Od lat powtarzam, że mam szczęście do ludzi, bo to prawda. Wiele razy spotkałam się z ludzką życzliwością i załatwiałam sprawy, których inni nie mogli załatwić. Dlatego jak mantrę powtarzam, że życie jest jak echo, więc co mówisz to wraca, co dasz to dostaniesz. Opiszę teraz dwie sytuacje, które potwierdzają tę tezę.
Niedawno znowu trafiłam na umiarowienie. Pielęgniarka, która miała zrobić ekg, była zła jak osa i już od progu na mnie warczała. No żeż kurcze, jestem ledwie żywa, a ta jeszcze mnie ustawia, żebym się prędzej rozbierała. Wkurzyłam się, ale szybko wyhamowałam, bo i bez nakręcania się czułam się wystarczająco źle, dlatego bez słowa położyłam się na leżance. Gdy pielęgniarka przypinała mi elektrody spojrzałam na nią i zobaczyłam, że jest okropnie blada i taka jakaś wymizerowana, więc złość szybko mi przeszła.
- Widzę, że jest pani zmęczona. Tyle godzin w maseczce, współczuję - powiedziałam, a ona spojrzała na mnie zdziwiona.
- No tak, mam dość. Teraz proszę się nie ruszać. Robimy.
Gdy po badaniu podnosiłam się z leżanki, podeszła i wzięła mnie za rękę.
- Pomogę pani, przejdziemy do pokoju obok. Niech pani sobie posiedzi, napije się wody, ja pójdę po lekarza.
- Bardzo pani dziękuję - powiedziałam i uśmiechnęłam się do niej chociaż spod maseczki nie było tego widać.
Przy kontrolnym ekg pani była już miła. Zapytała nawet, czy mam czym wrócić do domu, bo może wezwać mi taksówkę. Podziękowałam jej bardzo za życzliwość. Bomba nie wybuchła, bo obie dałyśmy sobie szansę i obie poczułyśmy się lepiej.
Czasem tak niewiele trzeba, żeby drugi człowiek zobaczył, że też jest ważny, że jesteśmy mu wdzięczni za to co robi.
Druga
historia dotyczy listonosza, który obsługuje mój rejon. Listonosz nie
ma ze mną lekko, bo na noc wyłączam domofon, więc żeby doręczyć mi z
samego rana pocztę musi zbudzić innego lokatora. Jakby tego było mało,
wolno się ruszam, więc zanim dojdę do drzwi, on często już zdąży zejść z
mojego piętra. Ostatnim razem to nawet zdążył wyjść z bloku, ale jak go
zawołałam przez okno to wrócił i dostarczył mi przesyłkę pod drzwi. A
przecież nie musiał, bo już zrobił co do niego należało. Nie jego wina,
że emerytka późno wstaje i rusza się jak mucha w mazi. Dlatego
pomyślałam, że moje dziękuję to trochę za mało i wysłałam do Poczty
Polskiej maila pod fiszką "Reklamacje". Skoro można reklamować złą
usługę, to można też pochwalić dobrą. Opisałam jak utrudniam życie
listonoszowi i jak on sumiennie wykonuje swoją pracę, a na koniec
wyraziłam nadzieję, że pracodawca doceni tego pana tak, jak on na to
zasługuje. Nazwiska listonosza nie znam, więc podałam swój adres. Po
tygodniu odebrałam telefon z nieznanego numeru. Okazało się, że dzwonił
listonosz. Najpierw przeprosił mnie, że pozwolił sobie wziąć mój numer z
jakiejś wcześniejszej przesyłki, a potem bardzo mi podziękował. Nie
przytoczę rozmowy, bo byłam trochę zaszokowana i jej nie zapamiętałam.
Na koniec powiedział, że jest wzruszony, że ktoś docenił jego pracę, że
pismo od pracodawcy pokazał rodzinie i wszyscy mi dziękują. To też się
wzruszyłam i ucieszyłam.
No pięknie, tak właśnie powinno być, niby niewiele, a życie od razu lepsze.
OdpowiedzUsuńGorzej, gdy obie strony są już nabuzowane i o wybuch nietrudno...
Czasami rzeczywiście trudno zapanować nad nerwami, ale zawsze warto próbować. Nawet jak uda się co któryś raz, bo ludzie coraz bardziej sfrustrowani.
UsuńDobry, przyjazny tekst. Oby jak najwiecej osób go przeczytało i przyjęło za swój. Łatwiej byłoby żyć! :)
OdpowiedzUsuńDziękuję Matyldo. Z przyjemnością podzieliłam się tym doświadczeniem. Trzeba pokazywać wszystko co nas buduje, bo wtedy łatwiej się żyje.
UsuńMam szczęście, bo mieszkam w mieście, w którym nieznajomi się do siebie uśmiechają, gdy złapią ze sobą kontakt wzrokowy, wymieniają pozdrowienie jeśli się spotkają w holu klatki schodowej,nawet jeśli się nie znają, jeśli cię ktoś naprawdę niechcący potrąci w sklepie to przeprosinom niemal nie ma końca, gdy masz mało w koszyku a osoba przed tobą stojąca koszyk ma pełen po brzegi to cię przepuści w kolejce, a gdy stoję przed szafą chłodniczą i wpatruję się z głupią miną w jej zawartość zawsze któraś z klientek widząc na co się gapię pokaże mi, co na tej półce jest naprawdę smaczne. I za to kocham to miasto.
OdpowiedzUsuńNie mieszkałam nigdy poza Polską, ale od znajomych słyszałam, że zagranicą dużo łatwiej doświadczyć życzliwości ze strony obcych ludzi. Przykro, że tak trudno przychodzi nam okazanie drugiemu człowiekowi trochę sympatii czy wdzięczności. W sklepach hasło: Klient nasz Pan spowodowało, że ekspedientki nie mogą się odezwać nawet jak mają do czynienia ze zwykłym chamem. Mój Tata mówił, że człowiek rozumny jednakowo szanuje stróża i dyrektora, dlatego szanuję każdego kto cokolwiek dla mnie robi. Wdzięczność nic nie kosztuje, a jest bardzo dobrą walutą.
UsuńTak to najczesciej dziala bo generalnie ludzie sa zyczliwi, tylko czesto zapominaja, ze drugi czlowiek jest takim samym jak oni. Czytalas u mnie o historii urodzin mojego Tescia. Na moja prosbe zamieszczona na FB dziadek dostal 236 kartek urodzinowych od ludzi, ktorzy go w zyciu nie znali ani nawet nie widzieli na oczy. Oprocz kartek byly nawet drobne prezenty, wywiad w miejscowej gazecie, zaproszenie do uczestnictwa w kilku organizacjach itp.
OdpowiedzUsuńI wiesz jak bardzo kochalam (i zawsze bede kochac NYC) tak teraz wiem ze w takich malych miejscowosciach jak moja obecna wies jest o 100% latwiej o ludzka bezinteresowna zyczliwosc.
Może jestem naiwna, ale ciągle wierzę, że w ludziach jest więcej dobra niż zła. Czasami to dobro jest bardzo ukryte, ale warto stwarzać okazje, żeby mogło wyjść na wierzch. Ty kochana stworzyłaś szansę, żeby obcy ludzie chcieli zrobić coś miłego dla Tatka. W tej sytuacji są sami wygrani. Jubilat szczęśliwy, sąsiedzi mają radość i satysfakcję, że zrobili coś dobrego, Ty możesz być zadowolona, bo pomysł wypalił i przyniósł wszystkim dużo radości. I oby tak dalej.
UsuńAbsolutnie masz 100% racji, ludzie sa z natury dobrzy, tylko czasem brak okazji zeby to pokazac jak rowniez zobaczyc. Nie wiem czemu ale jakos latwiej sie skupia uwaga na zlym niz na dobrym.
UsuńPamietam jak lata temu pisalam o tym, ze ludzie sie tu usmiechaja nawet do nieznajomych to w komentarzach slyszalam "ot taki pusty amerykanski usmiech". Teraz nagle wszyscy sie zachwycaja pustym usmiechem:)))
Bo oczywiscie, ze on jest pusty i nic za nim nie stoi skoro sie czlowiek usmiecha do kogos kogo ani nie zna ani nie ma pewnosci, ze jeszcze kiedys w zyciu zobaczy.
Podobnie jak "how are you?" jest niczym wiecej jak pusta forma grzecznosciowa na ktora nalezy odpowiedziec "great" a nie wywlekac bole calej rodziny, bo to nikogo akurat nie interesuje.
No zyjemy w swiecie paradoksow i na szczescie generalnie w zaleznosci od potrzeb i pogody jestesmy zachwyceni otoczeniem, w ktorym zyjemy.
I niech tak zostanie:)))
Ja tam wolę pusty śmiech aniżeli kwaśną minę. Każdemu co lubi. Pamiętam taka przypowieść, jak ojciec wysłał synów, żeby zobaczyli jak żyje się w sąsiednim królestwie. Jeden wrócił i powiedział, że tam jest strasznie, bo ludzie wredni i nikt nie okazał mu nawet odrobiny życzliwości. Drugi syn powiedział, że ludzie są tam przyjaźni i bardzo uczynni. Wtedy pierwszy zaprotestował że to nieprawda. Ojciec stwierdził:Widzisz synu, każdy najpierw widzi w drugim człowieku to co nosi w sobie.
OdpowiedzUsuńZgadzam sie z ostatnim zdaniem w 100%
Usuń