym równie niedużym ogródkiem. Żyją sobie tam jak Paweł i Gaweł, matka na dole, córka na górze. Obie samotne i zdane na siebie. Matka Doroty jest osobą w bardzo podeszłym wieku, bo powoli dobiega dziewięćdziesiątki. Jednak nie daje się starości, chorobom ani córce. Trochę głupio tak wymieniać córkę w jednym rzędzie ze starością i chorobami, ale matka Doroty tak właśnie córkę postrzega. A wszystko przez to, że jej zdaniem Dorota za bardzo się wtrąca i tym samym ogranicza jej wolność. Przykładów czepialstwa Doroty jest na pęczki, więc matka Zofia sypie nimi jak z rękawa każdemu kto tylko zechce słuchać. 

Przykład pierwszy z brzegu, bo co za różnica który, skoro wszystkie  denerwują matkę Zofię jednakowo

Matka Zofia ma ambicję, żeby sama troszczyć się o swoje mieszkanie. Niestety Dorota, też ma ambicję, żeby być wzorową córką, więc dba o matkę i pilnuje, żeby ta nie robiła wszystkiego sama. Normalnie czepliwa ta Dorota jest i tyle. Co jej przeszkadza, że matka wlezie sobie na taboret, żeby powiesić firanki? No, jak wlazła to zlezie, byleby tylko ten garnek, co go postawiła na taborecie do góry dnem, żeby dosięgnąć karnisza, nie zleciał pierwszy, to wszystko będzie dobrze. A Dorota się czepia, zrzędzi i strasznie uprzykrza  matce życie.

Kolejny przykład pokazuje, że Dorota nie tylko jest czepialska, ale też z byle powodu wpada w histerię, czego matka Zofia nie znosi. 

Pewnego dnia Dorota po śniadaniu wyszła przed dom, żeby zażyć trochę ruchu. Chodziła sobie dokolusia wokół domu, jak więzień na spacerniaku, bo z powodu epidemii spacery były chwilowo zakazane. To chodzenie dla zdrowia i myślenie o zdrowiu jakoś zaczęło Dorotę przygnębiać, więc postanowiła dla rozrywki zajrzeć do matki. I już po chwili stała pod jej drzwiami. Zadzwoniła dzwonkiem i czekała aż usłyszy  szuranie, a potem szczęk zamka. Niestety za drzwiami  panowała głucha cisza. Dorota zadzwoniła jeszcze raz i zerknęła w okna pokoju matki. Okna były zasłonięte. Dorota najpierw poczuła dreszcz strachu na plecach, a potem w przypływie paniki zaczęła z całych sił walić w drzwi. Matka zawsze wstawała przed nią i pierwsze co robiła, to odsłaniała okna, więc powód do niepokoju był całkiem uzasadniony. Kluczy do mieszkania matki Dorota przy sobie nie miała, bo matka nie życzyła sobie, żeby córka wchodziła do jej mieszkania jak do siebie. Trzeba by pobiec na górę, a może lepiej o razu dzwonić po pogotowie, zastanawiała się Dorota, ciągle waląc w drzwi. Im dłużej się dobijała, tym trudniej było jej wybrać, co powinna zrobić najpierw. Strach, że matka Zofia mogła nieoczekiwanie zejść z tego świata, odejmował Dorocie tlen z mózgu i  siłę w nogach. Kiedy już sama była bliska zejścia, usłyszała za drzwiami hałas. Wzięła głęboki oddech i zaczęła wracać do żywych. Drzwi się otworzyły i stanęła w nich matka Zofia z więcej niż niezadowoloną miną.
- Co ty się tak tłuczesz?! Drzwi mi wyłamiesz. Nie łaska poczekać?! - huknęła, aż zadudniło w sieni.
- Przepraszam. Przestraszyłam się, że mamie coś się stało - wyjaśniła potulnie Dorota.
- Co się miało stać? Wstawałam. A ty co, śmierci mi życzysz? - spytała czujnie matka.
- No co też mama takie rzeczy mówi. Zobaczyłam, że okno zasłonięte i mama tak długo nie otwierała, to się zdenerwowałam - wyjaśniła naburmuszona Dorota, bo ona jednak jest podobna do swojej rodzicielki.
- Jakie długo, jakie długo?! Co ty sobie myślisz, że ja fruwam? Zanim się ogarnęłam, to ty prawie drzwi mi wyłamałaś. Jak ty byś musiała założyć na siebie to wszystko co ja, to byś dopiero zobaczyła jak to jest. Długo. Widzicie ją.  Wymacaj najpierw człowieku okulary, potem załóż zęby, potem włosy weź z toaletki, na koniec włóż cycek, co to zawsze, trzeba go szukać, bo ze stanika na podłogę spada. I jeszcze znajdź tę cholerną laskę, która zawsze się zapodzieje, jak jest potrzebna. To czas leci. A tej pilno, zawsze pilno - zrzędziła matka Zofia. 
- Już dobrze. Niech się mama nie złości, nic się nie stało - powiedziała ugodowo Dorota.
- No masz, teraz będzie mi mówić, że nic się nie stało. Raz na ruski rok człowiek dłużej pośpi, to taka zerwie go na równe nogi i jeszcze mówi, że nic się nie stało - irytowała się matka Zofia coraz bardziej.
- To wpuści mnie mama w końcu czy nie? - spytała równie zirytowana Dorota, która nie od dziś wie, że nie spełnia oczekiwań matki.
 - Chodź, nie stój w drzwiach, bo zimno leci - powiedziała matka, bo nie dość, że córka ją obudziła, to jeszcze mieszkanie się przez nią wyziębia. No i ostatnie słowo przecież zawsze musi należeć do matki Zofii.

Zamiast sypać dalszymi przykładami potyczek matki Zofii z jej córką Dorotą, powiem słów kilka o tej pierwszej.

Matka Zofia zawsze i ze wszystkim świetnie sobie radziła. Nawet jak wcześnie owdowiała, to nie szukała nigdzie pomocy. Zamiast żałosną wdową zawsze była elegancką i świetnie zorganizowaną kobietą. Aż przyszła starość a z nią choroby. Najgorsza ta ostatnia, ta po której odjęto jej pierś. Ktoś mógłby zapytać, co za różnica dla osiemdziesięciolatki, czy ma obie piersi, czy nie. No ludzie różne głupie pytania zadają, to takie też można zadać. Ale dla matki Zofii różnica jest wielka, bo ona chce do końca życia pozostać kobietą. Dlatego, jak tylko blizna się wygoiła, matka Zofia kupiła sobie protezę. Zakładała ją rano jak się ubierała i zdejmowała dopiero przed wieczorną kąpielą. Gdy po chemii wyszły jej włosy nosiła perukę, czekając cierpliwie, kiedy odrosną. Ale nie odrosły takie ładne jak wcześniej, więc matka Zofia się zdenerwowała i kupiła sobie drugą perukę, tym razem taką z prawdziwych włosów. Wszystkie znajome gadały, że matka Zofia zgłupiała, bo po co starej babie taka droga peruka, ale ona wiedziała swoje. Tak jak nie musiała pokazywać światu swojej łysej głowy, tak nie musiała nosić na głowie byle czego. Jak znajome chcą pieniądze do grobu zabierać, to niech zabierają, ona swoje będzie wydawać i nic nikomu do tego. Jak się już oswoiła z protezą i peruką, to przybyło jej nowe towarzystwo, laska. Zaczęło się od lekkiego utykania, ale miała nadzieję, że jak się zaczęło tak przejdzie. Niestety nie chciało przejść i  wtedy córka Dorota kupiła jej laskę. I tak już zostało. Po domu często chodzi bez laski, bo wciąż się zapomina. Niestety o tym, co chętnie by zapomniała, to ciągle pamięta, bo jak nie lustro, to córka  jej przypomina, że jest stara. Dlatego córkę przegania, jak ta  chce się w jej domu rządzić i dyrygować, co matka Zofia może, a czego nie może robić. A starość przegania tym, że okulary, zęby, peruka i cycek zawsze muszą być na swoim miejscu. I nikt nie będzie się nad nią litował. Jakby znaleźli się chętni, to pogoni, ma przecież laskę. I na dzisiaj to by było na tyle.
 











Rysunki znalezione w sieci.

wtorek, 18 stycznia 2011

Nie biadolić, życia nie pieprzyć, życie dosolić.

Mija kolejny dzień, w którym miałam dużo czasu na rozmyślania, lekturę, przeglądanie internetowych stron i oglądanie telewizji. Nic tylko pozazdrościć. W czasach, gdy ludzie nie mają na nic czasu, ganiają jak pies za własnym ogonem, ja leżę do góry kołami i zapewniam sobie rozrywki. I tak już od prawie miesiąca.

Leżę w łóżku i czekam. Czekam kiedy znowu zacznę normalnie chodzić. Niby nic, stawiać nogę za nogą, a co to znaczy pojmuje się dopiero, gdy tego zabraknie. Konia z rzędem temu (jak się kiedyś mówiło), kto docenia sprawność i działanie swojego organizmu zanim dotknie go niemoc. Większość ludzi zakłada, że ciało ma funkcjonować bez zarzutu i to bez względu na to, jak jest traktowane. Im młodsze ciało tym większa pewność, że sprawność należy się mu jak psu buda. Z wiekiem jednak przekonujemy się, że nic nie jest dane na zawsze. I co wtedy? Powtórzyć z pokorą za Asnykiem? „Daremne żale – próżny trud / Bezsilne złorzeczenia!” A może obrazić się na cały świat i pogrążyć się w cierpieniu i cierpiętnictwie?

Jak zwykle w życiu, wszystko jest sprawą wyboru. Można tak i można inaczej. Tylko jednego nie można – powiedzieć że nie mamy wyboru. Zawsze jest jakiś wybór, chociaż czasami przychodzi nam wybierać między złym i jeszcze gorszym. Z mojego doświadczenia wynika, że najgorzej mają ci, którzy z zasady nie godzą się z koniecznością podejmowania trudnych wyborów. Chcą mieć lepiej i już. Zupełnie jak dzieci, które nie przyjmują do wiadomości, że nie wszystko mieć mogą. O ile dzieciak obrażający się na rzeczywistość może być zabawny, to dorosły jest już tylko żałośnie śmieszny. Nikt nie lubi być śmieszny, a tym bardziej żałosny, więc całkiem naturalnie przychodzi nam zaprzeczanie, że coś od nas zależy. W biadoleniu chronimy się jak w kokonie, patrząc złym okiem na każdego, kto chce nas z niego wyciągnąć.

Najgorsze, co można zrobić takiemu biadolącemu osobnikowi, to zacząć go pocieszać, pokazując mu jaśniejsze strony jego sytuacji albo, co nie daj Boże powiedzieć, że w pewnym wieku należy się liczyć z niedomaganiem własnego organizmu. Obrazi się albo w najlepszym razie pomyśli, że jesteśmy zbyt ograniczeni, żeby zrozumieć jego sytuację i rozliczne cierpienia fizyczno -duchowe.

Wiem co mówię, bo przeszłam przez różne etapy życiowej wędrówki i „nic co ludzkie, nie jest mi obce”. Przerobiłam etap „usmarkała się bida i płacze”, a kiedy się przekonałam, że to nic nie daje, z entuzjazmem wskoczyłam w życzeniowe myślenie. Zaczęłam zaklinać rzeczywistość pozytywnymi afirmacjami i czekałam kiedy znowu będę taka jak dawniej. Życie jakie miałam, tu i teraz, nie było dla mnie wiele warte, bo nie spełniało moich oczekiwań.

Niestety. Mimo mojego pseudo optymistycznego podejścia do problemu nie byłam ani zdrowsza, ani szczęśliwsza. Dlatego jeszcze raz przyjrzałam się sobie i dokonałam wyboru. Pogodziłam się z tym, że życie czasami boli. Dojrzałam do myśli, że nie jest najważniejsze to, co nas spotyka, ale jak reagujemy. I, że nie ma co się obrażać na los, bo on ma gdzieś nasze, nawet najbardziej uzasadnione, pretensje. Lepiej dorzucić do dekalogu jeszcze jedno przykazanie – NIE BIADOLIĆ. I starać się go przestrzegać.

Kiedyś napisałam taki tekst: O moim czerwonym nosie, dobrym wychowaniu i gelotologii.

***
Ostatnio mam gorszy okres i kiepsko się czuję. Kręgosłup strajkuje, więc moje samopoczucie jest w dolnych rejestrach stanów niskich. Gdyby nie stanowcze postanowienie, że się nie dam, to chyba nie pozostałoby mi nic innego aniżeli zabić się własną pięścią. Ale jak postanowiłam, że się nie dam, to się nie daję.Ignoruję, na ile się da, chroniczny ból i staram się prowadzić normalne życie.

Dlatego wracając dzisiaj z zastrzyku, zdecydowałam, że zajdę do pobliskiego marketu i zobaczę, czy nie ma przypadkiem ładnych bucików na wyprzedaży. Jak postanowiłam tak zrobiłam.
Łaziłam sobie ledwie żywa między regałami i jakoś nie mogłam się skupić na zakupach.
Diabli wiedzą po co, pod czaszką tłukła mi się myśl, że te buty już niedługo mogą mi się do niczego nie przydać - Kręgosłup wysiądzie i będę oglądać świat z pozycji inwalidzkiego wózka. To, po co mi wtedy nowe buty? Te czarne myśli nie dały się odgonić, więc doszłam do wniosku, że dzisiaj z zakupów nic nie będzie. Dlatego zrobiłam obrót na pięcie i ruszyłam w kierunku wyjścia.
Nagle, między regałami, zobaczyłam znajomą kobietę, na chwilę się ożywiłam i kłaniając się jej, powiedziałam: Dzień dobry pani. Znajoma się odkłoniła, ale nie odpowiedziała pozdrowieniem na pozdrowienie.
Dopiero po chwili dotarło do mnie, że ukłoniłam się swojemu odbiciu w lustrze. Lustro było wpasowane pomiędzy dwa regały, więc mogłam go nie zauważyć, ale żeby nie poznać siebie, i to na trzeźwo, to jednak przesada.
Może jestem głupia i ledwie żywa, ale za to jaka grzeczna - pomyślałam. Ta konkluzja tak mnie rozśmieszyła, że zaczęłam się histerycznie śmiać i nie mogłam przestać.
Zupełnie mi nie przeszkadzało, że dwie młode ekspedientki, patrzyły na mnie jak na wariatkę. Wcale nie miałam im tego za złe. Sklep był prawie pusty, więc obserwując nielicznych klientów, musiały widzieć jak sama sobie się kłaniam, a potem rechoczę radośnie. To, co niby miały o mnie pomyśleć?
Śmiałam się w sklepie, śmiałam się w drodze do domu. Lubię się śmiać a powód do śmiechu sam się znalazł, więc czemu nie skorzystać.

Starożytni ludzie nie mieli wątpliwości, że zabawa i śmiech służą ludzkiemu zdrowiu, ale z latami trochę o tym zapomniano. I tak, śmiech dla samego śmiechu, bez dobrze uzasadnionych powodów, jest traktowany jako oznaka głupoty.
Współczesny człowiek nie chce być głupcem, więc żeby uwierzyć w to, co starożytni przyjmowali intuicyjnie, potrzebuje naukowych badań. Dlatego stworzono naukę zwaną „gelotologia". Gelotologia zajmuje się badaniem wpływu śmiechu na nasz organizm.
Empirycznie potwierdzono, że śmiech (nawet głupi), poprawia krwioobieg, dzięki czemu nasz organizm otrzymuje więcej tlenu i lepiej pracuje. Śmiejąc się, wciągamy w płuca więcej powietrza, to przekłada się na dobre dotlenienie mózgu, a więc lepszą koncentrację.
Śmiech pobudza nasz układ odpornościowy, bo hamuje wydzielanie adrenaliny i kortyzolu, tzw. hormonów stresu. Jednocześnie zwiększa produkcję endorfin, które są odpowiedzialne za dobry nastrój.
Gdy się śmiejemy elektryczna aktywność obu półkul mózgowych jest lepiej skoordynowana a to zapobiega depresji, która jest plagą współczesnego świata.
Dla leniwych i chcących schudnąć, śmiech może być namiastką ćwiczeń fizycznych. Gdy się śmiejemy, to wprawiamy w ruch wszystkie mięśnie tułowia. Skurcze mięśni podczas śmiechu poprawiają pracę jelit, wątroby a to przyspiesza trawienie i poprawia przemianę materii.
Od ponad 40 lat naukowo udowadnia się, że leczenie śmiechem należy traktować bardzo poważnie. Na świecie powstały fundacje propagujące terapię śmiechem. W Stanach Zjednoczonych, kraju ludzi dzielnych i pogodnych, taka fundacja działa od ponad 20 lat. Na szczęście do Polski też dotarła ta idea. Z końcem ubiegłego wieku powstała Fundacja „Dr Clown" i do szpitali dziecięcych weszli weseli ludzie z czerwonymi nosami.

Opisując sytuację, która miała miejsce w sklepie, też założyłam czerwony nos. Pomyślałam, że może ktoś, komu głowa tak ciąży, że nie poznaje sam siebie, po przeczytaniu tych słów się uśmiechnie. W końcu lubimy pośmiać się z innych, a śmiech to zdrowie.
***

Zamieściłam ten tekst w Internecie, żeby podzielić się z innymi uśmiechem, jak nadzieją. Dzisiaj przypadkiem znalazłam go na portalu medycznym. Ucieszyłam się, bo pomyślałam, że może komuś dzięki niemu chociaż przez chwilę było lżej. Dać komuś uśmiech, to wielka radość. Ja śmieję się często. Śmieję się jak głupi do sera i czekam kiedy ser powie: dzień dobry. A co, nie mogę? Kto bogatemu zabroni?