Szukaj na tym blogu

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą remont. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą remont. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 19 maja 2020

Kontynuacja remontowych historii

Kiedy już pożegnałam się z hydraulikami przyszli kolejni fachowcy. Fachowców było dwóch i obaj panowie byli zaprzeczeniem obiegowej opinii o fachowcach. Po pierwsze, byli bardzo uprzejmi nie tylko wobec klienta, czyli mnie, ale też wobec siebie. Zwracali się do siebie per Aruś i Heniuś. Współpracowali ze sobą bez najmniejszych nawet zgrzytów. Po drugie, byli punktualni i wszystko robili bardzo solidnie. W czym więc problem? No właśnie w tym, że byli tacy akuratni, do bólu dokładni i wciąż pytali mnie o zdanie. 

Można powiedzieć, że babie nie dogodzi, ale można też zrozumieć babę, która nie rozróżnia włączników nadtynkowych od podtynkowych, nie łapie niuansów czy drzwi są przylgłowe czy bezprzylgłowe i zupełnie się nie zna na wielu innych tego typu ciekawostkach. Baba wiedziała, że chce żeby było ładnie, ale proces dochodzenia do „ładnie” bardzo babę męczył. Baba kilka razy dziennie pytała się jaki diabeł ją podkusił, żeby zmieniać mieszkanie, ale żaden się nie przyznał. Dodatkowo babę i fachowców bardzo męczył pech.

Najpierw przy zrywaniu w kuchni podłogi została uszkodzona elektryka, więc baba zapoznała się z rodzajami kabli i przeżyła pierwsze zalanie pokoju. Co mają uszkodzone kable w kuchni do zalanej podłogi w pokoju? Jak się ma pecha, to dużo. Fachowcy nie mając prądu w kuchennym gniazdku skorzystali z przedłużacza, do którego była podłączona lodówka. Lodówkę na środku pokoju postawiła baba, więc nawet nie powinna mieć pretensji do fachowców, którzy przecież wyłączyli zasilanie na chwilę. A że potem zapomnieli włączyć, cóż zdarza się. Z rozmrożonej lodówki wyciekło na panele trochę wody, ale baba przyszła na czas, zobaczyła, powycierała i uspokoiła zestresowanych fachowców.

Drugie zalanie było gorsze, bo fachowcy zabronili babie szwendać się po chałupie. Klej na świeżo położonej podłodze miał dokładnie związać, więc nie można było po niej chodzić. A że baba fruwać nie umie, to karnie zastosowała się do wytycznych i przez dwa dni nie zajrzała do remontowanej chałupy. Trzeciego dnia baba przyszła i od progu wpadła w zachwyt nad pięknie ułożoną podłogą na połowie chałupy. Potem baba zajrzała do pokoju, w którym stała lodówka i aż pociemniało jej w oczach. Na środku pokoju było małe bajoro, ograniczone rozmiękłymi kartonowymi pudłami, które baba przywlokła ze starego mieszkania. Ślubny baby rozgryzł powód zalania, bo wypatrzył, że fachowcy oparli o lodówkę zakupiony przez babę brodzik, a ten się osunął, rozłączając wtyczkę lodówki od gniazdka. Tak, czy siak, lodówka się całkowicie rozmroziła, wylewając wodę na podłogę. Po otwarciu okropnie  śmierdziała, bo w 30 stopniowym upale wszystko się zepsuło. Jak już baba, nadwyrężając swój kręgosłup, zlikwidowała powódź, to zabrała się do opróżniania zamrażalnika. Smród rozmrożonego mięsa, grzybków, warzywek wyciskał babie łzy z oczu, ale baba twarda jest, więc nawet się nie posmarkała. Przez następne dni baba wizytowała chałupę i bacznie obserwowała panele. Baba jest naiwna i lubi się łudzić, więc pocieszała się, że przecież jak jest  gorąco to jest szansa, że podłoga szybko wyschnie i będzie dobrze. Do pocieszania baba miała jeszcze strapionych fachowców, którzy patrzyli z niepokojem na podłogę i na babę. Kiedy już elektryka była naprawiona, gniazdka założone, ściany wygładzone, drzwi obsadzone i wszystko inne co było do zamontowania było zamontowane, baba pożegnała fachowców.

Nie na długo, bo panele jednak wstały. Fachowcy obiecali babie, że jak dokupi trochę paneli, żeby wymienić te spuchnięte, to oni przyjdą i wymienią. I tak baba zaczęła kolędować po wszystkich sklepach budowlanych w mieście. Latała z kawałkiem deski pod pachą i molestowała sprzedawców, żeby sprawdzali, czy przypadkiem nie znajdą choć jednej paczki paneli o nazwie złoty dąb kanadyjski. Niestety, nie znaleźli. Kiedy baba z powodu upałów i ilości wychodzonych kilometrów była już bliska zejścia trafiła do pana sprzedawcy, który miał litościwe serce i chciał babie pomóc. Pan ów pogrzebał w komputerze, wykonał kilka telefonów i poinformował babę, że takich paneli na rynku nie ma. Okazało się, że baba kupiła ostatnią partię paneli tego typu, a fabryka w Niemczech się zamknęła, więc nowych dostaw nie będzie. Babie opadły ręce i wszystko co mogło jej opaść. Ale nie na długo, bo baba jednak chciała skończyć ten remont.

Zaczęła więc przekonywać samą siebie, że skoro fachowcy zrobili potop, to niech fachowcy się martwią. Jak już się przekonała, to zadzwoniła do młodszego fachowca z informacją, że dodatkowych paneli nie ma i nie będzie. Fachowiec się zmartwił, ale powiedział, że jak tak, to oni poprzekładają panele, żeby te napuchnięte znalazły się gdzieś pod meblami. Babie kamień spadł z serca, bo nie miała sumienia obciążać fachowców zakupem 25 m2 nowych paneli. Baba wiedziała, gdzie mniej więcej mają stać meble, więc szybko się tą wiedzą z fachowcami podzieliła. I już tydzień później miała starą-nową podłogę. Fachowcy nie byli szczęśliwi, że mieli dodatkową niepłatną robotę, ale przy babie nie narzekali. Baba z kolei uznała, że zrobiła co mogła, żeby ograniczyć straty, więc, jak psu miska, należą się jej brawa i prosta podłoga.

Kolejnym etapem remontu miała być zabudowa kuchni i przedpokoju. Z kuchnią był kłopot, bo nie jest prosto zrobić kuchnię pod wymiar, gdy wszystkie ściany są krzywe. Baba była skłonna pójść na konieczne kompromisy, ale jednego nie mogła odpuścić. Wszystkie dolne szafki musiały mieć szuflady z cichym domykiem, bo baba miała dość tarzania się po podłodze z głośnymi przekleństwami, ile razy walnęła łbem o kuchenny blat. Baba tak się zafiksowała na szufladach, że nie tylko ma szuflady nisko, ale też ma dwie szufladki na tyle wysoko, że żeby do nich zajrzeć powinna wleźć na drabinę. Ale baba nie ma do siebie pretensji, bo w końcu nie jest Szelągowską i mógł jej się projekt trochę popierdykać. Baba potrafi szukać dobrych stron we wszystkim, więc szybko sobie wytłumaczyła, że przecież nie musi do szuflad zaglądać. Kto jej każe? Będzie tam trzymała ściereczki. W końcu ręką do szuflady sięgnie, a oglądać każdej ścierki przed wyjęciem nie musi. Czyli jest dobrze, a nawet jeszcze lepiej i tego baba się trzyma. Najmniej problemów było z urządzaniem przedpokoju, bo stolarz w mig pojął czego baba oczekuje i bez zadawania babie dociekliwych pytań wszystko zrobił. Jakby tego było mało, to wszystko zrobił dobrze. Baba była wprost orgazmicznie szczęśliwa, bo babie do szczęścia dużo nie trzeba. A po tym, jak babie się wszystko przy tym remoncie tak pieprzyło, to jakiś orgazm się należał.

Ale, że jak jest za dobrze, to nie jest dobrze, więc o babie przypomniał sobie pech. I baba przeżyła trzecie zalanie. A dokładnie zalaniu uległy nowe meble baby przechowywane w suszarni. Baba nie ma zwyczaju kupować mebli do blokowej suszarni, ale sklep i przeciągający się remont zmusili babę do szukania tymczasowych rozwiązań. Baba nawet nie miała pretensji do sklepu, bo i tak długo przetrzymali jej zakupiony towar. Baba miała pretensje do pecha, bo ten dwoił się i troił, żeby baba przez cały remont miała kłopoty. To, co baba tu opisała, jest tylko wycinkiem tego, co baba musiała znosić. Ale, żeby wszystko opisać, to trzeba by jeszcze wszystko pamiętać i rzeczywiście napisać książkę. A baba woli pamiętać miłe rzeczy i nudnej książki pisać nie ma zamiaru.

Żeby jednak zakończyć ten wpis czymś optymistycznym, bo baba pasjami lubi optymistyczne zakończenia, to baba donosi, że pęknięta rura nie zdążyła wyrządzić dużych szkód jej meblom. Do ocalenia mebli przyczynił się mąż baby, zwany tu Ślubnym, który, żeby zejść babie z oczu, poszwędał się do piwnicy i całkiem przypadkowo zobaczył, że przy drzwiach suszarni stoi kałuża. W ostatniej chwili wywlókł kartony z meblami na korytarz, więc uszkodzona została tylko jedna paczka stojąca najbliżej rury. Baba szybko przebolała stratę, bo przecież mogło być gorzej. A baba z uporem maniaka dba o to, żeby patrzeć tylko na to, co pełne w przysłowiowej szklance. I na dzisiaj to by było na tyle.

zdjęcie znalezione w sieci

czwartek, 14 maja 2020

Ciąg dalszy remontowej historii



















Uprzedzam historia jest z gatunku długich, szczegółowych i może być nużąca. Kiedy już zdecydowałam się na przeprowadzkę, to trzeba było szybko znaleźć fachowców, którzy by wyremontowali nowe mieszkanie. Zakres prac był duży, bo obejmował generalny remont łazienki i kuchni, wymianę podłóg oraz drzwi, wyrównanie i malowanie ścian oraz wykonanie zabudowy przedpokoju. Zaczęłam od szukania hydraulika, który przerobiłby instalację wodnokanalizacyjną w łazience tak, żeby w niszy z sedesem powstał prysznic, a sedes i umywalka zostały przeniesione na drugą ścianę. I w tym momencie przekonałam się, że fachowiec „nasz pan” i znalezienie kogoś, kto wie jak poprzestawiać rury, graniczy z cudem. Ci co potrafiliby to zrobić mieli terminy zajęte na rok do przodu, zaś ci, którzy ewentualnie chcieli się podjąć  zadania, z góry obwieszczali: „pani tak się nie da, nie ma podejścia do pionu, niech se pani zostawi sedes tu, gdzie jest.” No nie, pani nie chce se zostawić sedesu tu gdzie jest, pani chce mieć tak jak jej wygodnie. Uruchomiłam wszystkie moje znajome, żeby pomagały mi w poszukiwaniach. Koniec końców, jedna z nich prawie gwałtem przymusiła znajomego dewelopera, żeby użyczył swojego hydraulika. Użyczony hydraulik przyszedł w asyście syna, rzucił okiem na rury i powiedział, że da się zrobić, ale przy wyprowadzeniu z pionu wod-kan potrzebny będzie gzymsik. 
- Pan jest fachowcem, więc ja nie będę się panu wtrącała. Proszę tylko, żeby oszczędzał pan miejsce, bo łazienka, jak widać, jest mała – powiedziałam. 
- Zrobi się. Gzymsik będzie na szerokość rury - zapowiedział hydrauluk.
Ustaliliśmy, że za 1000 zł polskich pan wykona usługę, a pracę zacznie następnego dnia. Dałam panu 400 złotych zaliczki na materiały i cała szczęśliwa wróciłam do domu. Następnego dnia przyszedł syn hydraulika i zaczął kuć, wiercić i skręcać. Dwa popołudnia później (robił tylko popołudniami) poszłam zobaczyć postęp prac i z lekka wyrwało mnie z butów. Nie z zachwytu, broń Boże. Spojrzałam i co zobaczyłam? Po otwarciu drzwi łazienki wystarczyło zrobić dwa kroki, żeby wpaść na stojący pośrodku sedes. A jak człowiek bezmyślnie zrobił jeszcze dwa kroki, to miał szansę poobijać sobie kostki o biegnące wzdłuż przeciwległej ściany rury. Ja wiem, że z powodów gastrycznych czasem złośliwie mówiłam o sobie per „królowa sedesu”, ale nigdy nie miałam zapędów, żeby na środku łazienki wystawić sobie tron. A tu proszę, pan hydraulik zdecydował za mnie. Kiedy, już przestałam wytrzeszczać oczy i domknęłam usta, zwróciłam się do fachowca. 
- Proszę pana dlaczego ten sedes stoi na środku i jest odsunięty (40 cm) tak bardzo od ściany? Dlaczego te rury na przyłącza do zlewu i pralki też są odsunięte ? - pytałam dociekliwie. 
- No bo ma być gzymsik – zadeklarował fachowiec, a właściwie syn fachowca. - Sama pani się zgodziła – dobił mnie celnie. 
No fakt, zgodziłam się na gzymsik, ale tylko ten konieczny, który miał ukryć wyprowadzenie z pionu rury do sedesu. Poza tym, ten pieprzony gzymsik miał zajmować maksymalnie 20 cm od ściany i miał być pojedyńczy. O pozostałych gzymsikach nie było mowy. Syn fachowca z lekka się strapił, ale ja nie ustępowałam. - Proszę pana, tak nie może być. Dlaczego nie wkuł pan tych rur w ścianę? - drążyłam temat. 
- No, bo gzymsik – powtarzał jak mantrę. Ale jak pani nie chce – zreflektował się nagle – to ja mogę wkuć te rury, ale to będzie kosztowało dodatkowo 300 zł. - Dobrze, niech pan kuje, zapłacę – powiedziałam zrezygnowana, chociaż wykucie paska o długości niecałych dwóch metrów i szerokości pięciu centymetrów 
za 300 zł wydało mi się ceną dość wygórowaną.

Wieczorem ściągnęłam na oględziny Ślubnego  i tym samym zapewniłam sobie atrakcji ciąg dalszy. Artur obejrzał robotę fachowca i dawaj wydziwiać, że takiej fuszerki to on dawno nie widział, że kogo ja wynajęłam i dlaczego zgodziłam się dopłacić trzy stówy za coś, co nie wykraczało poza zakres wstępnej umowy. Miał rację, ale co z tego? Chciałam jak najszybciej zrobić hydraulikę, bo zbliżał się termin u glazurnika, więc nie było wyjścia – płacz i płać. 
 - Zamiast się wymądrzać, pomyśl co z tym zrobić - powiedziałam wskazując na ciągle stojący na środku sedes. 
- No co zrobić? Trzeba trochę skuć ścianę i dopiero wtedy wyprowadzić rurę z pionu. Facet chciał ułatwić sobie robotę, więc zrobił obejścia przy pomocy kolanek i dlatego sedes wyskoczył ci na środek łazienki - opiniował Ślubny. 
Znam się na hydraulice, jak wilk na gwiazdach, więc nie nie pozostało mi nic innego, jak założyć, że Ślubny wie co mówi. 
- To zadzwoń do hydraulika i mu to powiedz – zaproponowałam. 
- To ty go wynajęłaś, więc nie będę się wtrącał – odpowiedział, ale jak zobaczył mój wzrok, to sam sięgnął po telefon. I miał szczęście, bo jeszcze chwila i zostałabym wdową. Niestety fachowiec nie był uprzejmy odebrać telefonu i pomimo wielu prób ciągle nie było z nim kontaktu. Remont leżał, a ja leżałam i kwiczałam. Szukając pomocy zadzwoniłam do znajomej, która pomogła znaleźć fachowca. Pani Maria znowu stanęła na wysokości zadania i zaalarmowała dewelopera, który skontaktował się z hydraulikiem. Skutek końcowy był taki, że hydraulik wreszcie oddzwonił i raczył przybyć, żeby wybić mi z głowy pretensje i zainkasować pieniądze za usługę. Ale tym razem nie dałam sobie zamydlić oczu jego fachowością i powtórzyłam kropka w kropkę, co mówił Ślubny. Hydraulik zmiękł i zamiast dalej mi truć o gzymsikach wziął się razem z synem (dotychczas jedynym wykonawcą fuszerki) za rozbieranie kunsztownie poklejonych kolanek i skucie kawałka ściany. Następnego dnia robota była skończona. Pozostało tylko zapłacić za usługę i odebrać klucze. Nie mogłam tego zrobić osobiście, bo strzyknęło mi coś w kręgosłupie i byłam chwilowo unieruchomiona. Wysłałam więc Ślubnego, żeby zakończył sprawę i też miał jakieś zasługi na polu remontowania naszego nowego domu. Po powrocie Ślubny zakomunikował, że do umówionej kwoty (1300 zł) dopłacił fachowcowi jeszcze 130 zł. 
- Za co te pieniądze? - spytałam. 
- Ten starszy pokazał mi rachunek na klej i rurę do odpływu. Wiesz oni chcieli, żebym zapłacił im jeszcze 100 zł za to, że zlikwidowali te kolanka, ale się nie zgodziłem – powiedział. 
I co? Dogadałeś się z nimi- spytałam. 
- Nie. Wkurzyli się, bo powiedziałem, że nie będę im dodatkowo płacił, za to że poprawiali po sobie spapraną robotę - wyjaśnił. - Na koniec ten starszy nawyzywał mnie od złodziei. 
- Jak to? - zdziwiłam się. 
- Normalnie, krzyknął mi w drzwiach – złodzieje! - To powiedziałem, że panowie już mi się przedstawiali, więc drugi raz nie ma potrzeby – skończył relację.

I to mógłby być koniec przepychanek z hydraulikami, ale niestety nie był. Najpierw hydraulik poskarżył się deweloperowi, że klient, do którego ten go wysłał, nie zapłacił całej kwoty za usługę. Następnie deweloper z własnej kieszeni dał hydraulikowi stówę i zadzwonił do mnie, bo kiedyś byliśmy znajomymi z pracy. Wyjaśniłam jak wyglądała sytuacja, że hydraulik wyręczył się synem, który zrobił fuszerkę Jednak deweloper wolał stracić stówę niż narazić się fachowcowi. Znajoma, która wymogła na deweloperze pomoc w moim remoncie, czuła się nieswojo, więc oddała stówę deweloperowi. Mnie było bardzo niezręcznie wobec znajomej i dewelopera, więc poczuwałam się do wyrównania im strat. Fachowiec był górą, bo zagrał nam wszystkim na nerwach, ale nic go to nie kosztowało.

Jak się komuś wydaje, że to koniec tej historii, to jest w błędzie. Minęło dwa miesiące. Glazurnik położył glazurę, zamontował prysznic i deszczownicę. I wtedy Ślubny zauważył na ścianie przylegającej do łazienki zaciek. Ściana była wyraźnie mokra. Podsuszona plama nabierała wody, gdy tylko korzystało się z prysznica. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy problemem nie jest wadliwie zainstalowany prysznic. Zadzwoniłam po fachowca. Przyszedł, sprawdził prysznic i żadnej usterki się nie dopatrzył. Kiedy opowiedziałam mu o problemach z hydraulikiem postanowił sprawdzić stan przyłączy. Żeby nie skuwać glazury odkuł ścianę od strony pokoju. I bingo! – w miejscu przyłącza do prysznica ciekła woda. Okazało się, że syn hydraulika nie założył porządnej izolacji i pod wpływem ciepłej wody wszystko się rozszczelniło, stąd mokra ściana. Fachowiec naprawił wadę, zakleił dziury, wygładził ścianę, a mnie zostało tylko za to zapłacić. Mam umowę, którą podpisałam z hydraulikiem, mam świadka, który poprawiał fuszerkę, mam zdjęcia rozkutej ściany, ale nic z tym nie zrobię. Dlaczego? Ano dlatego, że po pierwsze primo, szkoda mi nerwów i czasu. Po drugie primo, nie chcę robić nic co komplikowałoby sprawę znajomej i deweloperowi, bo ci ludzie chcieli mi pomóc, a ja to doceniam. Dlatego pan hydraulik może spać spokojnie.

I to by było tyle. Na dzisiaj, bo mówiłam prawdę, że mogłabym napisać książkę z remontem w tytule. Książka dla czytelników niebędących świadkami mojej remontowej martyrologii może nie byłaby ciekawa, ale na pewno długa.


środa, 13 maja 2020

Pierwsza wiosna w moim nowym domu i wspomnienie starego remontu



W ubiegłym roku przeprowadziłam się do nowego domu i zaczęłam od nowa urządzać swoje cztery kąty. Na myśl o remoncie cierpła mi skóra, ale wiadomo, jak się chce mieć lepiej, to czasem trzeba trochę pocierpieć. Jak trzeba, to trzeba. Ja zgodna kobita jestem, więc zaczęłam remont i wzięłam się za pakowanie manatków. Nie jest łatwo spakować w tobołki 35 lat życia, ale jeszcze trudniej jest ogarnąć fachowców. Dotychczas wszystkie remonty robiliśmy wespół w zespół z moim Ślubnym, ale nie tym razem. Ani on ani ja nie mamy już do tego zdrowia. Chcąc nie chcąc – zostali fachowcy. Remontowa story w wykonaniu fachowców była tragikomiczna, ale jakoś nie było mi bardzo do śmiechu. Szczególnie, że Ślubny cierpiał niewymownie, że obce chłopy pieprzą robotę w jego chałupie. A wiadomo, jak chłop cierpi, szczególnie niewymownie, to nie ma siły, żeby wszystko co w okolicy nie odczuło rozmiarów jego cierpienia. Najczęściej w okolicy chłopa znajdowałam się ja, więc co użyłam to moje. Kiedyś, gdy głównym fachowcem od remontów był Ślubny, żartowałam, że jak nic zostanę św. Barbarą Męczennicą od remontów, bo robienie za pomocnika domowego fachowca było bardzo wyczerpujące. Teraz wiem, że może być gorzej. Oprócz upierdliwych fachowców można jeszcze dostać w bonusie niezadowolonego pana domu, który w nic się nie wtrąca (hahaha), ale wszystko ocenia. A oceniać było co, bo wszystko co mogło pójść źle, tak właśnie szło. Książkę mogłabym o tym napisać, ale jeszcze nie dziś. Ja nie Hitchcock, żeby zaczynać od katastrofy poprzedzającej kolejną katastrofę.

Na początek zacznę łagodnie historyjką z zamierzchłych czasów, jak to ze Ślubnym robiłam remont i pochwalę się widokiem z okna mojego nowego mieszkania. Ciąg dalszy remontowych zmagań opiszę później. 
 
* * *
 

Moja kuchnia od dawna wymagała remontu, ale odkładałam ten remont najdłużej jak mogłam. Po pierwsze, remont sam w sobie nie jest niczym przyjemnym, po drugie, remont robiony z moim mężem, to droga przez mękę. 
Artur ma wykształcenie matematyczne, duszę poety a w kwestii udowadniania swojej męskości jest upierdliwy jak młot pneumatyczny. I nic nie mogę na to poradzić, że dla mojego męża bycie męskim jest równoznaczne z byciem samowystarczalnym. Koleżanki bardzo mi zazdroszczą, że Artur potrafi wszystko zrobić, ale nie wiedzą, jaką cenę płacę za posiadanie osobistego fachowca od wszystkiego. Faktem jest, że ile razy wspólnie odnawiamy mieszkanie, tyle razy boję się, że z własnej inicjatywy zostanę wdową. Chętnie powierzyłabym wykonanie remontu fachowcom, ale Artur na najmniejszą sugestię na ten temat wpadał w święte oburzenie i grzmiał jak ksiądz na ambonie – Zastanów się kobieto. Czy ja jestem głupi, żeby płacić za coś, co mogę zrobić sam? Nie mówię, że nie możesz, ale przy ostatnim remoncie mało się nie pozabijaliśmy, więc może… – oponowałam nieśmiało. Ale nie dokończyłam, bo po minie Artura było widać, że upór w kwestii wynajęcia fachowca grozi rozwodem. Cóż, mój mąż jest typowym zodiakalnym baranem a jak się na coś uprze, to baranem jest nie tylko ze względu na datę urodzin. A, że ktoś musi być mądrzejszy, to padło na mnie. Ustąpiłam i chciał nie chciał, zaczęliśmy remont.

W planach mieliśmy skucie starej glazury i terakoty, położenie nowych płytek, pomalowanie ścian i zawieszenie szafek. Z nieznanych mi przyczyn, Artur na czas remontu wyłączył mózg a postawił wyłącznie na mięśnie. Widocznie jako prawdziwy mężczyzna nie potrafił robić dwóch rzeczy jednocześnie, więc albo robił, albo myślał. Wszystko zaczynał od końca, ale oczywiście nie dał sobie nic powiedzieć. Zamiast opracować kolejność działań, zaczął od kompletnej demolki. Zdjął kuchenne szafki i wstawił je do pokoju. Dlaczego te szafki mają stać w pokoju? – zapytałam zirytowana. No wiesz, ten gość który miał je zabrać na razie ich nie odbierze – spokojnie odparł Artur. I zanim zdążyłam się oburzyć i zaprotestować, Artur rzucił się do skuwania kafelków. Gdy kuchnia przypominała gruzowisko, mojego męża nagle olśniło. O kurcze! – powiedział do siebie - nie bardzo pamiętam, jak trzeba kłaść płytki. Jak to nie pamiętasz, przecież już kładłeś kafelki? - zapytałam zdziwiona. - Spokojnie, nie żołądkuj się – mruknął, po czym rozsiadł się na środku wybebeszonej kuchni, zapalił papieroska i popijając kawusię zaczął czytać poradnik: „Jak układać terakotę”. Tak minął nam pierwszy dzień remontu. Drugiego dnia Artur oznajmił głosem odkrywcy – Ta podłoga jest cholernie krzywa. Bez dużej poziomicy nic nie zrobię. Poziomicy oczywiście nie przygotował, więc mieliśmy akcję „poziomica”. Artur obdzwaniał wszystkich znajomych w poszukiwaniu poziomicy a przy okazji prowadził towarzyskie pogawędki. Zagajał co słychać, skarżył się że musi robić remont, więc licznik bił, czas uciekał, a mnie trzęsła cholera. Pod wieczór, bingo, znalazła się poziomica. Artura odwiedził kolega (właściciel poziomicy) i obaj panowie, siedząc na gruzach mojej kuchni, prowadzili towarzyską rozmowę. Mąż zaserwował kawusię, bo ja nie zaproponowałam żadnego poczęstunku w nadziei, że kolega nieugoszczony szybciej sobie pójdzie. Niestety, mój brak obycia na nic się zdał, bo kolega wyszedł dopiero po trzech godzinach. Po wyjściu gościa, ślubas stwierdził – Już za późno, żeby zaczynać robotę, to ja sobie trochę poczytam. Jak powiedział, tak zrobił. Tym razem książka miała tytuł „Umysł początkującego” i dotyczyła medytacji, a jedną z medytujących była jakaś „siedząca żaba”. Artur skupiał się na swoim rozwoju duchowym, a ja, coraz bardziej wątpiąca w jego umysł, czułam się tak, jakbym osobiście jadła tę medytującą żabę. Trzeciego dnia walczyliśmy o poziom. Oczywiście, poziom naszej podłogi, bo wszystkie inne rzeczy postawione były w pionie, tyle, że na głowie. Całą wylewkę muszę zrobić od nowa – zakomunikował Artur. Daj spokój – powiedziałam - nic się nie stanie, gdy podłoga będzie trochę krzywa, a robienie od nowa wylewki, to dodatkowy koszt i kłopot. Niestety, Artur nadął się, spojrzał na mnie jak na kretynkę i stwierdził - Ja robię porządnie, albo wcale. Nie miałam wyjścia, żeby go nie zabić, musiałam się ewakuować. Gdy wróciłam wieczorem, na podłodze kuchennej leżała cementowa maź, a dumny Artur już od progu zachwalał swoje dzieło – Patrz, jak mi pięknie wyszło. Nie widziałam powodu do zachwytu, więc bez słowa wzięłam się za przygotowanie kolacji. Przy okazji, żeby coś znaleźć bawiłam się w grzybiarza, bo w jednym pokoju miałam całe wyposażenie pokoju wypoczynkowego, dwa komplety kuchenne, o lodówce i różnych narzędziach przydatnych w remoncie, nawet nie wspomnę. Przygotowanie posiłku w takich warunkach nie było łatwe, ale jak mus to mus. Gdy kolacja była gotowa, ślubas raz jeszcze zagrał mi na nerwach. Artur, chodź na kolację – zawołałam. Na noc nie będę się objadał, bo to niezdrowo – odpowiedział i poszedł do łazienki. Biorąc prysznic, śpiewał sobie na całe gardło a ja nawet nie miałam jak „popyszczyć” , bo woda zagłuszała moje darcie gęby. Po 20 minutach wyszedł z łazienki, cały czyściutki i zadowolony, popatrzył na mnie przylepnie i już widziałam, co ma na myśli. W odwecie kazałam mu iść spać. Skoro nie miał apetytu na moją kolację i nie obchodzą go moje nerwy, to ja mogę nie mieć apetytu na te rzeczy. Położyłam się do łóżka, ale nie mogłam usnąć. Pół nocy obracałam się, jak kurczak na rożnie. Bałam się, że ze złości trafi mnie szlag albo co gorsze zabiję własnego męża. Za to Artur spał snem sprawiedliwego, chrapał głośno a puste ściany kuchni robiły za echo. Następne kilka dni Artur układał płytki, więc widziałam głównie jego wypięty tyłek i wysunięty język. Nie miałam pojęcia, że układanie kafelków wymaga tyle skupienia, ale widocznie wymagało, skoro Artur musiał sobie pomagać językiem a na każde moje słowo reagował warknięciem. Gdy podłoga i ściany były oklejone ceramiką przyszła kolej na powieszenie szafek. Artur szalał z wiertarką, mocując kołki tak, jakby na każdej szafce miał siedzieć słoń. To, że jego staranność była przesadna i wszystko trwało dużo dłużej niż powinno, nie miało dla niego znaczenia. Artur jest dokładny aż do bólu, a że jego dokładność boli głównie mnie, to nie jego problem. Bo, co on winien, że ja mam niezrozumiałe pretensje? Przecież, żaden fachowiec nie zrobiłby remontu tak solidnie, więc, o co chodzi? W końcu, własnymi siłami wyremontował kuchnię, a że trwało to dłużej, to przecież nie jego wina i tylko czepialska baba może tej oczywistej prawdy nie rozumieć.

Cóż, znowu musiałam wykazać się tzw. kobiecą mądrością. Uznać, że od mężczyzny nie można za wiele wymagać i cieszyć się z tego co mam. Koleżanki podziwiają moją „nową kuchnię” i wciąż są pełne podziwu dla mojego „starego” męża, więc mówię sobie - wszystko dobre, co się dobrze kończy. I tego będę się trzymać. A mam inne wyjście? Coś mi się wydaje, że nie.

I na dzisiaj to by było na tyle. 


Leżę w łóżku i patrzę

Wyglądam przez okno i to widzę




poniedziałek, 20 czerwca 2011

Remontu ciąg dalszy........

Przysłowie mówi, że nie miała baba kłopotu, to kupiła sobie prosię. Ja też chyba miałam za wygodnie, bo zachciało mi się remontu. Chciałam to mam za swoje. Pokój przypomina pobojowisko a końca nie widać. Samokrytycznie muszę przyznać, że trochę w tym mojej winy, bo zmieniła mi się koncepcja. Musiałam zmienić kolor farby, bo ta, którą kupiłam, okazała się nie taka, jaka miała być. Poza tym trzeba było trochę przerobić gotowe już półki. Nic nie poradzę, że najlepsze pomysły przychodzą mi do głowy ostatnie. Jest jak jest.

Jednak Ślubas nie rozumie i wznosi oczy do nieba, zgrzyta zębami, skarży się kumplom a na mnie patrzy spode łba. Trudno, niech się patrzy, jakoś to zniosę. Za to po remoncie będziemy oboje zadowoleni.

Niech się cieszy, że jestem tylko trochę podobna do mojej cioci Helenki. Ona to dopiero miała fantazję. Pamiętam, jak z wersalki własnoręcznie zrobiła dwa fotele. A łóżko z baldachimem, które się jej znudziło, obiła siatką i zrobiła kurom ekskluzywny kojec. I to nie były jej jedyne nowatorskie pomysły, bo miała duszę artystki i nie widziała przeszkód. Zawodowo zajmowała się kwiaciarstwem, ale układanie bukietów nie wyczerpywało jej potrzeby upiększania wszystkiego wokół. W ogóle, to ciocia Helenka urodziła się trochę za wcześnie i nie pasowała do reguł siermiężnego socjalizmu. Dzisiaj miałaby o wiele większe pole do popisu.

I na tym kończę ten wpis, bo muszę iść udobruchać Ślubasa.

wtorek, 17 maja 2011

Terapeutyczne działanie kozy

Nowy tydzień zaczęłam od planowania nowych zadań. Pomyślałam, że skoro na stare problemy nie mogę nic poradzić, to powinnam zająć się realizowaniem zmian, które poprawią mi nastrój.

Większość czasu spędzam w domu, więc od niego zaczęłam. Rozejrzałam się po pokoju i doszłam do wniosku, że wymaga malowania. Ściany ze strukturą szybciej przyjmują kurz, więc już trochę wiać, że od malowania minęło dwa lata a zresztą kolor przydymionej pomarańczy już mi się znudził. Marzy mi się jakiś odcień zieleni, może miętowy. Poza tym trzeba wreszcie powiesić telewizor, bo głupio wygląda stojąc na niskiej półce, no i niewygodnie się go ogląda. Miejsce po telewizorze trzeba jakoś wykorzystać a taka duża półka świetnie nadaje się do przerobienia na szafkę. Wystarczyłoby zamówić drzwiczki, trzy półki do środka, uchwyty i zawiasy. Zadzwoniłam do sklepu i bingo – mają płytę meblową, z której jest reszta mebli. Skoro tak dobrze się złożyło, to przy okazji przydałoby się zrobić parę półek, bo wkurzają mnie książki ułożone w piramidkę i te schowane na parapecie za zasłoną.

Jak się bawić to na całego, ale trzeba obłaskawić męża, który ma to wszystko poskręcać i pomalować. Najprostszym sposobem jest przyznanie mu racji. Ponieważ przy każdym remoncie mąż smędzi, że ma dosyć malowania ram, co wiosnę udowadnia, że opłaty za grzanie byłyby mniejsze, gdybyśmy zmienili okna, to teraz będzie jak chciał. A przecież po wymianie okien ściany trzeba pomalować, to jest „oczywista oczywistość”, więc nie powinien narzekać, że wymyśliłam niepotrzebnie remont. Co do mnie, to mam świadomość, że robienie remontu, w moim stanie ducha i ciała, trochę przypomina anegdotę o kozie, ale liczę na to, że po wszystkim będę zadowolona jak Żyd.

* * *

Przychodzi biedny Żyd do rabina i prosi o radę:
Oj, mądry Rebe, pomóż mi. To moje życie takie ciężkie: mieszkam w niewielkiej chatce z żoną, czwórką dzieci, babcią, dziadkiem i jeszcze teściową. Już się zupełnie nie mieścimy w tej małej izdebce. Oj pomóż, mądry Rebe...
Na to Rabin powiada:
Słyszałem, że masz w obórce kozę?...
- Tak Rebe, mam jedną kozę, co daje mleko, którym karmię dzieci.
- To ją teraz sprowadź do domu - mówi rabin.
Rebe, Rebe, co ty mówisz?... Ja, żona, czwórka dzieci, żona, teściowa i jeszcze koza?... To jak ja teraz będę mieszkał?...
Ale rabin był nieubłagany - musisz wprowadzić sobie kozę do domu!!
Za parę tygodni rabin spotyka tego Żyda i pyta się:
- A co tam Icek u ciebie?
Oj Rebe. Teraz to już zupełnie nie da się żyć w domu. Ja, żona, czwórka dzieci, żona, teściowa, dziadek i jeszcze teraz ta koza. To już nie jest życie.
Na to rabin powiada:
- To zabierz kozę z powrotem do obórki.
Za niedługo rabin jeszcze raz spotyka Żyda i pyta się go:
Jak tam Icek, w twoim domu?...
- Oj, Rebe. Jakiś ty mądry! Jak my teraz mamy w domu dużo miejsca. Świetnie mieścimy się w tej izdebce - ja, żona, czwórka dzieci, żona, teściowa i dziadek. Oj jakiś ty mądry, Rebe...
Przychodzi biedny Żyd do rabina i prosi o radę:
Oj, mądry Rebe, pomóż mi. To moje życie takie ciężkie: mieszkam w niewielkiej chatce z żoną, czwórką dzieci, babcią, dziadkiem i jeszcze teściową. Już się zupełnie nie mieścimy w tej małej izdebce. Oj pomóż, mądry Rebe...
Na to Rabin powiada:
Słyszałem, że masz w obórce kozę?...
- Tak Rebe, mam jedną kozę, co daje mleko, którym karmię dzieci.
- To ją teraz sprowadź do domu - mówi rabin.
Rebe, Rebe, co ty mówisz?... Ja, żona, czwórka dzieci, żona, teściowa i jeszcze koza?... To jak ja teraz będę mieszkał?...
Ale rabin był nieubłagany - musisz wprowadzić sobie kozę do domu!!
Za parę tygodni rabin spotyka tego Żyda i pyta się:
- A co tam Icek u ciebie?
Oj Rebe. Teraz to już zupełnie nie da się żyć w domu. Ja, żona, czwórka dzieci, żona, teściowa, dziadek i jeszcze teraz ta koza. To już nie jest życie.
Na to rabin powiada:
- To zabierz kozę z powrotem do obórki.
Za niedługo rabin jeszcze raz spotyka Żyda i pyta się go:
Jak tam Icek, w twoim domu?...
- Oj, Rebe. Jakiś ty mądry! Jak my teraz mamy w domu dużo miejsca. Świetnie mieścimy się w tej izdebce - ja, żona, czwórka dzieci, żona, teściowa i dziadek. Oj jakiś ty mądry, Rebe...