Szukaj na tym blogu

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą tylko śmiech może nas uratować. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą tylko śmiech może nas uratować. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 1 czerwca 2020

Jak to życie emerytki z emerytem może być wyzwaniem i skaraniem boskim

Uwaga! Małżeńska emerytura






















Tak sobie piszę, co widzę i słyszę, trochę opisuję, co mnie spotyka, a trochę zmyślam. Proporcje wymieszania rzeczywistości z fantazją niech zostaną moją tajemnicą.
Szłam sobie spacerkiem do domu i spotkałam znajomą. Znajomość nie była z gatunku zażyłych i należała raczej do gatunku przelotnych, bo znajoma przelatywała koło mojego domu w drodze do pracy. Dawno jej nie widziałam, ale też nie ma się czemu dziwić, skoro rzadziej wychodzę z domu. Znajoma ucieszyła się na mój widok proporcjonalnie do mojej radości ze spotkania z nią, wnioskuje z tego, że obie jednakowo zaczęłyśmy wymachiwać rękami i wdzięcznie mamrotać przez maseczki.
- Dzień dobry!!! Och jak dawno pani nie widziałam –          zaczęłam pierwsza, bo już tak mam, że pierwsza czepiam się ludzi.
- Dzień dobry, dzień dobry – zawtórowała ona, stając w przepisowej odległości dwóch metrów, choć głowy za to nie dam, bo żadna z nas nie miała przy sobie metrówki.
- Co u pani dobrego? - zapytałam grzecznie i niezbyt wścibsko.
- Nic – odpowiedziała krótko, ale za moment postanowiła jednak uściślić – nic, normalnie czarna rozpacz. Pani wie, że ja od nowego roku jestem na emeryturze? Ale już nie daję rady – zakończyła uściślanie i z rezygnacją pokiwała głową.
- A dlaczego pani tak źle? – zapytałam współczująco, chociaż sam fakt bycia emerytką nie wydawał mi się aż tak tragiczny.
- No w domu jestem, całe dnie w domu siedzę, wie pani z mężem siedzę. No oszaleć normalnie można. I jeszcze teraz ten wirus, to nawet do syna nie mogę uciec. 
- Rozumiem panią - powiedziałam jeszcze bardziej współczująco, bo też jestem na emeryturze, też całe dnie w domu siedzę, też z mężem i nawet do syna uciec nie mogę, bo go nie mam. Obie pokiwałyśmy głowami z rezygnacją. Temat się urwał, więc chciałam się pożegnać, bo przecież nie będę obcej kobity przesłuchiwać na tak drażliwy temat, jak dwoje emerytów skazanych na siebie przez cały boży dzień. Tym bardziej, że kiedyś widziałam znajomą z mężem i nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Na moje oko, to on był z rodzaju tych karmionych od dzieciństwa z procy, bo na wszystkich się rzucał z zębami. Ale znajoma złapała oddech i chyba postanowiła sprawdzić, czy moje "rozumiem panią" nie było aby na wyrost. 
- Też pani tak ma? - spytała. 
- No też - odpowiedziałam, nie wchodząc w szczegóły, bo co będę do obcych ludzi na osobistego chłopa donosić. Oj tam, oj tam, może nawet bym trochę podonosiła, bo dobrze by było trochę odreagować domowe pole minowe, ale akurat zachciało mi się siku. Wiadomo, z fizjologią nie wygrasz, a już szczególnie w pewnym wieku. Jednak znajomą zaalarmował mój brak wymowności, bo znała mnie jednak z tej bardziej rozmownej strony. 
- To ja widzę, że u pani jeszcze gorzej niż u mnie - oceniła mój stan. Ale niech się pani tak nie przejmuje, szkoda zdrowia. Wie pani, że ten mój, to nie pozwala mi się teraz z domu ruszyć, bo krzyczy, że wirusa przywlokę. Ale ja go znam, zawsze chciał mnie w domu trzymać, to teraz ma pretekst. Ile ja się musiałam nawykłócać, żebym mogła pójść do pracy, jak syn trochę podrósł - zaczęła wspominać. A ja z niepokojem pomyślałam, że ona ma za dużo wspomnień, chociażby ze względu na długi małżeński staż zaś ja, ze względu na pojemność pęcherza, mam za mało czasu . 
- Jednak się uparłam i do pracy poszłam. I wtedy dopiero odżyłam, ale te lata tak szybko zleciały. No i teraz ta emerytura - powiedziała ze smutkiem, a ja się ucieszyłam, że chwała Bogu, kobita zmierza do brzegu, więc nie jest źle. Niestety, ucieszyłam się przedwcześnie. 
- Nie będzie tak źle. Wirus minie, to znajdzie sobie pani jakieś zajęcie i zacznie się pani cieszyć z emerytury - powiedziałam. I trafiłam jak kulą w płot, bo zrobiłam najgorszą rzecz z możliwych, ona chciała ponarzekać, a ja wyskoczyłam z pocieszaniem. 
- Nie, to się nie uda, ten dziad wszędzie za mną polezie. W młodości pilnował mnie z zazdrości, a teraz z braku zajęcia - powiedziała wzdychając głęboko, ale trudno powiedzieć, czy z powodu podduszenia przez maseczkę (nomen omen we wzór w niebieskie poduszeczki), czy z powodu rozczarowania mężem. 
- Wie pani, że on ma nawet pretensje, że chodzę do syna? Bo on wtedy musi być sam - powiedziała ze złością. I co z tego? Ja chcę być sama i nie mogę, bo Kryśka to, Kryśka tamto - nakręcała się coraz bardziej. Ja za to nie mogłam się zakręcić, więc parłam do zakończenia rozmowy. 
- Tak to jest z tymi chłopami - powiedziałam szybko, żeby nie zdążyła odezwać się przede mną - powodzenia życzę i do zobaczenia. 
I tu drugi raz trafiłam kulą w płot, bo trzeba było zamknąć dziób, powiedzieć, że się śpieszę i z "do widzenia" uciekać do chałupy. Ale nie, zachciało mi się seksizmu i pozytywnych przekazów, to Kryśka pociągnęła wątek. 
- Ma pani rację, jeden gorszy od drugiego - powiedziała, spoglądając na mnie serdecznie z za zaparowanych okularów zaś ja byłam pewna, że ten drugi gorszy w oczach Krystyny to właśnie mój chłop. 
- Także lepiej to już nie będzie - kontynuowała swoje gorzkie żale. Przepraszam, że ja tak pani głowę zawracam - zreflektowała się nagle - ale wie pani tak mnie cholera nosi, że musiałam sobie pogadać. 
- Nic nie szkodzi, rozumiem, ale już muszę lecieć. Do widzenia. - powiedziałam na jednym oddechu i wyrwałam przed siebie, jak Kusociński, chociaż normalnie ledwie łażę. 
Jednak jak sprzęgną się dwie mocne siły: fizjologiczny przymus i dobre wychowanie, to człowiek czasem musi przeskoczyć siebie. I tak uważam, że zrobiłam co mogłam. Krystyna może nie została wystarczająco wysłuchana i pocieszona, ale odeszła przekonana, że są gorsze chłopy niż jej, bo właśnie spotkała kobitę, która ma tak źle, że już nawet nie ma siły się poskarżyć. Nie podejrzewam Kryśki, że cieszy się z cudzego nieszczęścia. Po prostu, zawsze dobrze wiedzieć, że nie cierpi się samemu. No i nikt jej nie spławił, wykręcając się sikaniem. Czyli wychodzi na to, że mamy same plusy dodatnie, jak mawiają niektórzy optymiści. I dzisiaj to by było na tyle.

Zdjęcie znalezione w internecie.

wtorek, 19 maja 2020

Kontynuacja remontowych historii

Kiedy już pożegnałam się z hydraulikami przyszli kolejni fachowcy. Fachowców było dwóch i obaj panowie byli zaprzeczeniem obiegowej opinii o fachowcach. Po pierwsze, byli bardzo uprzejmi nie tylko wobec klienta, czyli mnie, ale też wobec siebie. Zwracali się do siebie per Aruś i Heniuś. Współpracowali ze sobą bez najmniejszych nawet zgrzytów. Po drugie, byli punktualni i wszystko robili bardzo solidnie. W czym więc problem? No właśnie w tym, że byli tacy akuratni, do bólu dokładni i wciąż pytali mnie o zdanie. 

Można powiedzieć, że babie nie dogodzi, ale można też zrozumieć babę, która nie rozróżnia włączników nadtynkowych od podtynkowych, nie łapie niuansów czy drzwi są przylgłowe czy bezprzylgłowe i zupełnie się nie zna na wielu innych tego typu ciekawostkach. Baba wiedziała, że chce żeby było ładnie, ale proces dochodzenia do „ładnie” bardzo babę męczył. Baba kilka razy dziennie pytała się jaki diabeł ją podkusił, żeby zmieniać mieszkanie, ale żaden się nie przyznał. Dodatkowo babę i fachowców bardzo męczył pech.

Najpierw przy zrywaniu w kuchni podłogi została uszkodzona elektryka, więc baba zapoznała się z rodzajami kabli i przeżyła pierwsze zalanie pokoju. Co mają uszkodzone kable w kuchni do zalanej podłogi w pokoju? Jak się ma pecha, to dużo. Fachowcy nie mając prądu w kuchennym gniazdku skorzystali z przedłużacza, do którego była podłączona lodówka. Lodówkę na środku pokoju postawiła baba, więc nawet nie powinna mieć pretensji do fachowców, którzy przecież wyłączyli zasilanie na chwilę. A że potem zapomnieli włączyć, cóż zdarza się. Z rozmrożonej lodówki wyciekło na panele trochę wody, ale baba przyszła na czas, zobaczyła, powycierała i uspokoiła zestresowanych fachowców.

Drugie zalanie było gorsze, bo fachowcy zabronili babie szwendać się po chałupie. Klej na świeżo położonej podłodze miał dokładnie związać, więc nie można było po niej chodzić. A że baba fruwać nie umie, to karnie zastosowała się do wytycznych i przez dwa dni nie zajrzała do remontowanej chałupy. Trzeciego dnia baba przyszła i od progu wpadła w zachwyt nad pięknie ułożoną podłogą na połowie chałupy. Potem baba zajrzała do pokoju, w którym stała lodówka i aż pociemniało jej w oczach. Na środku pokoju było małe bajoro, ograniczone rozmiękłymi kartonowymi pudłami, które baba przywlokła ze starego mieszkania. Ślubny baby rozgryzł powód zalania, bo wypatrzył, że fachowcy oparli o lodówkę zakupiony przez babę brodzik, a ten się osunął, rozłączając wtyczkę lodówki od gniazdka. Tak, czy siak, lodówka się całkowicie rozmroziła, wylewając wodę na podłogę. Po otwarciu okropnie  śmierdziała, bo w 30 stopniowym upale wszystko się zepsuło. Jak już baba, nadwyrężając swój kręgosłup, zlikwidowała powódź, to zabrała się do opróżniania zamrażalnika. Smród rozmrożonego mięsa, grzybków, warzywek wyciskał babie łzy z oczu, ale baba twarda jest, więc nawet się nie posmarkała. Przez następne dni baba wizytowała chałupę i bacznie obserwowała panele. Baba jest naiwna i lubi się łudzić, więc pocieszała się, że przecież jak jest  gorąco to jest szansa, że podłoga szybko wyschnie i będzie dobrze. Do pocieszania baba miała jeszcze strapionych fachowców, którzy patrzyli z niepokojem na podłogę i na babę. Kiedy już elektryka była naprawiona, gniazdka założone, ściany wygładzone, drzwi obsadzone i wszystko inne co było do zamontowania było zamontowane, baba pożegnała fachowców.

Nie na długo, bo panele jednak wstały. Fachowcy obiecali babie, że jak dokupi trochę paneli, żeby wymienić te spuchnięte, to oni przyjdą i wymienią. I tak baba zaczęła kolędować po wszystkich sklepach budowlanych w mieście. Latała z kawałkiem deski pod pachą i molestowała sprzedawców, żeby sprawdzali, czy przypadkiem nie znajdą choć jednej paczki paneli o nazwie złoty dąb kanadyjski. Niestety, nie znaleźli. Kiedy baba z powodu upałów i ilości wychodzonych kilometrów była już bliska zejścia trafiła do pana sprzedawcy, który miał litościwe serce i chciał babie pomóc. Pan ów pogrzebał w komputerze, wykonał kilka telefonów i poinformował babę, że takich paneli na rynku nie ma. Okazało się, że baba kupiła ostatnią partię paneli tego typu, a fabryka w Niemczech się zamknęła, więc nowych dostaw nie będzie. Babie opadły ręce i wszystko co mogło jej opaść. Ale nie na długo, bo baba jednak chciała skończyć ten remont.

Zaczęła więc przekonywać samą siebie, że skoro fachowcy zrobili potop, to niech fachowcy się martwią. Jak już się przekonała, to zadzwoniła do młodszego fachowca z informacją, że dodatkowych paneli nie ma i nie będzie. Fachowiec się zmartwił, ale powiedział, że jak tak, to oni poprzekładają panele, żeby te napuchnięte znalazły się gdzieś pod meblami. Babie kamień spadł z serca, bo nie miała sumienia obciążać fachowców zakupem 25 m2 nowych paneli. Baba wiedziała, gdzie mniej więcej mają stać meble, więc szybko się tą wiedzą z fachowcami podzieliła. I już tydzień później miała starą-nową podłogę. Fachowcy nie byli szczęśliwi, że mieli dodatkową niepłatną robotę, ale przy babie nie narzekali. Baba z kolei uznała, że zrobiła co mogła, żeby ograniczyć straty, więc, jak psu miska, należą się jej brawa i prosta podłoga.

Kolejnym etapem remontu miała być zabudowa kuchni i przedpokoju. Z kuchnią był kłopot, bo nie jest prosto zrobić kuchnię pod wymiar, gdy wszystkie ściany są krzywe. Baba była skłonna pójść na konieczne kompromisy, ale jednego nie mogła odpuścić. Wszystkie dolne szafki musiały mieć szuflady z cichym domykiem, bo baba miała dość tarzania się po podłodze z głośnymi przekleństwami, ile razy walnęła łbem o kuchenny blat. Baba tak się zafiksowała na szufladach, że nie tylko ma szuflady nisko, ale też ma dwie szufladki na tyle wysoko, że żeby do nich zajrzeć powinna wleźć na drabinę. Ale baba nie ma do siebie pretensji, bo w końcu nie jest Szelągowską i mógł jej się projekt trochę popierdykać. Baba potrafi szukać dobrych stron we wszystkim, więc szybko sobie wytłumaczyła, że przecież nie musi do szuflad zaglądać. Kto jej każe? Będzie tam trzymała ściereczki. W końcu ręką do szuflady sięgnie, a oglądać każdej ścierki przed wyjęciem nie musi. Czyli jest dobrze, a nawet jeszcze lepiej i tego baba się trzyma. Najmniej problemów było z urządzaniem przedpokoju, bo stolarz w mig pojął czego baba oczekuje i bez zadawania babie dociekliwych pytań wszystko zrobił. Jakby tego było mało, to wszystko zrobił dobrze. Baba była wprost orgazmicznie szczęśliwa, bo babie do szczęścia dużo nie trzeba. A po tym, jak babie się wszystko przy tym remoncie tak pieprzyło, to jakiś orgazm się należał.

Ale, że jak jest za dobrze, to nie jest dobrze, więc o babie przypomniał sobie pech. I baba przeżyła trzecie zalanie. A dokładnie zalaniu uległy nowe meble baby przechowywane w suszarni. Baba nie ma zwyczaju kupować mebli do blokowej suszarni, ale sklep i przeciągający się remont zmusili babę do szukania tymczasowych rozwiązań. Baba nawet nie miała pretensji do sklepu, bo i tak długo przetrzymali jej zakupiony towar. Baba miała pretensje do pecha, bo ten dwoił się i troił, żeby baba przez cały remont miała kłopoty. To, co baba tu opisała, jest tylko wycinkiem tego, co baba musiała znosić. Ale, żeby wszystko opisać, to trzeba by jeszcze wszystko pamiętać i rzeczywiście napisać książkę. A baba woli pamiętać miłe rzeczy i nudnej książki pisać nie ma zamiaru.

Żeby jednak zakończyć ten wpis czymś optymistycznym, bo baba pasjami lubi optymistyczne zakończenia, to baba donosi, że pęknięta rura nie zdążyła wyrządzić dużych szkód jej meblom. Do ocalenia mebli przyczynił się mąż baby, zwany tu Ślubnym, który, żeby zejść babie z oczu, poszwędał się do piwnicy i całkiem przypadkowo zobaczył, że przy drzwiach suszarni stoi kałuża. W ostatniej chwili wywlókł kartony z meblami na korytarz, więc uszkodzona została tylko jedna paczka stojąca najbliżej rury. Baba szybko przebolała stratę, bo przecież mogło być gorzej. A baba z uporem maniaka dba o to, żeby patrzeć tylko na to, co pełne w przysłowiowej szklance. I na dzisiaj to by było na tyle.

zdjęcie znalezione w sieci

czwartek, 14 maja 2020

Ciąg dalszy remontowej historii



















Uprzedzam historia jest z gatunku długich, szczegółowych i może być nużąca. Kiedy już zdecydowałam się na przeprowadzkę, to trzeba było szybko znaleźć fachowców, którzy by wyremontowali nowe mieszkanie. Zakres prac był duży, bo obejmował generalny remont łazienki i kuchni, wymianę podłóg oraz drzwi, wyrównanie i malowanie ścian oraz wykonanie zabudowy przedpokoju. Zaczęłam od szukania hydraulika, który przerobiłby instalację wodnokanalizacyjną w łazience tak, żeby w niszy z sedesem powstał prysznic, a sedes i umywalka zostały przeniesione na drugą ścianę. I w tym momencie przekonałam się, że fachowiec „nasz pan” i znalezienie kogoś, kto wie jak poprzestawiać rury, graniczy z cudem. Ci co potrafiliby to zrobić mieli terminy zajęte na rok do przodu, zaś ci, którzy ewentualnie chcieli się podjąć  zadania, z góry obwieszczali: „pani tak się nie da, nie ma podejścia do pionu, niech se pani zostawi sedes tu, gdzie jest.” No nie, pani nie chce se zostawić sedesu tu gdzie jest, pani chce mieć tak jak jej wygodnie. Uruchomiłam wszystkie moje znajome, żeby pomagały mi w poszukiwaniach. Koniec końców, jedna z nich prawie gwałtem przymusiła znajomego dewelopera, żeby użyczył swojego hydraulika. Użyczony hydraulik przyszedł w asyście syna, rzucił okiem na rury i powiedział, że da się zrobić, ale przy wyprowadzeniu z pionu wod-kan potrzebny będzie gzymsik. 
- Pan jest fachowcem, więc ja nie będę się panu wtrącała. Proszę tylko, żeby oszczędzał pan miejsce, bo łazienka, jak widać, jest mała – powiedziałam. 
- Zrobi się. Gzymsik będzie na szerokość rury - zapowiedział hydrauluk.
Ustaliliśmy, że za 1000 zł polskich pan wykona usługę, a pracę zacznie następnego dnia. Dałam panu 400 złotych zaliczki na materiały i cała szczęśliwa wróciłam do domu. Następnego dnia przyszedł syn hydraulika i zaczął kuć, wiercić i skręcać. Dwa popołudnia później (robił tylko popołudniami) poszłam zobaczyć postęp prac i z lekka wyrwało mnie z butów. Nie z zachwytu, broń Boże. Spojrzałam i co zobaczyłam? Po otwarciu drzwi łazienki wystarczyło zrobić dwa kroki, żeby wpaść na stojący pośrodku sedes. A jak człowiek bezmyślnie zrobił jeszcze dwa kroki, to miał szansę poobijać sobie kostki o biegnące wzdłuż przeciwległej ściany rury. Ja wiem, że z powodów gastrycznych czasem złośliwie mówiłam o sobie per „królowa sedesu”, ale nigdy nie miałam zapędów, żeby na środku łazienki wystawić sobie tron. A tu proszę, pan hydraulik zdecydował za mnie. Kiedy, już przestałam wytrzeszczać oczy i domknęłam usta, zwróciłam się do fachowca. 
- Proszę pana dlaczego ten sedes stoi na środku i jest odsunięty (40 cm) tak bardzo od ściany? Dlaczego te rury na przyłącza do zlewu i pralki też są odsunięte ? - pytałam dociekliwie. 
- No bo ma być gzymsik – zadeklarował fachowiec, a właściwie syn fachowca. - Sama pani się zgodziła – dobił mnie celnie. 
No fakt, zgodziłam się na gzymsik, ale tylko ten konieczny, który miał ukryć wyprowadzenie z pionu rury do sedesu. Poza tym, ten pieprzony gzymsik miał zajmować maksymalnie 20 cm od ściany i miał być pojedyńczy. O pozostałych gzymsikach nie było mowy. Syn fachowca z lekka się strapił, ale ja nie ustępowałam. - Proszę pana, tak nie może być. Dlaczego nie wkuł pan tych rur w ścianę? - drążyłam temat. 
- No, bo gzymsik – powtarzał jak mantrę. Ale jak pani nie chce – zreflektował się nagle – to ja mogę wkuć te rury, ale to będzie kosztowało dodatkowo 300 zł. - Dobrze, niech pan kuje, zapłacę – powiedziałam zrezygnowana, chociaż wykucie paska o długości niecałych dwóch metrów i szerokości pięciu centymetrów 
za 300 zł wydało mi się ceną dość wygórowaną.

Wieczorem ściągnęłam na oględziny Ślubnego  i tym samym zapewniłam sobie atrakcji ciąg dalszy. Artur obejrzał robotę fachowca i dawaj wydziwiać, że takiej fuszerki to on dawno nie widział, że kogo ja wynajęłam i dlaczego zgodziłam się dopłacić trzy stówy za coś, co nie wykraczało poza zakres wstępnej umowy. Miał rację, ale co z tego? Chciałam jak najszybciej zrobić hydraulikę, bo zbliżał się termin u glazurnika, więc nie było wyjścia – płacz i płać. 
 - Zamiast się wymądrzać, pomyśl co z tym zrobić - powiedziałam wskazując na ciągle stojący na środku sedes. 
- No co zrobić? Trzeba trochę skuć ścianę i dopiero wtedy wyprowadzić rurę z pionu. Facet chciał ułatwić sobie robotę, więc zrobił obejścia przy pomocy kolanek i dlatego sedes wyskoczył ci na środek łazienki - opiniował Ślubny. 
Znam się na hydraulice, jak wilk na gwiazdach, więc nie nie pozostało mi nic innego, jak założyć, że Ślubny wie co mówi. 
- To zadzwoń do hydraulika i mu to powiedz – zaproponowałam. 
- To ty go wynajęłaś, więc nie będę się wtrącał – odpowiedział, ale jak zobaczył mój wzrok, to sam sięgnął po telefon. I miał szczęście, bo jeszcze chwila i zostałabym wdową. Niestety fachowiec nie był uprzejmy odebrać telefonu i pomimo wielu prób ciągle nie było z nim kontaktu. Remont leżał, a ja leżałam i kwiczałam. Szukając pomocy zadzwoniłam do znajomej, która pomogła znaleźć fachowca. Pani Maria znowu stanęła na wysokości zadania i zaalarmowała dewelopera, który skontaktował się z hydraulikiem. Skutek końcowy był taki, że hydraulik wreszcie oddzwonił i raczył przybyć, żeby wybić mi z głowy pretensje i zainkasować pieniądze za usługę. Ale tym razem nie dałam sobie zamydlić oczu jego fachowością i powtórzyłam kropka w kropkę, co mówił Ślubny. Hydraulik zmiękł i zamiast dalej mi truć o gzymsikach wziął się razem z synem (dotychczas jedynym wykonawcą fuszerki) za rozbieranie kunsztownie poklejonych kolanek i skucie kawałka ściany. Następnego dnia robota była skończona. Pozostało tylko zapłacić za usługę i odebrać klucze. Nie mogłam tego zrobić osobiście, bo strzyknęło mi coś w kręgosłupie i byłam chwilowo unieruchomiona. Wysłałam więc Ślubnego, żeby zakończył sprawę i też miał jakieś zasługi na polu remontowania naszego nowego domu. Po powrocie Ślubny zakomunikował, że do umówionej kwoty (1300 zł) dopłacił fachowcowi jeszcze 130 zł. 
- Za co te pieniądze? - spytałam. 
- Ten starszy pokazał mi rachunek na klej i rurę do odpływu. Wiesz oni chcieli, żebym zapłacił im jeszcze 100 zł za to, że zlikwidowali te kolanka, ale się nie zgodziłem – powiedział. 
I co? Dogadałeś się z nimi- spytałam. 
- Nie. Wkurzyli się, bo powiedziałem, że nie będę im dodatkowo płacił, za to że poprawiali po sobie spapraną robotę - wyjaśnił. - Na koniec ten starszy nawyzywał mnie od złodziei. 
- Jak to? - zdziwiłam się. 
- Normalnie, krzyknął mi w drzwiach – złodzieje! - To powiedziałem, że panowie już mi się przedstawiali, więc drugi raz nie ma potrzeby – skończył relację.

I to mógłby być koniec przepychanek z hydraulikami, ale niestety nie był. Najpierw hydraulik poskarżył się deweloperowi, że klient, do którego ten go wysłał, nie zapłacił całej kwoty za usługę. Następnie deweloper z własnej kieszeni dał hydraulikowi stówę i zadzwonił do mnie, bo kiedyś byliśmy znajomymi z pracy. Wyjaśniłam jak wyglądała sytuacja, że hydraulik wyręczył się synem, który zrobił fuszerkę Jednak deweloper wolał stracić stówę niż narazić się fachowcowi. Znajoma, która wymogła na deweloperze pomoc w moim remoncie, czuła się nieswojo, więc oddała stówę deweloperowi. Mnie było bardzo niezręcznie wobec znajomej i dewelopera, więc poczuwałam się do wyrównania im strat. Fachowiec był górą, bo zagrał nam wszystkim na nerwach, ale nic go to nie kosztowało.

Jak się komuś wydaje, że to koniec tej historii, to jest w błędzie. Minęło dwa miesiące. Glazurnik położył glazurę, zamontował prysznic i deszczownicę. I wtedy Ślubny zauważył na ścianie przylegającej do łazienki zaciek. Ściana była wyraźnie mokra. Podsuszona plama nabierała wody, gdy tylko korzystało się z prysznica. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy problemem nie jest wadliwie zainstalowany prysznic. Zadzwoniłam po fachowca. Przyszedł, sprawdził prysznic i żadnej usterki się nie dopatrzył. Kiedy opowiedziałam mu o problemach z hydraulikiem postanowił sprawdzić stan przyłączy. Żeby nie skuwać glazury odkuł ścianę od strony pokoju. I bingo! – w miejscu przyłącza do prysznica ciekła woda. Okazało się, że syn hydraulika nie założył porządnej izolacji i pod wpływem ciepłej wody wszystko się rozszczelniło, stąd mokra ściana. Fachowiec naprawił wadę, zakleił dziury, wygładził ścianę, a mnie zostało tylko za to zapłacić. Mam umowę, którą podpisałam z hydraulikiem, mam świadka, który poprawiał fuszerkę, mam zdjęcia rozkutej ściany, ale nic z tym nie zrobię. Dlaczego? Ano dlatego, że po pierwsze primo, szkoda mi nerwów i czasu. Po drugie primo, nie chcę robić nic co komplikowałoby sprawę znajomej i deweloperowi, bo ci ludzie chcieli mi pomóc, a ja to doceniam. Dlatego pan hydraulik może spać spokojnie.

I to by było tyle. Na dzisiaj, bo mówiłam prawdę, że mogłabym napisać książkę z remontem w tytule. Książka dla czytelników niebędących świadkami mojej remontowej martyrologii może nie byłaby ciekawa, ale na pewno długa.