Szukaj na tym blogu

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą anegdota. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą anegdota. Pokaż wszystkie posty

środa, 9 września 2020

Kolejna rocznica


Zdjęcie Taty w młodości, bo duchem zawsze był młody.








 

 

 

Dzisiaj mija 32 lata od śmierci mojego Taty. Odszedł nagle. Na stoliku przy łóżku zostawił gazety, których nie zdążył przeczytać, niedopitą herbatę... Był piękny, słoneczny piątek, cieszyłam się na weekendowy wyjazd, a mój świat nagle stanął i nic już nie było takie jak wcześniej. 

Ale Tata wciąż jest ze mną, bo ci, których kochamy, nigdy całkiem nie odchodzą i na zawsze są częścią nas samych. Moja córka pamięta dziadka i serdecznie go wspomina. Miała tylko siedem lat, gdy Tata zmarł, ale zdążył zapisać się w jej sercu. Dzisiaj rano zadzwoniła z pytaniem, o której idziemy na cmentarz.  Pójdziemy razem z wnukami zapalić Tacie światło. Mój starszy wnuk zna pradziadka z opowiadań. Wie, że jego pradziadek był dobrym, życzliwym człowiekiem, który marzył, żeby zostać lotnikiem. Niestety wojna pokrzyżowała jego plany. Nie zdobył też formalnego wykształcenia, chociaż lubił się uczyć i miał ogromną wiedzę z historii, geografii i przyrody, ale zawsze dzielnie się mierzył ze swoim losem. Ciężko pracował, żeby utrzymać rodzinę, wybudować dom. W niedzielę, jedyny dzień gdy nie pracował od rana do nocy, czytał książki, gazety, magazyny.  Był ciekawy świata. Niedługo historię pradziadka pozna też mój młodszy wnuk, żeby miał z czego czerpać. Bo chociaż dumnym można być tylko z siebie, to mieć w rodzinie takich ludzi, jak mój Tata, to jednak honor. 

Mnie Tata zawsze imponował i wciąż jeszcze myślę, co by zrobił, co by powiedział. Tata bez wychowywania mnie, dużo mnie nauczył. Na przykład, pamiętam, jak mówił, że z człowiekiem można zrobić tylko tyle, ile ten sobie pozwoli. I udowodnił to, gdy stracił pracę. Kiedy został zwolniony dyscyplinarnie, bo postawił się partyjnemu sekretarzowi, nie pozwolił, żeby potraktowano go  jak śmiecia. Podał firmę do sądu i po 13 miesiącach sprawę wygrał. Został przywrócony do pracy, a to był rok 1969. Dlatego ja prawie pięćdziesiąt lat później chodziłam na manifestacje w obronie wolnych sądów. To, jak Tata traktował swoją żonę, nauczyło mnie czego mam wymagać od swojego męża. Poczucie humoru też odziedziczyłam po tacie. 

Pamiętam, jak na weselu Tata rozmawiał z moim nowo poślubionym mężem.

- Widzi Tata, jak mi się udało, będę miał wspaniałą żonę? - powiedział mój chwilowo wniebowzięty mąż.

- Ja widzę, ale ty dopiero zobaczysz, więc ciesz się dopóki możesz - odpowiedział świeżo upieczony teść.
Zaczęłam się śmiać, ale mojemu mężowi nie za bardzo spodobała się odpowiedź teścia.

- Co Tata mówi, przecież Barbara jest wspaniała -  protestował.

- Teraz to już musisz tak mówić i lepiej żebyś tak myślał - powiedział Tata. 

Coś mi się wydaje, że przez te 40 lat naszego małżeństwa mój mąż nie raz pomyślał, że jego teść był mądrym człowiekiem, chociaż wychował mu nieusłuchaną żonę.

Kiedy jeszcze pisałam na Interii jako dziennikarz społeczny wspominałam mojego Tatę. TUTAJ są dwie historie o duchach i opis snu, w którym żegnałam się z Tatą.

I na dzisiaj to by było na tyle.

czwartek, 30 lipca 2020

Kaczka w pomarańczach razy trzy

Parę lat temu umówiłam się z dwiema koleżankami na babski wieczór w restauracji o intrygującej nazwie Czarny Tulipan. Nie była to moja pierwsza wizyta w tym lokalu, ale  ostatnia. Niezadowolonych klientów było chyba więcej, bo lokal wkrótce zamknięto.

Restauracja mieściła się w piwnicy jednej z kamienic lubelskiego Starego Miasta. Wchodziło się do niej po bardzo stromych schodach. Jak już udało się nam dotrzeć do celu, to pozostało zająć miejsce przy stoliku i wybrać coś z menu.
- Jadłam tu świetną kaczkę w pomarańczach. Polecam - powiedziałam do sapiących koleżanek.
- Ja całej kaczki nie zmęczę. Poza tym jestem głodna i chcę coś szybkiego - odpowiedziała Dorota, która była głodna tylko na coś szybkiego.
- Przecież ta kaczka jest porcjowana i danie  wcale nie jest duże. Nikt ci całej kaczki jeść nie każe. Czekać też nie trzeba długo, bo oni nie pieką od początku, tylko podgrzewają - namawiałam.
- To przecież oczywiste. Inaczej zanim by tę kaczkę upiekli, to trzeba by kwitnąć przy stoliku dobre półtorej godziny - Anka posłała Dorocie dyskretnego prztyczka, bo były na etapie tak zwanej szorstkiej przyjaźni.
- Ja chcę kaczkę - zdecydowała się Anka.
- To ja też - dołączyłam.
- No dobra, jak wszyscy, to babcia też - zadeklarowała się Dorota.
I wszystkie zaczęłyśmy tęsknym wzrokiem wypatrywać kelnerki. Po chwili przechodziła koło nas dziewczyna z tacą.
- Możemy panią prosić - wyrwała się głodna Dorota.
- To nie mój stolik.
- To, który jest pani? My się chętnie przesiądziemy - nie odpuszczała Dorota.
- Ale ja już kończę zmianę - wyjaśniła kelnerka i czym prędzej  uciekła. 
Minęło następne pięć minut, a nie pojawił się nikt z obsługi.
- Idźmy stąd - zaproponowała Dorota.
- O nie. Ja na głodniaka nie pokonam tych schodów - zaprotestowała Anka.
- Za chwilę może ktoś przyjdzie - powiedziałam z nadzieją.
- Dobra, dopóki jeszcze trzymam się na nogach, to pójdę poszukać kelnerki - powiedziała Dorota i poszła.
- Widzisz jaka ona jest gruba? A ciągle martwi się, że jest głodna. O nogi powinna się bardziej martwić, bo za chwilę wysiądą jej kolana - powiedziała "żyćliwie" Anka i zamilkła, bo na horyzoncie pojawiła się Dorota.
Zapowiadał się miły wieczór, nie ma co.
- Zaraz ktoś przyjdzie. Okazało się, że jedna kelnerka wyszła, druga jeszcze nie dotarła, więc stąd opóźnienie - wyjaśniła po powrocie Dorota.
- O czym gadałyście? - zapytała, gdy już usiadła. 
Ja milczałam, jak zaklęta, bo kto gadał niech się pochwali.
- Tobie dupę obrabiałyśmy - powiedziała Anka uśmiechając się promiennie i zupełnie bezzasadnie używając przy tym liczby mnogiej.
- I co? - nie odpuszczała Dorota, patrząc nie wiem czemu na mnie.
- Ja tam, jak zawsze, uważam, że jak ktoś poza plecami obrabia mi dupę, to ja mam go w dupie i jego uwagi również - wyłożyłam swoje życiowe credo.
Anka nie zdążyła się wypowiedzieć, bo przyszła wreszcie długo wypatrywana kelnerka. Zamówiłyśmy trzy porcje kaczki i trzy herbaty. Pech chciał, że dwie z nas były na antybiotyku, a jedna przyjechała samochodem, więc odpadało zakropienie spotkania czymś miłym. Kaczka musiała sobie radzić bez podlewania. Pani kelnerka zamówienie przyjęła i rozpłynęła się jak złoty sen. Anka szybko zaczęła opowiadać o swoim urlopowym wyjeździe. 
- Na twardo tę wodę gotują? -  odezwała się Dorota po kilku minutach.
- Daj spokój, przyniosą wszystko razem - powiedziała Anka i wróciła, do relacji z wycieczki po Barcelonie.
- No bez jaj. Od złożenia zamówienia siedzimy tu 40 minut - Dorota uparła się robić za kukułkę.
- Rzeczywiście - potwierdziłam spoglądając na zegarek. 
Anka chyba zapomniała o jedzeniu i wolała wspominać, więc czekała niecierpliwie aż wrócimy do rozmowy. Wtedy na horyzoncie pokazała się kelnerka, tym razem ta od naszych stolików, żeby nie było, że tak prześladowałyśmy wszystkie kelnerki naraz.
- Proszę pani, co z naszym zamówieniem? Kiedy wreszcie dostaniemy zamówioną kaczkę? - zawołała Dorota.
- Chwileczkę, zaraz sprawdzę w kuchni - kelnerka poleciała ulubionym zwrotem wszystkich kelnerów i fizycznie poleciała gdzieś dalej od nas. Cierpliwie wpatrywałyśmy się w koniec korytarza, gdzie znikła nam z oczu. Zrezygnowana Anka nie podejmowała nawet próby powrotu do Barcelony.
- Idzie, ale nic nie niesie - poinformowała nas za chwilę Dorota, jakbyśmy były niedowidzące albo, nie daj Boże, ślepe.
- Kucharz powiedział, że w jednym zamówieniu było za dużo kaczek i on tyle nie ma - zameldowała po powrocie kelnerka i nawet nie mrugnęła przy tym okiem.
Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta, bo Dorota była głodna, Anka niewygadana, a ja speszona, że  przyprowadziłam je do takiej beznadziejnej knajpy.
- To ile kaczek kucharz ma? - przejęłam inicjatywę, żeby ratować sytuację. 
 - Nie wiem, ile ma - odpowiedziała kelnerka, patrząc na nas z takim zdziwieniem w oku, jakbyśmy ją przepytywały ze wszystkich pierwiastków na  tablicy Mendelejewa.
- To niech pani zapyta - poprosiła grzecznie Anka i kelnerka po raz kolejny zniknęła nam z oczu.
- To sprawdźcie, co z karty wam pasuje. Ale ja mogę swoją kaczkę oddać - zadeklarowałam się wspaniałomyślnie.
- No, ja też kaczki jeść nie muszę - wsparła mnie Anka.
- A ja właśnie bym zjadła. Od godziny czekam na kaczkę, to chcę kaczkę - powiedziała Dorota i popatrzyła na nas z taką niechęcią, że aż strach było się bać.
- Dobrze, to ci odstąpimy tę kaczkę - odezwała się Anka i lekko wzruszyła ramionami, ale nie na tyle lekko, żeby to uszło uwadze Doroty.
- Co tobie się znowu nie podoba? - wysyczała głodna i mocna zirytowana Dorota.
- Kelnerka wraca - krzyknęłam, żeby być pierwsza zanim one zaczną na siebie krzyczeć. Obie tylko westchnęły i cierpliwie czekały aż kelnerka dotoczy się do stolika, piszę dotoczy, bo dziewczyna była słusznych rozmiarów i wcale się nie spieszyła.
- Kucharz powiedział, że żadnych kaczek nie ma - powiedziała kelnerka.
- Jak to, żadnych kaczek nie ma? - spytałam jakbym była głucha albo należała do mądrych, którym trzeba powtarzać dwa razy. Kelnerka się nie odezwała tylko wpatrywała się w notes.
- To na co my tu czekamy od godziny? - spytała ciut za głośno Dorota. 
Kelnerka dalej milczała, ale przestała się gapić w notes i spojrzała na nas z pytaniem w oku: czego się stare baby czepiacie, cholera was wie, po co tu siedzicie. Anka też zobaczyła to pytanie w oku kelnerki, więc wkroczyła do akcji.
- Słuchajcie, pani nie jest winna, że kucharz jest gamoń i nie uprzedził, żeby pani nie przyjmowała zamówień na danie z kaczki - powiedziała do nas obu, ale to z Doroty nie spuszczała oka.
- Niech pani poprosi kucharza, żeby do nas przyszedł i niech on się wytłumaczy - Anka zwróciła się do kelnerki.
Kelnerka patrzyła na nas tak, jakby miała coraz więcej wątpliwości pod naszym adresem. Po chwili zebrała się w sobie.
- Kucharz nie przyjdzie - powiedziała, patrząc ponad naszymi głowami.
- A to dlaczego?! - z zaciętą miną spytała Dorota, której już wysuwały się zęby jadowe.
Kelnerka na chwilę spuściła oczy, chyba dla zmylenia agresora w postaci trzech głodnych bab, ale za moment walnęła nas między oczy, na szczęście tylko w przenośni.
- Bo wszyscy czegoś od niego chcą i on ma to w dupie - powiedziała bez zająknienia.
Ja myślałam, że się przesłyszałam, moje koleżanki też zatkało. A kelnerka z niezmąconym spokojem kontynuowała pracę.
- To czego panie sobie życzą? - zapytała.  
- Dupę kucharza poprosimy, bo skoro wszystko ma w dupie, to może kaczki też się znajdą - powiedziałam równie spokojnie, jak ona przed chwilą.
Koleżanki się roześmiały, ale dziewczyna była twarda i nie przerywała czynności, jak ten policjant na służbie, który nawet jak nic nie rozumie, to i tak udaje, że wszystko wie.
- Ale jak to dupę kucharza?  
- Normalnie, tak jak prosiłam - nie ustępowałam.
Nie wiem, co byłoby dalej i się nie dowiem, bo Dorotę poniosły nerwy.
- Ja mam dość tego cyrku. Idziemy do naleśnikarni dwie bramy dalej, zakomunikowała tonem  nieznoszącym sprzeciwu. Zebrała szybko swoje rzeczy i ruszyła w kierunku drzwi. Poszłyśmy potulnie za nią, bo, po pierwsze, złej Doroty nie można lekceważyć, po drugie, strach było ryzykować, co ten kucharz mógłby nam dołożyć do talerza, gdybyśmy jednak tam coś zamówiły. Po wizycie w tej restauracji zostało mi przekonanie, że chociaż w Czarnym Tulipanie, nie było w menu dupy kucharza, to jednak dla równowagi on na spółkę z właścicielem lokalu mieli w dupie klientów. Czyli w przyrodzie wszystko się wyrównało i jest ok. Ja może niepotrzebnie tyle tych dup w tekście nawsadzałam, ale kropka w kropkę streściłam jak było, a bez dupy ani rusz


I na dzisiaj to by było na tyle. 

Rysunek złowiony w sieci.

piątek, 3 kwietnia 2015

Czyż nie o takim mężczyźnie marzy każda kobieta...



"Mojżesza Mendelssohna, dziadka sławnego kompozytora, trudno było nazwać przystojnym. Nie dość, że był niski, miał jeszcze śmieszny garb.
Pewnego dnia poznał śliczną córkę kupca – Frumtję.
Zakochał się w niej bez pamięci, lecz dziewczynę odstręczał jego pokraczny wygląd. Mojżesz zebrał się jednak na odwagę i wdrapał po schodkach do jej pokoju. Była dla niego objawieniem niebiańskiego piękna, ale też sprawiała mu przykrość, nie chcąc nawet na niego spojrzeć. Mojżesz zapytał nieśmiało:
- Czy wierzysz, że małżeństwa swatane są w niebie?
- O, tak – odparła Frumtje. – A ty?
- Wierzę. Widzisz, w niebie, gdy urodzi się chłopiec, Bóg zapowiada mu, którą dziewczynę poślubi. Toteż, kiedy się urodziłem, wskazał mi przyszłą żonę. A potem dodał: „Ale twoja żona, Mojżeszu, będzie garbata...” Krzyknąłem wtedy: „Och, Panie, garbata kobieta? To byłaby tragedia! Panie, proszę, uczyń raczej mnie garbatym, lecz niech ona będzie piękna”.
Frumtje spojrzała Mojżeszowi w oczy i podała mu rękę. Wkrótce została jego oddaną żoną."


Tak, właśnie o takim marzy kobieta. A jak już trafi się na taki egzemplarz mężczyzny, to...trzeba go doceniać, hołubić, żeby nie zmienił przypadkiem obiektu uwielbienia. Tak, tak moja kochana E. Nie jęczymy, że uparty jak osioł, że zawsze wie najlepiej, że się nas nie słucha, że zawsze robi po swojemu, że... Zresztą nieważne, ile tych "że" by nie było, to nie jęczymy i już.  Licho nie śpi, a porządnych facetów ze świecą szukać, więc cicho sza. Tę anegdotę wklejam dla siebie i Ciebie, i dla każdej żony, która czyta te słowa. Doceniajmy co mamy, bo mogłyśmy trafić gorzej.


 































obrazki złowione w sieci

piątek, 9 stycznia 2015

Wpis z cyklu; rozmowy z wnukiem


Danielku chodź do babci, wytrę ci nosek – powiedziałam do wnuka, któremu, po powrocie z dworu, wisiały pod noskiem dwa sopelki.
- Nieee, dziękujem – odpowiedział uprzejmie. Ty mam baldzo smacne gluty. Som słodziuśśśkie – uściślił, robiąc jednocześnie rozmarzoną minkę.
To szczere do obrzydliwości wyznanie sprawiło, że poryczałam się ze śmiechu, ryzykując, że też się posmarkam.
- Dlacego babcia tak się śmieje? – spytał mały zdziwiony moją nazbyt żywiołową reakcją. 
Ale zamiast odpowiedzieć śmiałam się jeszcze bardziej, bo efekt wcześniejszej wypowiedzi wzmocniło badawcze spojrzenie i widoczna w mimice myślówa: o co tej babce chodzi, co ja takiego zrobiłem, a może śmieje się ze mnie??? 
- Babciuuu, babciuuuuu – przywoływał mnie do porządku, gdy nie przestawałam się śmiać.
- Śmieję się, bo zabawne rzeczy mówisz Danielku – wydyszałam.
- Zabawne??? Plawdziwe, po plostu - spuentował.

Mucha trochę mi spadła, ale nie tracę fasonu

niedziela, 21 grudnia 2014

Komentarz na dziś






















Dzisiaj tymi słowami pocieszałam przyjaciółkę, a sobie dodawałam odwagi. Przegadałyśmy kilka godzin, żeby na koniec znaleźć uśmiech i nadzieję. Ta rozmowa i czas spędzony z wnukiem sprawiły, że przejaśniło się na moim niebie i słonko ogrzało mi serce.

I jeszcze historyjka, którą chcę zapamiętać, więc muszę zapisać.

Ponieważ pogoda była dzisiaj całkiem ładna poszłam z wnukiem na długi spacer. Gadaliśmy sobie o różnych rzeczach, bo mały wdał się w babcię i jest wielomówny. A że dziecko jest ciekawe świata, więc każdy temat jest dobry, żeby go skomentować.

- Babciu co te cłowieki lobią? - powiedział mały, pokazując dwóch chłopaków niosących na ramionach duże dywany.
- Idą wytrzepać dywany – błysnęłam wiedzą.
- Wytzepać? – spytał z niepokojem i niedowierzaniem wnuk, co trochę mnie zdziwiło.
- No tak. Za parę dni będą święta, więc mama pewnie kazała tym chłopcom sprzątnąć ich pokoje. Popatrz tam przy śmietniku jest trzepak, na którym trzeba powiesić dywan i porządnie go wytrzepać. A tata wytrzepał już dywanik z twojego pokoju? - skończyłam wywód pytaniem sprawdzającym zaangażowanie zięcia w przedświąteczne porządki.
- Nie dam! Ja kokam mój dywanik. Tak sie nie lobi, on jest miły – krzyknął mały, wyrywając rączkę z mojej dłoni.
- Nie rozumiem Danielku. Dlaczego się złościsz? Możesz mi to wytłumaczyć? - dopytywałam, bo przyznam, że po reakcji małego zdębiałam bardziej niż dąb Bartek – Dlaczego nie można wytrzepać twojego dywanu?
Wnuk popatrzył na mnie z wyżyn swojej nieomylności (którą odziedziczył po ojcu i dziadku).
- Bo tzepie sie w pupe za nigzecność babciu, po plostu – wyjaśnił patrząc na mnie z lekkim politowaniem.

No tak, jak mogłam się nie domyślić, że jak się kocha, to się nie trzepie, a do tego jeszcze, dywanik Danielka jest miły, więc absolutnie nie zasłużył sobie na żadne trzepanie... 

Po plostu, chyba na starość gupieje... skoro trzeba mi takie oczywiste rzeczy tłumaczyć.




obrazki złowione w sieci

sobota, 3 grudnia 2011

Dopadł mnie dzisiaj leniwiec, ale .....

Dopadł mnie dzisiaj leniwiec i o wszystkim, co powinnam zrobić, myślę z wielką niechęcią. Niestety jutro mam imieniny, więc muszę się ruszyć i coś przygotować. Jednak póki, co ograniczam się do jęczenia, że muszę wziąć się za robotę. Najchętniej przełożyłabym imieninową okazję, na kiedy indziej, ale nie mam jak tego zrobić.

Mój „entuzjazm” podziałał na nerwy ślubnemu, który lubi celebrować wszystkie świąteczne okazje a mojego jęczenia nie lubi.
- Skoro nie chce ci się nic przygotowywać, to weź przykład ze swojej ulubienicy – powiedział.
W tym miejscu muszę wyjaśnić, że ulubienicę mam jedną a stawianie mi jej za przykład, to duża złośliwość ze strony ślubnego. Chociaż sposób na zniechęcania gości, stosowany przez przywołaną przez męża osobę, rzeczywiście jest bardzo skuteczny. Gdyby ktoś chciał wypróbować, to przepis jest w tej rodzinnej anegdocie.

W rodzinie męża były imieniny. Kupiłam prezent i wieczorem planowaliśmy osobiście złożyć życzenia solenizantowi. Niestety z naszych planów nic nie wyszło. Mąż musiał dłużej zostać w pracy, więc gdy wrócił było późno a ja byłam w zaawansowanej ciąży, więc ostatnia rzecz, na którą miałam ochotę, to tłuc się po nocy autobusem na drugi koniec miasta. Stanęło na tym, że mąż złożył życzenia telefonicznie i przeprosił solenizanta, że nie przyjechaliśmy na uroczystość. Solenizant nie był obrażony i zaproponował, żebyśmy wpadli następnego dnia.

Zgodnie z umową, dzień po imieninach, stawiliśmy się u solenizanta. Po złożeniu życzeń usiedliśmy za stołem a urocza gospodyni poczęstowała nas herbatą i postawiła na stole słone paluszki. A następnie przez godzinę raczyła nas opowieściami, jakie to pyszne dania serwowała wczoraj imieninowym gościom. Wyliczała dokładnie, co było do zjedzenia i jak smakowało.

Patrzyłam smętnie na słone paluszki, piłam lurowatą herbatkę i zastanawiałam się, o co kobicie chodzi. Nie miałabym jej za złe, że poczęstunek byle jaki, ale... po co ta wyliczanka jakich rarytasów nie skosztujemy. To nie tylko było zbędne, ale też zwyczajnie niegrzeczne. W końcu byliśmy jednak zaproszeni, nie wpadliśmy niespodziewanie, więc mogła stworzyć chociaż pozory gościnności. Poza tym, skoro poprzedniego dnia była taka uczta, to dziwne, że nie został z niej choćby kawałek ciasta czy trochę jakiejś sałatki. O ile ja nie byłam bardzo rozczarowana brakiem czegoś do zjedzenia, to mój ślubny bardzo, bo po powrocie z pracy zjadł tylko zupę licząc na jakieś imieninowe smakołyki. Niestety się przeliczył, więc znudzony i głodny zaczął mnie namawiać żebyśmy szli do domu. Nie opierałam się, bo też miałam dosyć.

Po wyjściu ślubny tak posumował wizytę: „ Halina jest taką świetną gospodynią, że do końca życia będę pamiętał, jak dobre było to, czego nie jadłem.” Ze swojej strony dodałam, że nikt nie zarzuci jego bratowej, że przesadza z gościnnością, dobrym wychowaniem i nie umie się zareklamować.

Czas kończyć, biorę się za robotę, bo jednak nie chcę robić konkurencji swojej ulubienicy.

piątek, 16 września 2011

A to się porobiło...

A to się porobiło... Mój ostatni wpis zaniepokoił kilka osób, więc informuję, spokojnie kochani nie planuję umierać a opisana przeze mnie akacja to nie ja. Owszem mam login „akacja”, ale to nie o sobie pisałam.

Rzeczywiście mam poważne kłopoty ze zdrowiem jednak to dla mnie nic nowego, więc mam nadzieję, że jakoś sobie poradzę. Na razie staram się korzystać z życia i odsuwać czarne myśli. Odsuwanie czarnych myśli nie jest prostą czynnością, ale próbować trzeba. Poza tym, przecież każdy człowiek zmaga się z jakimś rodzajem egzystencjalnego lęku, więc nie jestem odosobniona. Wyrażając swoją postawę (w partyjnej nowomowie) mówię tak: Tak więc, stoję na stanowisku, że dopóki nie jest całkiem źle to jest dobrze, towarzysze i towarzyszki. I tego będę się trzymać, jak pijany płotu.

A'propos pijany, nie da się ukryć, że jestem z lekka odurzona, bo żyję w stanie zakochania. Za ten stan odpowiedzialność ponoszą moi bliscy, w szczególności wnuk, ale także serdeczni ludzie i piękna pogoda. Wiele miłych rzeczy przytrafiło mi się w ostatnim czasie, więc jestem pełna wdzięczności i cieszę się bardzo. Już to chyba mówiłam, ale raz jeszcze powtórzę - mam szczęście do ludzi, bo spotykam na mojej drodze wielu życzliwych.

Życzliwość jest sprawą nie do przecenienia a czasami tak niewiele trzeba, żeby ją dać drugiemu człowiekowi, więc nie ma powodu, żeby tego nie zrobić.

Ja się staram, chociaż niektórych łatwiej byłoby udusić aniżeli polubić. Ostatnio praktykowałam na panu z kiosku. Pan jest wiecznie niezadowolony i bez skrępowania manifestuje to swoje niezadowolenie. Na „dzień dobry” nie odpowiada, patrzy niechętnym okiem a zamiast mówić warczy. Przedwczoraj chciałam kupić gazetę z płytką do obrabiania zdjęć, więc odwiedziłam kilka okolicznych kiosków. Niestety gazety z płytką nigdzie nie było. Pomyślałam wtedy o kiosku prowadzonym przez „pana niezadowolonego”, bo tam zagląda najmniej klientów. Weszłam do środka, pożyczyłam panu dobrego dnia i zapytałam o gazetę z bonusem. Sprzedawca, jak zwykle, spojrzał z niechęcią a potem warknał: „Nie ma.” Jednak tego dnia był chyba niezadowolony bardziej niż zwykle, bo na tym nie poprzestał. Patrząc na mnie z pretensją dowarczał ciąg dalszy: „Pogłupieli ci ludzie, ciągle im mało, gratisów im się zachciewa. Zawracanie dupy." Wygłosiwszy tę cenną uwagę, puścił głośno powietrze przez nos i jeszcze raz spojrzał na mnie z jawną wrogością. Nie pozostało mi nic innego, jak szybko wyjść, zanim jad ze sprzedawcy przelezie na mnie.

A, w czym zamanifestowała się ta deklarowana przeze mnie życzliwość? No choćby w tym, że nie dołączyłam do pana i nie powiedziałam mu, że swoją miną i zachowaniem może odstraszać komary, jest wstrętnym tetrykiem, który całkiem niepotrzebnie siedzi w tym kiosku, bo każdy kto może omija go z daleka. Nie powiedziałam tego wszystkiego a mogłam. Niby niewiele a zawsze coś.

wtorek, 17 maja 2011

Terapeutyczne działanie kozy

Nowy tydzień zaczęłam od planowania nowych zadań. Pomyślałam, że skoro na stare problemy nie mogę nic poradzić, to powinnam zająć się realizowaniem zmian, które poprawią mi nastrój.

Większość czasu spędzam w domu, więc od niego zaczęłam. Rozejrzałam się po pokoju i doszłam do wniosku, że wymaga malowania. Ściany ze strukturą szybciej przyjmują kurz, więc już trochę wiać, że od malowania minęło dwa lata a zresztą kolor przydymionej pomarańczy już mi się znudził. Marzy mi się jakiś odcień zieleni, może miętowy. Poza tym trzeba wreszcie powiesić telewizor, bo głupio wygląda stojąc na niskiej półce, no i niewygodnie się go ogląda. Miejsce po telewizorze trzeba jakoś wykorzystać a taka duża półka świetnie nadaje się do przerobienia na szafkę. Wystarczyłoby zamówić drzwiczki, trzy półki do środka, uchwyty i zawiasy. Zadzwoniłam do sklepu i bingo – mają płytę meblową, z której jest reszta mebli. Skoro tak dobrze się złożyło, to przy okazji przydałoby się zrobić parę półek, bo wkurzają mnie książki ułożone w piramidkę i te schowane na parapecie za zasłoną.

Jak się bawić to na całego, ale trzeba obłaskawić męża, który ma to wszystko poskręcać i pomalować. Najprostszym sposobem jest przyznanie mu racji. Ponieważ przy każdym remoncie mąż smędzi, że ma dosyć malowania ram, co wiosnę udowadnia, że opłaty za grzanie byłyby mniejsze, gdybyśmy zmienili okna, to teraz będzie jak chciał. A przecież po wymianie okien ściany trzeba pomalować, to jest „oczywista oczywistość”, więc nie powinien narzekać, że wymyśliłam niepotrzebnie remont. Co do mnie, to mam świadomość, że robienie remontu, w moim stanie ducha i ciała, trochę przypomina anegdotę o kozie, ale liczę na to, że po wszystkim będę zadowolona jak Żyd.

* * *

Przychodzi biedny Żyd do rabina i prosi o radę:
Oj, mądry Rebe, pomóż mi. To moje życie takie ciężkie: mieszkam w niewielkiej chatce z żoną, czwórką dzieci, babcią, dziadkiem i jeszcze teściową. Już się zupełnie nie mieścimy w tej małej izdebce. Oj pomóż, mądry Rebe...
Na to Rabin powiada:
Słyszałem, że masz w obórce kozę?...
- Tak Rebe, mam jedną kozę, co daje mleko, którym karmię dzieci.
- To ją teraz sprowadź do domu - mówi rabin.
Rebe, Rebe, co ty mówisz?... Ja, żona, czwórka dzieci, żona, teściowa i jeszcze koza?... To jak ja teraz będę mieszkał?...
Ale rabin był nieubłagany - musisz wprowadzić sobie kozę do domu!!
Za parę tygodni rabin spotyka tego Żyda i pyta się:
- A co tam Icek u ciebie?
Oj Rebe. Teraz to już zupełnie nie da się żyć w domu. Ja, żona, czwórka dzieci, żona, teściowa, dziadek i jeszcze teraz ta koza. To już nie jest życie.
Na to rabin powiada:
- To zabierz kozę z powrotem do obórki.
Za niedługo rabin jeszcze raz spotyka Żyda i pyta się go:
Jak tam Icek, w twoim domu?...
- Oj, Rebe. Jakiś ty mądry! Jak my teraz mamy w domu dużo miejsca. Świetnie mieścimy się w tej izdebce - ja, żona, czwórka dzieci, żona, teściowa i dziadek. Oj jakiś ty mądry, Rebe...
Przychodzi biedny Żyd do rabina i prosi o radę:
Oj, mądry Rebe, pomóż mi. To moje życie takie ciężkie: mieszkam w niewielkiej chatce z żoną, czwórką dzieci, babcią, dziadkiem i jeszcze teściową. Już się zupełnie nie mieścimy w tej małej izdebce. Oj pomóż, mądry Rebe...
Na to Rabin powiada:
Słyszałem, że masz w obórce kozę?...
- Tak Rebe, mam jedną kozę, co daje mleko, którym karmię dzieci.
- To ją teraz sprowadź do domu - mówi rabin.
Rebe, Rebe, co ty mówisz?... Ja, żona, czwórka dzieci, żona, teściowa i jeszcze koza?... To jak ja teraz będę mieszkał?...
Ale rabin był nieubłagany - musisz wprowadzić sobie kozę do domu!!
Za parę tygodni rabin spotyka tego Żyda i pyta się:
- A co tam Icek u ciebie?
Oj Rebe. Teraz to już zupełnie nie da się żyć w domu. Ja, żona, czwórka dzieci, żona, teściowa, dziadek i jeszcze teraz ta koza. To już nie jest życie.
Na to rabin powiada:
- To zabierz kozę z powrotem do obórki.
Za niedługo rabin jeszcze raz spotyka Żyda i pyta się go:
Jak tam Icek, w twoim domu?...
- Oj, Rebe. Jakiś ty mądry! Jak my teraz mamy w domu dużo miejsca. Świetnie mieścimy się w tej izdebce - ja, żona, czwórka dzieci, żona, teściowa i dziadek. Oj jakiś ty mądry, Rebe...

sobota, 5 lutego 2011

Też jestem przeciw.

Cały dzień spędziłam na czytaniu i rozmyślaniu. Ostatnio te dwie czynności zajmują mi najwięcej czasu. Zanim się obejrzałam zrobiło się późno. Po raz kolejny doszłam do mało odkrywczego wniosku, że doba jest za krótka. Zupełnie nie wiem, jak to możliwe, że niektórzy ludzie narzekają, że czas im się wlecze. Mnie czas zbyt szybko ucieka. Dopiero był poniedziałek a już jest piątek. Po co te dni tak szybko gonią jeden za drugim. Ja nie nadążam.

Z za ściany słyszę bicie zegara, bo ściany w blokach cienkie a o tej porze wreszcie jest cicho. Moi sąsiedzi od dawna śpią a ja pracuję na rachunki dla elektrowni. Trzeba iść spać.

Jeszcze tylko przytoczę przeczytaną dzisiaj anegdotę, która mnie ubawiła.

Pewnego dnia do Czesława Miłosza przyszła młoda dziennikarka, żeby zrobić wywiad. Była pewna siebie, miała wielkie oczy, w których widać było wyraźną tęsknotę za rozumem. Sprężyła się i zadała pierwsze pytanie:
- Co Pan sądzi o przemijaniu?
Miłosz skulił się w swoim fotelu, przez chwilę się zastanawiał, po czym wyprostował się i równie energicznie, jak ona zadała pytanie, odpowiedział :
- Jestem przeciw.