Czas
ucieka, czas nie czeka, a ja wciąż w niedoczasie, ciągle z czymś
spóźniona. Kiedy kończy się dzień przeważnie okazuje się, że
znowu na coś zabrakło mi czasu. Wkurza
mnie to, ale nie mam pomysłu jak to zmienić. Może za dużo chcę…
Nic to, szkoda czasu na narzekanie.
Zamiast
biadolić wklejam piękne
opowiadanie. Taki spóźniony prezent z okazji Dnia Matki. Do miłego.
* * *
Biała
gardenia
Odkąd
ukończyłam dwanaście lat, co roku na urodziny jakiś tajemniczy
nieznajomy przysyłał mi jedną białą gardenię. Nigdy nie było
przy niej żadnej karteczki ani bilecika, a telefony do kwiaciarni
również na nic się nie zdały, ponieważ za kwiat zawsze płacono
gotówką. Po jakimś czasie poniechałam więc starań, by poznać
tożsamość owego zagadkowego nadawcy. Rozkoszowałam się za to
pięknem i intensywnym zapachem tego magicznego, doskonałego,
białego kwiatu, otulonego warstwami miękkiej, różowej
bibułki.
Nigdy jednak nie przestałam wyobrażać sobie, kim ta
osoba może być. Wiele szczęśliwych chwil spędzałam, marząc o
kimś wspaniałym i ekscytującym, lecz zbyt nieśmiałym czy
ekscentrycznym, by mógł się tam po prostu ujawnić. Kiedy byłam
nastolatką, fantazjowanie, że nadawcą może być chłopak, który
właśnie wpadł mi w oko, czy nawet jakiś nieznajomy, któremu się
spodobałam, sprawiało mi wielką przyjemność.
Moja mama
często włączała się do moich głośnych rozmyślań. Pytała,
czy może wyświadczyłam jakąś wyjątkową przysługę komuś, kto
wolałby anonimowo okazywać swoją wdzięczność. Przypomniała, że
kiedy jeździłam na rowerze, a nasza sąsiadka parkowała samochód
wypchany sprawunkami i dzieciakami, zawsze pomagałam jej wypakować
zakupy i pilnowałam, żeby maluchy nie wybiegły na ulicę. A może
tym tajemniczym człowiekiem jest starszy pan, który mieszka po
drugiej stronie ulicy. Zimą często zanosiłam mu pocztę pod same
drzwi, żeby nie musiał schodzić po oblodzonych stopniach.
Mama
dokładała wszelkich starań, aby pobudzić mnie do głębszych
rozważań o gardenii. Pragnęła, by jej dzieci były twórcze.
Chciała, żebyśmy czuli się kochani i doceniani nie tylko przez
nią, ale także przez cały świat.
Kiedy miałam siedemnaście
lat, pewien chłopiec złamał moje serce. W nocy, po jego ostatnim
telefonie, utuliłam się o snu płaczem. Po przebudzeniu
spostrzegłam na moim lustrze zdanie wypisane czerwoną szminką:
,,Zaprawdę, uwierz mi, gdy odchodzą bożkowie – Bogowie
przybywają”. Myślałam o tym cytacie z Emersona tak długo, aż
moje serce się wyleczyło. Do tego momentu zostawiłam to zdanie
tam, gdzie umieściła je mama. Toteż kiedy zobaczyła mnie w końcu
z płynem do czyszczenia szyb w ręku, wiedziała, że wszystko znowu
było w porządku.
Były jednak pewne rany, których nawet mama
nie potrafiła zaleczyć. Na miesiąc przed ukończeniem przeze mnie
szkoły średniej ojciec zmarł nagle na atak serca. Moje emocje
balansowały wtedy pomiędzy zwykłym smutkiem a poczuciem
porzucenia, strachem, nieufnością a przytłaczającą złością,
że tato przegapi najważniejsze wydarzenia mojego życia. Zupełnie
straciłam zainteresowanie zbliżającymi się uroczystościami, nad
którymi całkiem niedawno ciężko pracowałam i których z wielką
niecierpliwością oczekiwałam. Rozważałam nawet możliwość
pozostania w domu i wstąpienia do miejscowego college’u, zamiast
wyjazdu, jaki wcześniej zaplanowałam, ponieważ takie rozwiązanie
wydawało mi się po prostu bezpieczniejsze.
Mimo, że mama sama
była pogrążona w głębokim smutku, nie chciała opuścić do
tego, aby ominęła mnie jakakolwiek z tym zabaw. W dniu
poprzedzającym śmierć ojca udałyśmy się wspólnie na zakupy.
Wybrałyśmy wyjątkowo piękną, długą suknię w czerwone, białe
i błękitne kropki, w której mogłam pójść na bal. Chociaż była
trochę za długa, gdy ją włożyłam, poczułam się jak Scarlett
O’Hara. Kiedy następnego dnia zmarł mój ojciec, zupełnie o niej
zapomniałam.
O sukni pamiętała jednak mama. Przed balem,
odpowiednio skrócona, już na mnie czekała. Ułożona po królewsku
na sofie prezentowała się artystycznie i wzruszająco. Choć sama
nie martwiłam się, co włożę na zabawę, mama nawet wtedy o tym
nie zapomniała.
Troszczyła się o to, aby wszystkie jej dzieci
w pełni akceptowały siebie. Wpoiła w nas poczucie magii świata i
przekazała nam zdolności dostrzegania piękna nawet w obliczu
nieszczęścia.
Tak naprawdę mama pragnęła, abyśmy widzieli
w sobie takie same cechy, jakie przypisywaliśmy mojej gardenii –
siłę, piękno, doskonałość, aurę magiczności i odrobinę
tajemniczości.
Mama zmarła, kiedy miałam dwadzieścia dwa
lata, zaledwie dziesięć dni po moim ślubie. W tym roku gardenie
przestały nadchodzić”. Helen Keller
obrazek złowiony w sieci