Szukaj na tym blogu

sobota, 2 marca 2013

Sobota

 

Po wczorajszych sercowych problemach dzisiaj nie było śladu, więc ruszyłam do boju. Obleciałam na szmacie chałupę, zadałam pralce robotę, zajrzałam do kuchni i już mogłam iść na spacer. Wzięłam chłopaków i poszliśmy szukać wiosny.

Po drodze odwiedziliśmy zaprzyjaźnione kumy. Daniel na początku wizyty był mało wylewny, lekko speszony, ale jak oswoił się z otoczeniem gościł się na całego. Posłodził mi herbatę kostkami domina, pokazał gospodyniom gdzie pochowały buty, próbował zdemontować szklany stolik, z zapałem, wartym lepszej sprawy, porozrzucał szachy. Żeby przekonać Paulinę do włączenia mu ulubionej piosenki, dawał buziaki Emilce, bo to jego ulubiona ciocia, a Paulinę dopiero poznaje. Mamę dziewczyn traktował z dystansem, ale przy pożegnaniu dał zdalnego buziaka.

Po występach gościnnych ja z małym wróciłam do domu a Ślubny poszedł uzupełnić prowiant. Marta z Przemkiem byli zajęci, więc wzięłam wnuka do nas. Po zjedzeniu zupki i zmianie pampersa, przyszła pora na spanko. Mały wtulił się we mnie i słuchał wymyślonej przeze mnie bajki. Główna bohaterką opowieści była wrona, bo Daniel, podobnie jak ja, lubi wrony.

Jego pierwsze świadomie wypowiadane słowa to: akuku i khrakhra. Od mniej więcej dwóch tygodni mały powoli przechodzi na język tubylców, porzucając swoje indywidualne narzecze, więc stara się powtarzać różne słowa. Trzy dni temu zostałam babą. Już nie woła na mnie „mamu” tylko „baba” albo „babo”. I tak oto przekroczyłam Rubikon. Ślubny nazywa mnie przy wnuku per „babeczka”, bo nie chce sypiać z babcią, ale mały nie ma żadnego powodu, żeby łamać sobie język, więc Ślubny ma teraz w domu babę.

To była bardzo miła sobota. Tak sobie myślę, że smakuje mi moje życie, chociaż ktoś inny, patrząc z boku, mógłby się zdziwić. Nie mam zdrowia, nie opływam w luksusy, kłopoty mnie lubią, więc z czego się tak niby cieszę. No cóż. Czego nie mam to nie mam, ale to co najważniejsze mam. Dlatego jestem zadowolona a czasami nawet szczęśliwa. Berecik-syndrom mnie nie dotyczy.

Nie pamiętam czy zamieszczałam już na blogu anegdotę traktującą o berecik-syndrom? A nawet jeżeli tak, to chętnie się powtórzę.
Babcia spaceruje po plaży z wnukiem. Nagle, małemu wpada do wody piłka a ten biegnie za nią prosto na olbrzymią falę. Fala zabiera dziecko w głąb morza. Przerażona babcia pada na kolana, wznosi ręce do góry i woła.
- Panie Boże zmiłuj się, błagam, uratuj mojego wnuka.
Po chwili morze wyrzuca dziecko na brzeg. Babcia szczęśliwa przytula dziecko i …
- A gdzie berecik? Miał jeszcze berecik – woła niezadowolona, patrząc w niebo.

Na dzisiaj to tyle, bo czeka na mnie wieczorne kino. Ślubny ściągnął film o życiu w oceanie w 3D, więc dziś w objęcia Morfeusza popłynę z rybkami.

piątek, 1 marca 2013

Zrzędzę, bo wieje i nie ma nic ciekawego w telewizji

-->
Wieje

Fiuuuuuufiuufiuuuufii – wieje. Lubię wiatr, ale moje serce go nie znosi. Od rana nie mam wątpliwości, że żyję. Bicie serca czuję chyba nawet w piętach. Podwójna dawka leku wzięta i nic. Leżę więc pod kocykiem i staram się przyjemnie spędzić czas. Tym bardziej, że o robieniu czegoś na serio nie ma mowy, bo siły brak a niedotleniony mózg kiepsko działa. Przejrzałam kilka ulubionych stron, sprawdziłam co słychać na moim ulubionym forum.

Niestety, sąsiad zza ściany zaczął słuchać czegoś co umownie nazywa muzyką. Lubię sąsiada i jego rodzinę, ale odgłosy zepsutej pralki, której ktoś wrzucił do bębna jakiś metalowy przedmiot, jest jednak nie dla mnie. Na domiar złego, sąsiadka, mieszkająca po drugiej stronie mojego mieszkania, zaczęła tokować jak ciećwierz w okresie godowym. Nie chciałam słuchać tej sąsiedzkiej kakofonii, więc wpadłam na pomysł pogapienia się w telewizor.

Pomysł, jak się okazało głupi, bo nic ciekawego nie znalazłam. Mam 60 kanałów na kablówce, ale odkąd z mojej oferty zniknęło „ale kino” i „Zone Europa”, to z kanałów filmowych właściwie nie mam czego oglądać. Gdyby nie „Comedy Central”, „Comedy Central Famili”, „Discovery” i „Viasad History” już dawno odłączyłabym się od kablówki. Od TVP odłączyć się nie mogę, bo trzeba płacić haracz na telewizję publiczną, która podobno ma misję społeczną. Misję? Wolne żarty. Pytam się jaką misję?! Każdy musi płacić za możliwość oglądania gadających posłów-ołsów, durnej telewizji śniadaniowej, odświeżanych komedii romantycznych i programów spod znaku jak oni śpiewają, jak oni coś tam, itp. Z możliwości oglądania nie korzystam, ale jak większość obywateli nie mam w tej kwestii nic do gadania. Taki rodzaj demokracji, że państwo może okradać obywatela, bo może... i już. Obywatel nie może, bo naślą na niego sąd i skarbówkę.

Ale dość tego zrzędzenia. Nie będę się przecież denerwowała, nie wygrałam nerwów na loterii. Na szczęście w telewizorze mam dostęp do internetu, więc tam poszukałam rozrywki.

Może pooglądacie ze mną? Moja rodzinka
Podoba mi się ten sitcom, bo dużo w nim ironii, sarkastycznego podejścia do propagowanego, tu i ówdzie, idealnego obrazu rodziny. Bohaterowie są niezbyt idealni, ale przez to chyba jeszcze bardziej sympatyczni.

środa, 27 lutego 2013

Wiosna coraz bliżej

 














No. Nareszcie w powietrzu czuć wiosnę. Świeci słońce, topnieją resztki śniegu i na termometrze okiennym prawie 10 stopni na plusie. W południe poszłam z moimi chłopakami na spacer. Daniel rządził się jak dyrektor PGR-u. Tonem nie znoszącym sprzeciwu objaśniał nam na co mamy patrzeć i co robić. Titiutiutał na całego, więc nie było wyjścia musieliśmy się zastosować. Kiedy już zwiedziliśmy dwa place zabaw, i zaczęły go boleć nóżki, usadził nas wszystkich na huśtawkach, on pośrodku my po bokach. Huśtaliśmy się we troje, wystawiając twarz do słońca i śmiejąc się w głos. Do domu wróciłam naładowana pozytywną energią.

Mam na laptopie taki pozytywny widoczek, więc pomyślałam, że będzie dobrze podzielić się nim z tymi, którzy zaglądają na mojego bloga. Zawsze uśmiechniętego nieba Wam życzę. 



wtorek, 26 lutego 2013

Niech wróg ci pomoże

 

Kończy się poniedziałek, dla pracujących pierwszy dzień z tygodnia pracy. Ja na dzisiaj skończyłam. Nie żebym była gdzieś zatrudniona, bo w kwestii mojego statusu nic się nie zmieniło. Szanowny ZUS łaskawie przedłużył mi rentę na następne dwa lata, ale zatrudniłam się sama. Co zrobić, nie chcem ale muszem. I tak, ledwie wylazłam z papierów związanych ze sprawami w sądzie pracy a już muszę zająć się kolejną sprawą.

Albowiem, gdyż, ponieważ, wynajęty wielce szanowny mecenas wykazał się dbałością wyłącznie o swój portfel, resztę zaś zostawił swojemu klientowi. Nie chce mi się teraz pisać o szczegółach, bo długo trzeba by wyjaśniać. Może kiedyś opiszę tę brazylianę sądową w reżyserji bratowej Ślubnego, z popisowym numerem wielce szanownego mecenasa, ale nie teraz. Bo po pierwsze nie mam na to czasu, po drugie czuję przesyt.

Ale o czym to ja chciałam.... Jak zwykle zaczęłam od przysłowiowego pieca, ale na bloga weszłam, żeby się podzielić czymś ważnym. To „coś ważne” to słowa mistrza kriya jogii, Prajnanananda. Robiąc sobie małą przerwę, trafiłam w sieci na ten tekst. Nie trzeba interesować się naukami wschodu czy jogą, żeby wynieść z tego tekstu coś ważnego dla siebie, bo przesłanie jest uniwersalne dla każdego, kto chce żyć szczęśliwie.

Cytuję:
”Od narodzin do śmierci zależymy od przyrody, rodziny, społeczeństwa, kraju — w końcu, zależni jesteśmy od stworzenia i stwórcy. Gdy jesteśmy zależni od innych, odnosimy korzyści. Gdy uświadomimy sobie, że nasze istnienie jest niemożliwe bez innych, musimy pomyśleć jakiego rodzaju życiem chcemy żyć. Egocentryczne, samolubne życie, zapominanie o dokonaniach innych osób, chełpliwe chwalenie się naszym sukcesem lub opłakiwanie naszych porażek.
A może chcemy wyrażać miłość i wdzięczność dla dokonań innych dla naszego życia. Osoba pokorna, duchowy poszukujący, żyje życiem ciągłego dziękczynienia. Poszukiwacz prawdy — nawet gdy ktoś go rani — jest tej osobie za to wdzięczny: “Dałeś mi szansę zobaczyć jak jestem silny”. To jest test naszej siły i stabilności.”

Chcę żyć szczęśliwie, widzę mądrość w tych słowach, ale nie mogę o sobie powiedzieć, że odczuwam wdzięczność dla tych co mi szkodzą. Nie mam problemów z docenianiem tych wśród których żyję. Nie jest mi obce uczucie wdzięczności, bo jak słoń pamiętam każde dobro, które mi wyświadczono. Jednak jeżeli chodzi o wrogów, to, z tego co mi wiadomo, mam jednego wroga, który steruje kilkoma osobami, chcąc obrzydzić mi życie. Na początku (całkiem głupio i niepotrzebnie) dałam się podpuścić i weszłam w interakcję, chcąc odpłacić pięknym za nadobne. Na szczęście w porę ustąpiłam pola i przekonałam się, jak dużo można zyskać, gdy człowiek potrafi się uczyć nawet od wrogów. Dzięki temu oszczędziłam sobie negatywnych emocji i nie ma we mnie nienawiści, która, jak powszechnie wiadomo, jest bardzo destrukcyjnym uczuciem. Zauważyłam też, że mój wróg, mimo usilnych starań żeby mi zaszkodzić, przypadkowo mi pomógł.

Poniekąd zawdzięczam jej to, że wzrosło moje poczucie własnej wartości, bo okazało się, że nawet takiej osobie jak ona nie potrafię źle życzyć. Przekonałam się, że jestem zaradna i silna. Uwolniłam się od złości, bo kiedy wnikliwiej się przyjrzałam jej postępowaniu zrozumiałam jej ograniczenia. Ataki na mnie były jej potrzebne, żeby umniejszając mnie mogła poczuć się lepsza, ważniejsza, mądrzejsza. Niech jej będzie skoro tylko na to ją stać.

Zgodnie z radą mistrza Prajnananandajamy wypadałoby podziękować. Może nawet bym to zrobiła, ale obawiam się, że byłaby to z mojej strony hipokryzja. Nie jestem jeszcze na takim etapie rozwoju, żeby czuć wdzięczność. Nie będę latać z transparentem: Kochajcie swoich wrogów. Na razie zadowalam się tym, że widzę, jak mimo woli, pomogła mi dookreślić siebie. To zawsze jakiś początek.

sobota, 23 lutego 2013

Sympatyczny dzień

-->
W ostatnim wpisie strasznie mi się ulało żółcią, bo całkiem niepotrzebnie przejrzałam wiadomości. Dzisiaj nie popełniłam tego błędu i jestem oazą spokoju. Prawie cały dzień spędziłam robiąc tylko miłe rzeczy. Głównie czytałam i bawiłam się z wnukiem. Nawet robienie obiadu mnie ominęło, bo w lodówce czekały pierogi z pieczarkami i kiszoną kapustą oraz czerwony barszczyk. Wystarczyło tylko odgrzać i zjeść z apetytem w miłym towarzystwie.

Przed chwilą zrobiłam sobie kawowy peeling, wzięłam gorący prysznic i wskoczyłam do ciepłego łóżeczka. Teraz czekam aż Ślubny przestanie grzebać się w laptopie i razem obejrzymy film o Tybecie. Jakby tych przyjemności było mało, to przy oglądaniu filmu będziemy mieli jeszcze pyszne co nieco do przegryzienia, bo Marta piecze na kolację pizzę i obiecała zrobić dla nas jedną w wersji wegetariańskiej. No żyć nie umierać.

A po co ja o tym piszę? Jakby ktoś przypuszczał, że po to żeby pochwalić się tym, że się myję, omijam kuchnie i kładę się spać z kurami, to jest w błędzie. Te rzeczy nie są warte odnotowania. Ale podzielenie się radością, z czerpania przyjemności z przyziemnych i codziennych spraw, ma dla mnie sens. Lubię swoje życie, a dzisiaj bardziej niż zwykle.

Lubię też fraszki Sztaudyngera, z których uczę się życiowej mądrości. Dzisiaj zadbałam o nastrój i swoje skołatane serce. A to recepta. Lekarstwo - Serce nasze leczy / Sens małych, miłych rzeczy.