Szukaj na tym blogu

piątek, 30 września 2011

Liczy się serce a nie portmonetka

Kiedyś moja koleżanka radziła się, co ma zrobić, bo została zaproszona na wesele a nie stać jej na drogi prezent. Starałam się ją przekonać, żeby nie rezygnowała z wesela a prezent dała taki, na jaki ją stać. Przecież ważna jest
intencja a nie to ile prezent kosztował. Wolałabym dostać tylko kwiaty od osoby, którą lubię i z którą chcę dzielić radość z jakiejś ważnej dla mnie
okazji, od tysiaka w kopercie podarowanego przez nielubianą ciotkę, którą zaprasza się tylko ze względów rodzinnych. Pieniądze to nie wszystko
i tego będę się trzymać.

Z okazji ślubu dostałam od mojej niezamożnej kuzynki komplet haftowanych
serwetek i obrusik. Minęło prawie 30 lat, kuzynka już dawno w
zaświatach, a ja ile razy wyjmuję z szafy ten prezent, ciepło ją
wspominam. W tych szmatkach jest kawałek jej serca, dużo czasu i
najlepsze życzenia, jakie dla mnie miała. Gdyby kuzynka wyznawała zasadę, że powinna dać tyle ile się przy takich okazjach daje, to pewnie nie przyszłaby na mój ślub, uznając, że ją na to nie stać.

Lubię dawać prezenty, więc często obdarowuję bliźnich drobnymi upominkami. Mam ogromną frajdę, jak uda mi się znaleźć coś, co sprawia innym radość. Robiąc zakupy zwracam uwagę na rzeczy, które mogłyby się przydać moim bliskim i jak trafiam na coś fajnego, to kupuję. Niestety nie należę do ludzi majętnych, więc upominki są skromne, ale nie przypadkowe, bo wiem, co kto lubi.

Kiedy byłam mała chciałam być św. Mikołajem i mieć wielki wór prezentów dla wszystkich, którym jest smutno i źle. W dziecięcej naiwności sądziłam, że można innych uszczęśliwić dając im wymarzone rzeczy. Teraz wiem, że rzeczy nie zapełnią pustki samotnego dzieciństwa i nie są remedium na biedy tego świata. Jednak obdarowywanie bliskich drobnymi dowodami życzliwości i pamięci może dodać życiu trochę słodyczy. Bo radość obdarowanego jest wartością dodaną do przyjemności, jaką odczuwam obdarowując. I naprawdę trudno powiedzieć, kto więcej zyskuje, ten, kto daje czy ten, kto bierze. Ale to żaden problem.

czwartek, 29 września 2011

O zakupach i markowych kołtunkach

Dzisiaj diabli mnie ponieśli do Carrefoura, A wszystko przez to, że wczoraj wpadła mi w ręce gazetka reklamowa i skusiłam się na promocje. Chciałam kupić dla siebie i Marty kolorowe gumiaczki za 1/3 normalnej ceny i skórzane rękawiczki. Jednak jak już wlazłam między półki, to mój koszyk zaczął się niebezpiecznie szybko zapełniać. Marcie oprócz gumiaczków kupiłam czapkę z szalikiem, Nitukowi zimowy kombinezon, sobie dodatkowo jeszcze jedną parę rękawiczek i kolorowy szal, na koniec dorzuciłam wielgachną chustę i prezenty; dla Jolci dywanik łazienkowy, dla męża elegancki sweter, bo ma chłop na dniach imieniny. I tak, kupiłam kilka rzeczy, bez których mogłabym się spokojnie obejść, ale się nie obeszłam, bo uległam tzw. okazji. Na spożywczym też trochę zaszalałam, więc z marketu wyszłam obładowana jak wielbłąd idący w karawanie.

W drodze do autobusu spotkałam znajomą, która na mój widok zareagowała wprost entuzjastycznie. Nie wiem dokładnie, co ją tak ucieszyło - ja jako baba wielbłąd czy może okazja do pokazania się - faktem jest, że ćwierkała bardzo radośnie. Nie pytana poinformowała mnie, że w markecie kupuje tylko spożywkę, bo te ciuchy z sieciówek nadają się tylko na szmaty. Potem omiotła wzrokiem moje tobołki, zlustrowała mnie od góry do dołu i spytała.
– A, coś ty tyle nakupiła?
- No wiesz, trochę żarcia, trochę szmat, nic wartego uwagi.
- Aha – powiedziała. A w tym „ aha” zawarła podsumowanie i opinię.
Nie pozostało mi nic innego, jak się pożegnać, co też zrobiłam.

Przy okazji przypomniała mi się podobna sytuacja z przed mniej więcej roku. Czekałam na córkę w holu jednego z supermarketów. W pewnym momencie do moich uszu dotarły takie słowa.
- Zobacz na tę babę w czarnej chuście. Nawet ciekawie wygląda w tym fioletowym żakieciku.
Mimo woli spojrzałam w kierunku skąd dobiegał głos, bo też byłam w czarnej chuście. Dwa kroki ode mnie przy barowym stoliku siedziały dwie kobiety mniej więcej w moim wieku. Obie zestrojone w modne ciuchy i trochę teatralnie umalowane. Dyskretnie omiotłam je wzrokiem i pomyślałam, że one mimo widocznych starań nie wyglądają zbyt interesująco. Już miałam się odwrócić, ale zatrzymało mnie ich bezceremonialnie gapienie się na mnie. Jedna z nich pogardliwie wydymając usta powiedziała do drugiej, która chyba była autorką pochlebnej uwagi pod adresem mojego żakietu.
Phiiii, zobacz na jej buty. Plastik z Deischmana
Ale tę chustę i broszkę ma fajną – kontynuowała ta mniej wargowo-wzdęta.
Trochę mnie zatkało, bo zachowywały się tak jakbym była głucha albo jakbym była wystawowym manekinem. Jednak nabyta wredność szybko wymusiła na mnie reakcję, więc niewiele myśląc, powiedziałam równie głośno co obie panie.
- Wolę plastik w butach niż w głowie. Tak jest bezpieczniej.
A potem odwróciłam się na pięcie i odeszłam sobie w moich plastikowych butach.

Dzisiaj nie chciało mi się prostować zadęcia znajomej, bo jej opinia ani mnie ziębi ani grzeje. Budowanie własnej wartości w oparciu o stan konta zawsze wzbudza we mnie politowanie. A ekscytowanie się markami ubrań wkładanymi na grzbiet jest i śmieszne, i kołtuńskie. Jednak wspomniane kobiety i moja znajoma były chyba innego zdania. W ich ocenie byłam jakimś podgatunkiem. Mój żakiecik w kolorze burgunda, chociaż porządnie uszyty i z dobrej wełenki, nie zwróciłby uwagi tych pań, bo nie markowy. Duża czarna chusta, którą fantazyjnie zamotałam i spięłam skórzaną broszą, też nie byłaby godna ich zainteresowania, bo bez odpowiedniej metki. I jeszcze te nieszczęsne buty z ekologicznej skóry ( za jedyne 89 zł), które obie panie mogły widzieć na wystawie sklepu mieszczącego się w jednym z boksów marketu. Nic nie mogło mnie uchronić od pogardy. W ich oczach stanowczo nie zasługiwałam na uznanie mnie za równego im człowieka. Cóż. Jakoś to będę musiała przeżyć, że nie należę do takiej „elity”. Dam radę, bo jakoś nie czuję się gorsza. Raczej irytuje mnie fakt, że w naszym opartym na konsumpcji świecie, coraz więcej jest ludzi, którzy swoją wartość mierzą, marką ubrań i gadżetów. Te kołtuńskie zachowania skądś się biorą. Reklama wybija, co niektórym resztki rozumu, więc przechwalają się tym, co mają na sobie, jakby to dodawało im wartości. Natura dąży do równowagi, jak w środku pusto, to przynajmniej powinno być widać, że opakowanie wartościowe.

środa, 28 września 2011

Przymiarka wyborcza

Przeszłam się dzisiaj ulicami mojego miasta i przy okazji obejrzałam sobie plakaty wyborcze. A na plakatach kandydaci i kandydatki szczerzą się pokazując pełny komplet uzębienia i przekonują mnie, że nikt tak, jak oni, nie zadba o moje interesy. Tyle, że jakoś im nie wierzę. Wielu z nich miało już okazję mnie uszczęśliwić w poprzednich kadencjach i co, i g….o. Owszem zadbali, ale wyłącznie o siebie.

W moim mieście likwiduje się ostatnie zakłady pracy, żyje się coraz biedniej a p-osły do następnych wyborów mają to tam gdzie kura jajo. Za to, kiedy przychodzi czas wyborów znowu padają obietnice rozwoju regionu, zrównania szans itp., itd. I tak, wkoło Macieju. Mam dość. Przejadł mi się ten chocholi taniec.

Pójdę na wybory i zagłosuję na Palikota, lepiej może nie będzie, ale śmieszniej z pewnością. Że co? Że to nieodpowiedzialne? Możliwe, ale czy głosować na partię Kaczyńskiego, to odpowiedzialne i mądre? Nie sądzę. Poza tym wolę kogoś, kto robi z siebie idiotę aniżeli idiotę, który robi z siebie męża stanu. PO mnie nie uszczęśliwi, bo nie jestem klasą posiadającą. SLD gra zgranymi kartami i nie może się zdecydować, czy opłaca się mu być bardziej na lewo czy może trochę na prawo, więc stoi w rozkroku a tak daleko się nie zajdzie. PSL zawsze dogada się z tymi, co przy korytku, więc na nich też nie zagłosuję. Kto zostaje? Wychodzi na to, że pierwszy do wsadzania kija w szprychy tj. Palikot.

wtorek, 27 września 2011

Ogólnopolski Dzień Podziękowań

26 września pierwszy raz jest obchodzony Ogólnopolski Dzień Podziękowań - donosiły dzisiaj serwisy informacyjne. Skonstatowałam, że coraz więcej mamy w kalendarzu dni dedykowanych określonej sprawie. Z tego co pamiętam, kiedyś obchodziło się Dzień Kobiet, Dzień Nauczyciela, Dzień Budowlańca, Dzień Żołnierza, Dzień Dziecka, Dzień Matki, więc świętowanie miało charakter osobowy a teraz przybyły dni poświęcone zachowaniom np. Dzień Życzliwości i wspomniany Dzień Podziękowań. Trochę to dziwne że niektórym potrzebne są nadzwyczajne okoliczności, żeby wyrażać zwykłe ludzkie odruchy. Jednak, oficjalnie czy nie, warto dziękować, więc może propagowanie takich zachowań poprzez poświęcenie im konkretnego dnia nie jest pozbawione sensu.

Osobiście nie mam problemów z wyrażaniem wdzięczności, więc nie potrzebuję przypominania, że mam podziękować. Dziękuję przy okazji, ale też bez szczególnej okazji, i naprawdę mam za co. Dziękuję moim bliskim, przyjaciołom, znajomym, że są przy mnie, że dają mi swój czas, uczucie i uwagę. Nie zapominam o podziękowaniach należnym ludziom, których spotykam na swojej drodze, za wszystko co dla mnie robią. Jakiś rodzaj wdzięczności mam też dla swoich wrogów, bo dzięki nim wiem lepiej kim nie chcę być i jak nie chcę się zachowywać.

Wdzięczność to uczucie, które buduje mosty między ludźmi, więc nie należy go sobie skąpić. Dlatego z całą hojnością na jaką tylko mnie stać dziękuję bliźnim za wszystko co dla mnie robią. Jedynie do wrogów nie wyrywam się z podziękowaniami, bo powinno im wystarczyć, że nie życzę im tego, czego oni życzą mi. Poza tym, gdybym np. podziękowała znajomemu babonowi, że dzięki niej mam lepsze zdanie na swój temat, to mógłby ją trafić jasny szlaczek, bo całkiem nie o to jej chodziło. Nie będę ryzykowała, że babon pęknie ze złości, więc daruję sobie podziękowania. Niech babon żyje szczęśliwie byle z dala ode mnie. Ale wszystkim pozostałym dziękuję z całego serca.

Na koniec wiersz ks. Jana Twardowskiego, który pięknie potrafił dziękować.

* * *
Dziękuję

Dziękuję Ci za miłość prędką bez namysłu
za to że nie jest całym człowiek pojedynczy
za oczy nagle bliskie i niebezimienne
za głos niedawno obcy a teraz znajomy
za to że nie ma czasu by pisać list krótki
więc dlatego się pisze same tylko długie
choć pisanie jest po to by szkodzić piszącym
a miłość wciąż niezręcznym mijaniem się ludzi
że nie można Cię zabić w obronie człowieka

Dziękuję Ci za tyle bólu żeby sprawdzać siebie
za wszystko co nieważne najważniejsze
za pytania tak wielkie że już nieruchome

niedziela, 25 września 2011

O sobocie i łaskawości losu

Dzisiejszą sobotę spędziłam bardzo przyjemnie. Większość przyjemności zawdzięczam bliskim, ale pogoda też dostarczyła mi przyjemnych wrażeń. Zaczęło się od tego, że dostałam od córki drobny upominek - begonię stalekwitnącą. Kiedyś wspomniałam, że chciałabym ją mieć i już mam, nie tylko kwiatek, ale też przyjemne ciepełko w serduchu.

Los był dla mnie łaskawy obdarzył mnie radością macierzyństwa i to jest coś czego nie można przecenić. Jestem szczęściarą, bo moje dziecko, chociaż już dorosłe i samodzielne, wciąż jest blisko mnie. Powiedziałabym, że jesteśmy sobie coraz bliższe, bo coraz lepiej się rozumiemy. Fajnie jest mieć dorosłe dziecko, z którym można się zaprzyjaźnić. Jednak to wymaga trochę starania, bo trzeba respektować granice (a to nie jest takie łatwe), zrównać prawa i zejść z pomnika Matki Idealnej.

Ja byłam zmuszona przestać traktować córkę jak przedłużenie siebie, bo Marta odkąd dorosła postawiła swoje granice. Trochę się buntowałam, bo przecież „wiem lepiej czego jej trzeba“, ale dość szybko skapitulowałam. Prawa poniekąd zrównały się same, bo teraz rozmawiamy jak równy z równym. Ona jest dorosła a ja dojrzała i każda z nas szanuje tę drugą, nawet jak się z nią nie zgadza. A co się tyczy pomnika, to nie musiałam z niego złazić, bo nawet się do niego nie przymierzałam, wrodzony krytycyzm odebrał mi złudzenia, że byłam idealną matką.

Sobotni wieczór spędziłam przy komputerze. Odwiedziłam ulubione strony, poczytałam co tam na świecie i w okolicy, a potem siadłam do szlifowania opowiadania, które piszę. Dużo nie poprawiłam, bo „wennaagrafomanna“ obchodziła mnie bokiem a pomysłowy Dobromir nie podrzucił mi swojej kulki. Jednak, co nieco zrobiłam i początek opowiadania już mam. A brzmi on tak.

* * *
Jest późno. Od otwartych drzwi balkonu wieje chłodem. W pokoju jest coraz zimniej, leżę skulona i obserwuję niebo. Czarny prostokąt przyciąga mnie jak magnes. Patrzę na płynące wolno chmury a na ich tle w mojej głowie wyświetla się film. Scena za sceną, oglądam moje życie ograniczone do stałych miejsc, sytuacji, zachowań. Jestem jak ślimak - cały swój świat noszę na własnym grzbiecie. Gdybym rzuciła się w dół, to może ta cholerna skorupa w końcu by się roztrzaskała i odpadła. Jednak boję się wstać, dlatego do końca życia będę na nią skazana, bo on musi umrzeć pierwszy. Od czasu kiedy się urodził, moje życie jest jak kiepskie puzzle - na pudełku piękny obrazek rodziny, ale po zdjęciu folii wszystko się rozsypuje i nie daje się złożyć. Nikt nie powinien poznać prawdy, dlatego nie zdejmuję folii. Duszę się, moje życie nie należy już do mnie, ale nie mogę się przyznać, co naprawdę czuję. Nie tego się ode mnie oczekuje. Jestem matką, która jest oddana swojemu dziecku i robi to, co powinna. Dopóki nie wychodzę z roli jest w porządku. Kończy się kolejna bezsenna noc a ja wciąż jestem w tym samym miejscu, w którym byłam u jej progu. Chmury zmieniły barwę, wszystko poszarzało. Uczucie goryczy i wstydu wzmaga ból głowy i niesmak w ustach. Jestem zmęczona.