Szukaj na tym blogu

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bezradność. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bezradność. Pokaż wszystkie posty

sobota, 19 września 2020

Bo życie jest bez odwrotu

Porządkując laptopa znalazłam opowiadanie, które napisałam zainspirowana historią opowiedzianą przez przyjaciółkę. Tu ją opisałam SŁOWA JAK KAMIENIE  

 

 

Zastanawiałam się, co może czuć matka, której brakuje siły, żeby znieść cierpienie dziecka i swoje. I wyszła mi taka historia, która choć wymyślona, to nie jest niemożliwa.

Bo życie jest bez odwrotu

 

 

 

 

 

Jest późno. Od otwartych drzwi balkonu wieje chłodem. W pokoju jest coraz zimniej, leżę skulona i obserwuję niebo. Czarny prostokąt przyciąga mnie jak magnes. X piętro. Bardzo chciałabym uciec, ale wiem, że nie mogę. On musi umrzeć pierwszy. Od czasu kiedy się urodził, moje życie jest jak kiepskie puzzle, wszystko się rozsypuje i nie da się ułożyć obrazka. Nikt nie powinien poznać prawdy, bo jest zbyt okrutna, dlatego nie zdejmuję folii. Moje życie już nie należy do mnie, ale nie mogę się przyznać, co naprawdę czuję. Za dobrze wiem, czego się ode mnie oczekuje. Jestem matką, więc muszę być oddana swojemu dziecku. Muszę  robić to, co powinna robić dobra matka. Nie mogę już nie chcieć być matką, bo to jest zakazane. Dopóki nie wychodzę z roli jest w porządku. Mogę liczyć na współczucie i odrobinę podziwu, że taka jestem dzielna. Nie jestem, ale to nikogo nie obchodzi. 

Kiedy słyszę piewców świętości życia czuję gniew. Ja tę świętość życia oglądam codziennie i  cierpienie rozsadza mi głowę.  Mój sześcioletni synek leży bezwładny jak szmaciana lalka, którą kilka razy dziennie wstrząsają ataki epilepsji. Nie wiem, co słyszy, co rozumie, bo nie mamy ze sobą kontaktu. To może moja wina, bo inne matki mówią, że rozpoznają emocje swoich głęboko upośledzonych dzieci. Może. Ja, oprócz jego bólu, niczego nie rozpoznaję. Kiedyś się łudziłam, że  nauczę się, że będę wiedziała. Wciąż nie wiem.  Gdy kołowrotek codziennych czynności zabiera mi resztki sił i chęci do życia, to myślę, że chciałabym, żeby wreszcie umarł. Zamknięta w czterech ścianach przewijam, myję, odsysam flegmę, karmię, podaję leki, ubieram, weranduję - nie żyję, mój syn zabiera mi życie. Nie powinnam tak myśleć. Nie wolno mi. Jestem złą matką, jestem złym człowiekiem. Należy mi się kara, więc karzę się atakami migreny.  Kiedy ból rozsadza mi czaszkę zaznaję czegoś na kształt odkupienia, bo ból fizyczny uwalnia mnie od tego gorszego bólu i jest zapłatą za moje złe myśli. Głowa, jak bardzo by nie bolała, zawsze boli mniej niż dusza.

Niczego już nie ogarniam, ale nikt tego nie widzi. Moi bliscy są ślepi, tak jak mój syn. Codziennie wydeptuję te same ścieżki i codziennie nienawidzę coraz bardziej siebie, życia, jego. Zanim się urodził byłam innym człowiekiem. Żyłam swoim życiem, kochałam bliskich i Boga, miałam ideały i plany. Dzisiaj oprócz samotności, zmęczenia, poczucia winy, nienawiści, nie mam już nic. Bóg, w którego wierzyłam, był miłością. Dzisiaj nie mam już Boga. Mam chorego synka. Już nie umiem się modlić, choć tak bardzo bym chciała. 

Czasami zastanawiam się, czy mój syn mi wybaczy, że dałam mu takie życie, że nie umiem go kochać ponad wszystko. Czy, gdyby mógł wybrać, zgodziłby się na życie jakie ma?Ja miałam wybór, bo wiedziałam, że urodzi się chory. On nie miał wyboru, żadnego. Za mój wybór płacimy oboje. Czy w ogóle chciałby żyć? Czy czuje, że żyje, czy tylko cierpi? Strasznie się boję, że on ma tylko cierpienie. Kocham go, byle jaką miłością, ale kocham. Cierpię z nim. Często myślę, że cierpię bardziej, bo on ma tylko ból fizyczny. Ja mam jeszcze świadomość. A może nie mam racji, może mnie boli mniej. 

Kończy się kolejna bezsenna noc. Chmury zmieniły barwę i wszystko poszarzało. Uczucie goryczy, wstydu i bezradności wzmaga ból głowy i niesmak w ustach. Jestem zmęczona, a muszę zacząć kolejny dzień. Zacznę, bo życie jest bez odwrotu.

* * * 

I na dzisiaj to by było na tyle.

Zdjęcie złowione w sieci.

środa, 23 lutego 2011

Słowa jak kamienie

Przyjaciółka opowiedziała mi historię, której bohaterami byli kuzyni jej znajomych. Młode małżeństwo oczekiwało na narodziny drugiego dziecka. Mieli już czteroletnią córeczkę, więc marzyli, żeby urodził im się syn. Na drugim badaniu usg lekarz powiedział, że płód jest uszkodzony i wszystko wskazuje na to, że dziecko urodzi się z wieloma wadami. Kiedy minął pierwszy szok młodzi rodzice naciskali na lekarzy, żeby rozszerzyć diagnostykę. Łudzili się, że może pierwsza diagnoza okaże się pomyłką albo będzie można pomóc dziecku, lecząc je przed narodzinami. Odbyły się kolejne badania, konsultacje, ale końcowa diagnoza odebrała nadzieję – zespół wad wielonarządowych. Młodzi ludzie musieli odpowiedzieć sobie na pytanie co teraz. Jak sobie poradzić z tym, że ich dziecko nie ma szansy na normalne życie, że w najlepszym wypadku czeka je bolesna wegetacja? Ze swoim problemem zostali sami, bo nikt nie mógł za nich podjąć decyzji, czy ich dziecko ma się urodzić. Zdecydowali, że nie mają prawa odbierać dziecku szansy na życie, bo są ludźmi wierzącymi i uznają świętość życia. Dziecko urodziło się w terminie, ale było obciążone wieloma ciężkimi wadami. Miało małogłowie, wadę serca, wadę układu moczowego, zaburzenia metaboliczne, nie widziało i nie słyszało. Nie miało odruchu ssania, więc musiało być karmione sondą i specjalnymi preparatami. Lekarze nie potrafili pomóc, więc z bardzo ogólnymi zaleceniami dotyczącymi opieki oddano dziecko pod opiekę rodziców. Opieka nad tak ciężko chorym dzieckiem była drogą przez mękę. Młodzi rodzice nie umieli sobie poradzić z atakami padaczki, ciągłym płaczem dziecka, problemami z karmieniem. Szukali wszędzie pomocy, żeby ulżyć cierpieniu synka. Niestety wciąż ich odsyłano, bo nasze szpitale nie lubią trudnych przypadków psujących statystyki śmiertelności i generujących wysokie koszty leczenia. Jedynym skutkiem starań rodziców była cała masa badań, z których wynikało, że dziecko jest zbyt chore, żeby można było mu pomóc. Wreszcie młoda matka, nie mogąc już znieść cierpienia dziecka i swojej bezradności, zawiozła synka do szpitala, w którym się urodziło. Powiedziała że dopóki ktoś nie pomoże jej dziecku, żeby nie piszczało z bólu, to ona go nie zabierze. Lekarka, która badała dziecko, najpierw nie chciała słyszeć o zatrzymaniu dziecka w szpitalu, a potem wykazała się wielką „wspaniałomyślnością”. Przyjęła dziecko na oddział z takimi słowami: „Chodź kochanie, jak mama cię nie chce, to my cię weźmiemy”. 

Kiedy usłyszałam tę relację, to poczułam się jak przywalona młyńskim kamieniem. Jak można pogrążonej w cierpieniu i bezradności matce dorzucać taki ciężar? Matce, która robiła wszystko, co tylko mogła, żeby ulżyć swojemu dziecku. Groźba zostawienia synka w szpitalu nie była podyktowana wygodnictwem, tylko desperackim szukaniem pomocy. A co zrobiła pani doktor? Udowodniła swoją bezmyślność i okrucieństwo. Przyjęła w dziecko na oddział, gdzie ktoś inny zajął się niemowlakiem. Jej pozostało tylko napawać się swoją szlachetnością, chociaż ta szlachetność  była bardzo marnej próby. W Piśmie Świętym napisane jest: „Jedni drugich brzemiona noście”, ale często ci wierzący w Boga, świętość życia, przekonani o swojej moralności i szlachetności, cudze ciężary najchętniej noszą na językach. Oceniają, ale nawet nie próbują zrozumieć, czy pomóc. Łatwo mieć wysokie standardy moralne, gdy nie trzeba ich realizować we własnym życiu. Boże strzeż nas od podłych, głupich ludzi i od pogardy, na którą zasługują.

środa, 2 lutego 2011

Oprócz błękitnego nieba...

Pierwszy dzień lutego, więc minął już miesiąc nowego roku. Szybko to zleciało. Do końca tego miesiąca powinnam załatwić wiele spraw. Nie wiem tylko, jak mam to zrobić skoro od świąt leżakuję. Usiłowałam coś zaplanować, ale z tyłu głowy tłukła mi się namolna myśl, że nic mi z tych planów może nie wyjść, jak szybko nie poczuję się lepiej. Namolne myśli mają to do siebie, że trudno się ich pozbyć. Nastrój mi się zepsuł i macerowałam się w sosie niezadowolenia z siebie i złości na całokształt mojego organizmu. W końcu zniechęcona włączyłam radio i usłyszałam refren piosenki:

Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba
Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba
Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba
Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba
Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba

Oprócz drogi szerokiej, oprócz góry wysokiej,
Oprócz kawałka chleba, oprócz błękitu nieba,
Oprócz słońca złotego, oprócz wiatru mocnego,
Oprócz góry wysokiej, oprócz drogi szerokiej

Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba
Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba

Dusza mi zawyła, jak pies do księżyca, ale szybko odpuściłam sobie użalanie się. Kawałek nieba mam za oknem, więc już jest jakiś początek. Na resztę muszę poczekać. A swoją drogą, to trzeba mieć moje zezowate szczęście, żeby akurat w takiej sytuacji trafić na tę piosenkę.