Szukaj na tym blogu

sobota, 9 maja 2020

Historie sąsiedzkie. Jak zostałam Żydówką

Opowiadałam już tę historię na zaprzyjaźnionym blogu, ale, że lubię się powtarzać, opowiem jeszcze raz.




Mam sąsiadkę, która jest wyznawczynią pisowskiej sekty, a oprócz tego jest najgorliwszą ze wszystkich katoliczek zamieszkałych w naszym bloku. Świeci tym katolicyzmem po oczach i obnosi się ze swoją świętością jak pawian z czerwoną dupą. Także nie da się tego nie zauważyć. Odkąd ukochana przez nią partia PiS wygrała wybory, w sąsiadce nieustająco rośnie duma. Jakby mogła to by głowę nosiła na kiju, żeby odróżnić się od całej reszty gorszego sortu. Jak wszystkim powszechnie wiadomo (jak ktoś jeszcze nie wie, to teraz się dowie), ja na ogół jestem grzeczna i bez potrzeby nie czepiam się ludzi, a takich jak sąsiadka zwłaszcza. Lubię lubić ludzi, ale niestety nie wszystkich lubić się da. Dlatego, póki mogę, niektórych omijam. Jednak mieszkając w jednym bloku, trudno na siebie nie wpadać. Na dodatek widywałam się z sąsiadką również w kościele, do którego obie chodziłyśmy. Z niewiadomych mi bliżej względów, sąsiadka uznała, że my nie tylko parafianki, ale też najlepsze koleżanki. Z tego względu, jak tylko zobaczyła mnie na horyzoncie, to wyrywała co sił w nogach, żeby mnie dogonić i sobie pogadać. I rzeczywiście, sobie gadała, bo ja najczęściej w żaden sposób nie przerywałam jej słowotoku. To, co miała do powiedzenia było nudne i irytujące, ale wygodniej mi było nie włączać się do rozmowy. Co ciekawe sąsiadka moje milczenie brała za aprobatę i bez oporów robiła przy mnie za krynicę mądrości, światło światłości i mentora od spraw ostatecznych. Pierwszy zgrzyt w naszym sąsiedzkim tandemie miał miejsce, gdy na naszej klatce zamieszkał Afrykanin. Chłopak był bardzo sympatyczny i cały w uśmiechach. Posturę miał mikrą i urodę bardzo nienachalną.  A zamieszkał z naszą sąsiadką piękną, rudowłosą dziewczyną. Sąsiadka Danuta nie mogła tego przetrawić i przy pierwszej okazji sprzedała mi swoje oburzenie. 
- No wie pani co, gdzie ta dziewczyna ma oczy? Jak można tak z Murzynem jakby nie było naszych chłopców. I pewnie bez ślubu się tam kotłują. Jeszcze jakąś chorobę nam przywlecze - gdakała cała w niezdrowych rumieńcach. 
- A ja to chętnie bym spróbowała, jak to jest z takim egzotycznym chłopem – rzuciłam zaczepnie. 
Sąsiadkę zatkało do tego stopnia, że zamilkła, usiłując złapać kontakt z rozumem, a ja w tym czasie zdążyłam się bezpiecznie oddalić. Drugi raz podpadłam sąsiadce Danucie, gdy krótko przed ostatnimi wyborami, wzięła się za nawracanie mnie na wiarę w jedynie słuszną partię. Dorwała mnie w drodze do domu i dawaj sprzedawać radiomaryjne mądrości, że wszystkiemu oczywiście winna żydokomuna, która razem z gejami niszczy katolicką Polskę i tylko pisowski rząd może ocalić Polaków. 
- Rozumie pani, to jest ostatnia szansa, żeby wyrwać z polskiej ziemi te żydowskie chwasty? Wie pani, żydostwo specjalnie popiera te „dżendery”, żeby się Polacy nie rozmnażali? - grzmiała jak dupa po grochówce. 
Ja jestem cierpliwa, ale ta baba wykorzystała już wszystkie zasoby mojej cierpliwości. Jak słyszę te rasistowskie i ksenofobiczne gadki tzw. prawdziwych Polaków, którzy oczywiście, Boże broń, nie są antysemitami, to aż się we mnie gotuje. Wstyd mi, że w Polsce nienawiść rasowa jest nie tylko tolerowana, ale wręcz popierana. Dlatego zmieniłam na chwilę pochodzenie i zaatakowałam sąsiadkę. 
- Pani Danusiu niech pani nie mówi takich rzeczy o Żydach, bo ja jestem z pochodzenia Żydówką – powiedziałam z wolna cedząc słowa. 
Danuta wybałuszyła oczy jednocześnie otwierając usta. 
- Słuuuchamm – jęknęła z niedowierzaniem. Ale za chwilę jej prawomyślna katolicka natura przyszła jej z odsieczą. - To niemożliwe, przecież pani chodzi do kościoła – powiedziała stanowczo. 
- No ja chyba lepiej wiem kim byli moi przodkowie – odpowiedziałam. Zdziwiłaby się pani ilu jest Żydów wśród katolików – dodałam mściwie, bo już oczami wyobraźni widziałam, jak biedna Danuta zamartwia się, że nigdzie nie może się czuć bezpiecznie i wśród swoich. 
Skutek tamtej rozmowy jest taki, że sąsiadka Danuta już mnie nie zaczepia i raczej mnie nie lubi. Ja natomiast z wrodzonej złośliwości stosuję wobec niej taktykę zwaną przeze mnie „zabij dziada dobrocią” i mówię jej dzień dobry. Jak ta kobiecina potrafi szybko chodzić, żeby tylko uniknąć mojego powitania. Jednak muszę przyznać, że jak nie uda się jej mnie ominąć, to z bólem i przez zęby, ale jednak na moje dzień dobry odpowiada. 
I na dzisiaj to by było na tyle.

Obrazek znaleziony w sieci.

czwartek, 9 kwietnia 2020

Omiatam pajęczyny i wracam do blogowania

Uff, dawno mnie tu nie było. Blog pokrył się pajęczyną, ale ze statystyk wynika, że ktoś jednak czyta te archiwalne wpisy. Przy zakładaniu bloga Bloger zachęca słowami „wyraź siebie”, "pisz o swoich pasjach na swój sposób", a ja ostatnio się coraz więcej wyrażam ( głównie nieparlamentarnym słownictwem) i pasjami się wkurzam, więc pomyślałam, że może by tak wrócić do składania literek i tym sposobem upuścić trochę pary. Jak już pomyślałam, czyli odwaliłam większą część roboty, to reszta powinna pójść gładko, więc wracam do blogowania. 

Na początek wypadałoby się wytłumaczyć, gdzie mnie wcięło na tyle czasu, ale co ja się będę tłumaczyć, jak sama nie wiem kiedy mi to zleciało. A że leciało szybko, a ja coraz bardziej powolna, to nie ma się co dziwić, że nie zauważyłam. Jednego jednak nie daje się nie zauważyć, że na starość jestem nie tylko powolna, ale też popadam w wolnomyślicielstwo. Gdyby to jeszcze światopoglądowo, to nie byłoby źle, bo ten ruch był nadzieją dla świata, ale ja niestety po prostu wolno myślę, wolno chodzę, wolno robię. Chętnie bym się cofnęła te sto lat, bo to, co się teraz wyprawia na świecie, nie bardzo mi się podoba. Większość z ważnych dla mnie rzeczy się zdewaluowała i brak nadziei, że za mojego życia da się to odbudować. Trzymam się tego, co mam najcenniejszego - bliskich mi ludzi i mam szczęście, że trochę ich jest.

Wracając do moich planów powrotu do blogowania, to nie mogę obiecać, że będę pisała ciekawie, że odkryję kilka albo chociaż jedną Amerykę, bo jak już uprzejmie doniosłam, myślę wolniej niż bym chciała i zapominam szybciej niż się uczę. Pani skleroza mówi mi co dzień dzień dobry, chociaż ignoruję małpę i się nie odkłaniam. Niestety ona się tym wcale nie zraża. Także ja będę sobie  tu smęcić i zrzędzić, bo chwilowo mam taki kaprys. A każdy czyta na swoją odpowiedzialność. I to by było na tyle tytułem zagajenia, odkurzenia i wstępu.

W obecnej sytuacji nie mogę się nie odnieść do wirusa-świrusa, którego politycy ukoronowali i którego naród się lęka. Moim zdaniem epidemia bardziej rozgrywa się w sferze politycznej aniżeli zdrowotnej, co nie zmienia faktu, że jest źle. Boję się, że będzie jeszcze gorzej. I na tym skończę temat, bo inni straszą lepiej ode mnie, więc co się będę wysilać.



Pamiętacie tę piosenkę?




I tak sprawdza się powiedzenie: uważaj czego sobie życzysz, bo może się spełnić. Co prawda powód zatrzymania nie do końca ten, skutek bardziej bolesny, ale świat się zatrzymał.

Na koniec moje słodziaki dzięki którym życie jest bardziej znośne, chociaż lęk o ich przyszłość przeogromny. Największego mojego słodziaka pokazać nie mogę, bo ona sobie tego nie życzy. Smak słodko-gorzki w życiu dominuje i nic na to nie można poradzić. Zjadłabym ich bez łyżki, ale nie mam okazji, bo mamy lock down, poza tym, największy słodziak się nie zgadza. I dzisiaj to by było na tyle.






sobota, 9 kwietnia 2016

Polecam do poczytania




Jest deszczowa sobota, leżę sobie w łóżku, patrzę przez okno na moknące drzewa, przetaczające się po niebie szare chmury, słucham gruchania nastroszonych od deszczu gołębi i cieszę się przyjemnością bycia tu i teraz, w moim prywatnym niebie. Przede mną laptop z dostępem do internetu, a więc do olbrzymiego wirtualnego świata opisującego ten równie wielki realny. W sieci jest wszystko, skarbnica informacji i wielka porażająca głupota, rzeczy wzniosłe warte zapamiętania i przepełnione brudem śmietnisko. Na szczęście to ode mnie zależy co wybiorę. Dzisiaj znalazłam piękny tekst Agaty Komorowskiej odpowiadający na pytanie, które zadaję sobie codziennie. I ze zdumieniem odkryłam, jak bardzo przemyślenia autorki są zbieżne z moimi. Zapisuję więc na blogu te słowa, żeby móc do nich jeszcze wrócić, żeby przesłać dalej ten wartościowy i ważny tekst. Pozdrawiam i życzę miłej lektury.

 *  *  *

  Gdzie do diabła szukać Boga?

„Na rozstaju dróg stoi dobry Bóg, on wskaże ci drogę” – śpiewa Feel, a ja nucę pod nosem kierując autem.
– A co to jest Bóg? – pyta Ada z tylnego siedzenia.
– To wielka, ogromna miłość. To największe dobro. Dzięki niemu tu jesteśmy i my i wszystko naokoło.
– A gdzie on mieszka?
– W tobie, we mnie, w tacie, w Aleksie i Krysku, w każdym człowieku, w słońcu i wietrze. Wszędzie.– To dlaczego go nie widzę?
– Bo jest jak powietrze. Powietrza też nie widać.
– A można go dotknąć?
– Nie, ale on dotyka Ciebie. Jak czujesz się taka bardzo szczęśliwa, czujesz wielką miłość, to wtedy Bóg Ciebie dotyka.
– A co to jest Duch?
– Duch to intuicja. Podpowiada Ci co jest dobre. Kiedy chcesz narozrabiać, a taki mały głosik mówi Ci żeby tego nie robić, to jest Duch.
– A duchy?
– Duchy i duszki są w bajkach.
– A co to jest piekło?
– Piekło robimy sobie sami. Jak nie słuchamy Ducha, ani Boga, jak nie jesteśmy dla siebie dobrzy. Jest nam wtedy bardzo, bardzo źle. To jest piekło.
No bo kim na litość boską jest Bóg? I gdzie do diabła go szukać? Jakoś ostatnio spotykam ludzi, którzy rozmawiają ze mną o Bogu. Jedni chcą zaciągnąć do Kościoła, inni po prostu opowiadają o swoim doświadczaniu Boga. A dla mnie Bóg to ja i ty, on i ona i oni wszyscy. Każdy z nas został stworzony na podobieństwo Boga. „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili” (Mt 25,40). Na próżno szukać Boga w Kościele, Fatimie, czy Lourdes. Jeśli pójdziesz tam nie niosąc Boga w sercu, nie znajdziesz go w żadnym z tych miejsc. Kościół to instytucja, taka sama jak Urząd Skarbowy, czy ZUS. Powstała wieki temu, była zmieniana i modyfikowana zależnie od panujących zwyczajów, układów politycznych i społecznych. Składa się z ludzi, którym daje władzę nad innymi ludźmi. W imię Boga rozgrzesza lub potępia, wszczyna wojny i niesie pokój. Uczy lęku przed silnym, wszechmogącym Bogiem. Gloryfikuje umartwianie się za życia, obiecując niebo po śmierci. Jeśli więc dopiero po śmierci mamy być szczęśliwi, to dlaczego wszyscy, tak kurczowo trzymają się życia? Dlaczego w obliczu zagrożenia tak rozpaczliwie o nie walczymy? Jeśli dopiero po drugiej stronie czeka na nas Bóg, to dlaczego po prostu nie odejść? Dlaczego żaden wierzący otrzymując diagnozę śmiertelnej choroby nie wykrzykuje z entuzjazmem “Nareszcie! Na to czekałem całe życie!”.
Dlaczego Ci co deklarują największą wiarę w Boga mają posępne twarze i smutne oczy? Dlaczego katecheci i katechetki, których spotkałam w szkołach i poza nimi to jedni z najsmutniejszych, najbardziej odpychających i niechętnych dzieciom ludzi? Przepraszam jeśli kogoś uraziłam, ale na swojej drodze spotkałam tylko jednego prawdziwego katechetę, który uczył mnie w szkole średniej, w Kanadzie, ale on był świeckim nauczycielem religii. Miał rodzinę i dzieci. Szanował każde zdanie, każdy pogląd każdego młodego człowieka. Czy ci, którzy okrzykują się przedstawicielami Boga nie powinni być sami wzorem cnót, które głoszą? Po co władza, bogactwo i potęga? Po co straszyć ludzi piekłem? Człowiekiem zastraszonym łatwiej się manipuluje, łatwiej rządzi. Ludzie zastraszeni są jak stado owiec, które można wysłać na śmierć w imię Boga, czy Allaha .
Kiedy Krystian urodził się z zespołem Downa, zwróciłam się do Boga jak każdy Katolik w takiej sytuacji. Powtarzałam litanie, koronki i inne modlitwy. Błagałam o to, by Krystian okazał się normalnym chłopcem. Dwa dni po wyjściu ze szpitala pojechaliśmy do Częstochowy. Obolała po cesarce, przeszłam na kolanach całą trasę za świętym obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej. Przeprowadzałam różnego rodzaju negocjacje z Bogiem. “Nigdy już nie kupię sobie drogich kremów, oddam na biednych”, albo “Zostanę honorowym dawcą krwi”. Bóg jednak był nieugięty. Za nic na świecie nie chciał zabrać Krystianowi tego jednego, jedynego przeklętego chromosomu, a to przecież pestka dla Boga. Zgodnie z treścią modlitw, „On nigdy nie odmawia proszącym”, a ja tak bardzo prosiłam, błagałam, wierzyłam… Kto jednak do cholery napisał te modlitwy? Kto u licha ma taką pewność, że Bóg nikomu nie odmawia? Poszłam do kościoła, szukałam pocieszenia u księży, spowiadałam się, wyłuskiwałam najdrobniejsze nawet przewinienia i otrzymywałam rozgrzeszenie. Podczas każdej spowiedzi mówiłam o moim chorym dziecku. Usłyszałam wiele porad, typu “Kochaj go i tak”, ale ja go kochałam! “Wierz w to, że będzie zdrowy”, ale ja wierzyłam i to był cały problem. Nikt mi nie powiedział „Kochana, nie obawiaj się. Bez względu na to co się stanie, jakie twoje dziecko będzie, dasz radę. Uwierz w siebie, uwierz w to dziecko, nie próbuj go zmieniać, bo on przyszedł do ciebie z jakiegoś powodu. I kiedy przestaniesz z tym walczyć, będziesz szczęśliwa, bez względu na to czy twój syn ma 46, czy 47 chromosomów. Twoim zadaniem nie jest go naprawiać, a wspierać w tym, by mógł istnieć i być najlepszym i najszczęśliwszym Krystianem pod słońcem. Do tego potrzebna jest tylko akceptacja, bezwarunkowa miłość i wiara, ale nie w zmianę, tylko w słuszność tego co jest.”
Co niedzielę chodziłam do kościoła. Patrzyłam na dziesiątki ludzi stojących obok mnie. Wystrojonych, obojętnych, z nieobecnym spojrzeniem. Od czasu do czasu, jakaś pani strofowała mnie żeby uciszyć dziecko… Obserwowałam twarze wiernych i zastanawiałam się o czym teraz myślą. Mechanicznie poruszali ustami, mamrotali pod nosem smętne pieśni, ale ich dusze, serca i umysły były gdzieś indziej. O, ta pani obok, pewnie myśli o tym co ugotować na obiad. Tamten pan ma chyba jakiś problem w pracy… I tak dalej… A w międzyczasie tylko mechaniczne ruchy ręki na znak krzyża i ćwiczenia klęknij-powstań. Z otępienia wyrywa ludzi komunia. Wtedy można zobaczyć, czy sąsiadka nagrzeszyła. A ten sąsiad, co każdy przecież wie co robi w sobotnie wieczory, jednak idzie do komunii. A to kłamczuszek jeden. Ten to będzie się smażył w piekle… W tym czasie następuje cicha zmiana miejsc. Mniej cierpliwi nie wracają do ławek, stają w dołkach startowych z tyłu kościoła. Błogosławieństwo na koniec mszy, to sygnał do startu. I wtedy, nie ma przebacz, kto pierwszy dostanie się do auta, ten ma szansę wyjechać bez stania w korku. Jeśli nie zdążysz, stoisz. Wszyscy na siebie trąbią, pokrzykują, przeklinają… Boże, czy Ty to widzisz? Czy ci ludzie właśnie opuścili Twój dom, po godzinnym przyjęciu na Twoją cześć, po wysłuchaniu Twoich nauk o miłości bliźniego, przebaczaniu, pomocy…
Przestałam chodzić do kościoła. Przestałam klepać bezmyślnie różaniec, bo przez ile zdrowasiek można się tak uczciwie skupić na modlitwie? Przy której nasze myśli zaczynają podążać w stronę garów, prania i dzieci…
Boga odnalazłam bliżej niż mi się zdawało. Widzę go we wschodach i zachodach słońca, kroplach rosy, kwiatach, chmurach, a przede wszystkim w ludziach, których spotykam na swojej drodze. W Tobie Siostro, z którą obchodzę urodziny, w Tobie Przyjaciółko z którą nie muszę nawet rozmawiać, żeby wiedzieć co czujesz, w Tobie i w Tobie i w Tobie. Spotkałam go nawet wczoraj w moim domu. Moje życie jest moją modlitwą. Nie muszę chodzić do kościoła, bo odnalazłam Boga w sobie. Nie jest to Bóg ani katolicki, ani arabski, ani hinduski, ani żaden inny. Czym zatem jest wiara w Boga? To akceptacja życia takiego jakim jest. To co się dzieje w naszym życiu jest ani dobre, ani złe. To zwyczajnie JEST. Od Ciebie zależy jaką barwę temu nadasz. Czy będziesz widzieć wszystko w czerni, czy w kolorach tęczy. Dlaczego ludzie w jednym mieście, w jednym bloku, w jednym pomieszczeniu, w jednej rodzinie postrzegają te same zdarzenia w tak odmienny sposób? Rozmawialiście z rodzicami dzieci poważnie chorych, z ludźmi chorymi na raka? To często jedni z najszczęśliwszych ludzi na ziemi. Choroba sprawiła, że wyszli z obranych wcześniej torów, musieli poznać siebie i dotknąć innych ludzi. Dopiero chorując zaczęli naprawdę żyć..
Bóg to ja, ty i ten facet pod budką z piwem. Wierząc w siebie, wierzę w Boga, kochając siebie, kocham Boga, akceptując siebie, akceptuję Boga. Dotykając innych, dotykam Boga. Krzywdząc innych, krzywdzę Boga. Żyjąc zgodnie z moim sumieniem, żyję zgodnie z wolą Boga. I już niczego nie muszę się bać, bo niebo jest tutaj, nie muszę na nie zasługiwać. A piekło? Piekło tworzymy sobie sami z naszych lęków, uprzedzeń, „nie mogę” i „muszę”. 
I jeśli komuś się zdaje, że właśnie okrzyknęłam się Bogiem, że cały ten tekst to jedno wielkie bluźnierstwo, to nie zrozumiał ani jednego słowa. Dzisiaj mam dla Boga więcej uwielbienia i więcej pokory niż kiedykolwiek wcześniej. I wiem, że na rozstaju dróg zawsze wskaże mi właściwą drogę. Po prostu posłucham mojej intuicji.
„Jeśli jesteś prosty, kochający, otwarty, dostępny wytwarzasz wokół siebie raj. Gdy jesteś zamknięty, wiecznie się bronisz, ciągle boisz się, że ktoś pozna twoje myśli, twoje marzenia, twoje perwersje – to jakbyś żył w piekle. Piekło jest w tobie – niebo również. Nie są one miejscami geograficznymi, lecz przestrzenią duchową” – OSHO
„There is no need for temples, no need for complicated philosophies. My brain and my heart are my temples; my philosophy is kindness.” – DALAI LAMA
„Nie trzeba wierzyć w Boga, żeby być dobrym człowiekiem. Nie trzeba w niego wierzyć tak, jak powszechnie rozumiemy jego postać. Człowiek może być uduchowiony, ale nie religijny. Nie musisz chodzić do kościoła i dawać pieniędzy. Dla wielu ludzi kościołem może być nawet natura. Wielu wspaniałych ludzi w historii ludzkości nie wierzyło w Boga. A inni czynili zło w Jego imię.” – PAPIEŻ FRANCISZEK
                                                             http://agatakomorowska.pl/gdzie-do-diabla-szukac-boga/


 
                                                         obrazek złowiony w sieci

sobota, 26 marca 2016


Z okazji nadchodzących Świąt Wielkanocnych życzę, wszystkim czytającym te słowa, dni wypełnionych nadzieją budzącej się wiosny i niech Zmartwychwstanie Pańskie, które niesie odrodzenie duchowe napełni Was spokojem, wiarą i miłością oraz da siłę do pokonywania życiowych trudności i nadzieję żeby móc z ufnością patrzeć w przyszłość. 

sobota, 19 marca 2016

Ślady wiosny w sercu i w naturze




Pogoda była dziś piękna, więc wybrałam się z wnukiem na popołudniowy spacer. Najpierw poszliśmy pieszo na cmentarz, żeby zapalić światło mojemu Tacie, bo dziś jego imieniny, a potem zaszliśmy na lody do Grycana, żeby zrobić sobie przyjemność. 

Całą drogę gadaliśmy, bo oboje bardzo lubimy ze sobą rozmawiać. Daniel jest świetnym rozmówcą i nie sposób się z nim nudzić. Zadziwia mnie jego ciekawość świata, spostrzegawczość, błyskotliwość i poczucie humoru. Ma pięć lat a zasób słów jakich nie powstydziłby się uczeń starszych klas podstawówki. Potrafi pięknie opowiadać o tym, co widzi, co go pasjonuje. Tak, tak, on ma już swoje pasje. Uwielbia wymyślać i budować różne urządzenia, którym nadaje wymyślone przez siebie funkcje. Plastikowe rurki, połączone wyżebranymi od dziadka kablami i częściami starego telefonu do tego skomplikowane konstrukcje z klocków lego i już gotowa machina nazwana „plądownią elektlycną z genelatolami do psesyłu wiadomości w kosmos”. Od małego elektryka, zabawki którą dostał na urodziny, nie można go odciągnąć wołami. Za części od laptopów, które naprawia dziadek, odda każdą zabawkę, bo uwielbia wszystkie elektryczne urządzenia, a im bardziej skomplikowane tym bardziej mu się podobają. Fascynują go programy „Jak to jest zrobione” i zrezygnuje dla nich z każdej bajki. Jak łatwo się domyślić, ja nie jestem w tych zabawach dobra, ale fantastycznych teorii mojego wnuka słucham z przyjemnością. Daniel jest bardzo podobny do dziadka, który pracując nad naprawą laptopów, też opowiada mi z detalami co robi, ale w tym wypadku nawet nie udaję, że mnie to interesuje. W ogóle wnuk z dziadkiem dobrali się jak w korcu maku i świetnie czują się w swoim towarzystwie. Dzięki dziadkowi Daniel operuje technicznym słownictwem i zna się na różnych częściach, o których ja nie mam bladego pojęcia. Np. ostatnio zdarzyła się taka sytuacja, że zapomniałam po co przyszłam do pokoju. Stanęłam w progu i usiłowałam sobie przypomnieć co miałam zrobić. Wnuk, który budował na dywanie kolejną machinę, spojrzał na mnie czujnie.
  • Co babciu? - spytał.
  • Nic, tylko nie wiem po co tu przyszłam, no nie pamiętam – powiedziałam poirytowana, bo moja galopująca skleroza źle mi robi na nerwy.
  • Uskodziła się babci kalta pamieci, tseba naplawić, po plostu – zawyrokował mały.
No tak, dla niego wszystko jest jeszcze po prostu - babka ma części jak komputer i wszystko da się naprawić.

A miałam napisać o wiośnie, którą już widać na dworze  i o tym, jak bardzo się cieszę na jej przyjście, bo zima dała mi się we znaki, ale wyszło jak zwykle - rozpisałam się o wnuku. Cóż, w konkurencji z Danielem to u mnie nawet wiosna nie ma szans.   A wracając do mojej karty pamięci, to zapisał się w niej dziś miły dzień ze śladami wiosny w sercu i na dworze. Ale że moja karta pamięci czasami szwankuje, to, na wszelki wypadek, zostawiam ślad też na blogu . I to by było tyle na dziś.