Kończy się ostatnia sobota lata, spędziłam ją z Moimi. Chociaż nie wydarzyło
się nic nadzwyczajnego, czułam się dzisiaj jakby Pan Bóg uchylił
mi lufcik do nieba. Wdzięczność wypełniła mi
serce, bo po raz kolejny dotarło do mnie, że mam wszystko, co w życiu najważniejsze, a reszta to pikuś, mały pikuś...
Szukaj na tym blogu
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą miła codzienność. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą miła codzienność. Pokaż wszystkie posty
sobota, 20 września 2014
sobota, 2 marca 2013
Sobota
Po wczorajszych sercowych problemach
dzisiaj nie było śladu, więc ruszyłam do boju. Obleciałam na
szmacie chałupę, zadałam pralce robotę, zajrzałam do kuchni i
już mogłam iść na spacer. Wzięłam chłopaków i poszliśmy
szukać wiosny.
Po drodze odwiedziliśmy zaprzyjaźnione
kumy. Daniel na początku wizyty był mało wylewny, lekko speszony,
ale jak oswoił się z otoczeniem gościł się na całego. Posłodził
mi herbatę kostkami domina, pokazał gospodyniom gdzie pochowały
buty, próbował zdemontować szklany stolik, z zapałem, wartym
lepszej sprawy, porozrzucał szachy. Żeby przekonać Paulinę do
włączenia mu ulubionej piosenki, dawał buziaki Emilce, bo to jego
ulubiona ciocia, a Paulinę dopiero poznaje. Mamę dziewczyn traktował
z dystansem, ale przy pożegnaniu dał zdalnego buziaka.
Po występach gościnnych ja z małym
wróciłam do domu a Ślubny poszedł uzupełnić prowiant. Marta z
Przemkiem byli zajęci, więc wzięłam wnuka do nas. Po zjedzeniu
zupki i zmianie pampersa, przyszła pora na spanko. Mały wtulił się
we mnie i słuchał wymyślonej przeze mnie bajki. Główna bohaterką
opowieści była wrona, bo Daniel, podobnie jak ja, lubi wrony.
Jego pierwsze świadomie wypowiadane
słowa to: akuku i khrakhra. Od mniej więcej dwóch tygodni mały
powoli przechodzi na język tubylców, porzucając swoje indywidualne
narzecze, więc stara się powtarzać różne słowa. Trzy dni temu
zostałam babą. Już nie woła na mnie „mamu” tylko „baba”
albo „babo”. I tak oto przekroczyłam Rubikon. Ślubny nazywa
mnie przy wnuku per „babeczka”, bo nie chce sypiać z babcią,
ale mały nie ma żadnego powodu, żeby łamać sobie język, więc
Ślubny ma teraz w domu babę.
To była bardzo miła sobota. Tak sobie
myślę, że smakuje mi moje życie, chociaż ktoś inny, patrząc z
boku, mógłby się zdziwić. Nie mam zdrowia, nie opływam w
luksusy, kłopoty mnie lubią, więc z czego się tak niby cieszę.
No cóż. Czego nie mam to nie mam, ale to co najważniejsze mam.
Dlatego jestem zadowolona a czasami nawet szczęśliwa.
Berecik-syndrom mnie nie dotyczy.
Nie pamiętam czy zamieszczałam już
na blogu anegdotę traktującą o berecik-syndrom? A nawet jeżeli
tak, to chętnie się powtórzę.
Babcia spaceruje po plaży z wnukiem.
Nagle, małemu wpada do wody piłka a ten biegnie za nią prosto na
olbrzymią falę. Fala zabiera dziecko w głąb morza. Przerażona
babcia pada na kolana, wznosi ręce do góry i woła.
- Panie Boże zmiłuj się, błagam,
uratuj mojego wnuka.
Po chwili morze wyrzuca dziecko na
brzeg. Babcia szczęśliwa przytula dziecko i …
- A gdzie berecik? Miał jeszcze
berecik – woła niezadowolona, patrząc w niebo.
Na dzisiaj to tyle, bo czeka na mnie
wieczorne kino. Ślubny ściągnął film o życiu w oceanie w 3D,
więc dziś w objęcia Morfeusza popłynę z rybkami.
sobota, 23 lutego 2013
Sympatyczny dzień
-->
W ostatnim wpisie strasznie mi się
ulało żółcią, bo całkiem niepotrzebnie przejrzałam
wiadomości. Dzisiaj nie popełniłam tego błędu i jestem oazą
spokoju. Prawie cały dzień spędziłam robiąc tylko miłe rzeczy.
Głównie czytałam i bawiłam się z wnukiem. Nawet robienie obiadu
mnie ominęło, bo w lodówce czekały pierogi z pieczarkami i
kiszoną kapustą oraz czerwony barszczyk. Wystarczyło tylko odgrzać
i zjeść z apetytem w miłym towarzystwie.
Przed chwilą zrobiłam sobie kawowy
peeling, wzięłam gorący prysznic i wskoczyłam do ciepłego
łóżeczka. Teraz czekam aż Ślubny przestanie grzebać się w
laptopie i razem obejrzymy film o Tybecie. Jakby tych przyjemności
było mało, to przy oglądaniu filmu będziemy mieli jeszcze pyszne
co nieco do przegryzienia, bo Marta piecze na kolację pizzę i
obiecała zrobić dla nas jedną w wersji wegetariańskiej. No żyć
nie umierać.
A po co ja o tym piszę? Jakby ktoś
przypuszczał, że po to żeby pochwalić się tym, że się myję,
omijam kuchnie i kładę się spać z kurami, to jest w błędzie.
Te rzeczy nie są warte odnotowania. Ale podzielenie się radością,
z czerpania przyjemności z przyziemnych i codziennych spraw, ma dla
mnie sens. Lubię swoje życie, a dzisiaj bardziej niż zwykle.
Lubię też fraszki Sztaudyngera, z
których uczę się życiowej mądrości. Dzisiaj zadbałam o nastrój
i swoje skołatane serce. A to recepta. Lekarstwo - Serce nasze leczy
/ Sens małych, miłych rzeczy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)