Szukaj na tym blogu

czwartek, 14 maja 2020

Ciąg dalszy remontowej historii



















Uprzedzam historia jest z gatunku długich, szczegółowych i może być nużąca. Kiedy już zdecydowałam się na przeprowadzkę, to trzeba było szybko znaleźć fachowców, którzy by wyremontowali nowe mieszkanie. Zakres prac był duży, bo obejmował generalny remont łazienki i kuchni, wymianę podłóg oraz drzwi, wyrównanie i malowanie ścian oraz wykonanie zabudowy przedpokoju. Zaczęłam od szukania hydraulika, który przerobiłby instalację wodnokanalizacyjną w łazience tak, żeby w niszy z sedesem powstał prysznic, a sedes i umywalka zostały przeniesione na drugą ścianę. I w tym momencie przekonałam się, że fachowiec „nasz pan” i znalezienie kogoś, kto wie jak poprzestawiać rury, graniczy z cudem. Ci co potrafiliby to zrobić mieli terminy zajęte na rok do przodu, zaś ci, którzy ewentualnie chcieli się podjąć  zadania, z góry obwieszczali: „pani tak się nie da, nie ma podejścia do pionu, niech se pani zostawi sedes tu, gdzie jest.” No nie, pani nie chce se zostawić sedesu tu gdzie jest, pani chce mieć tak jak jej wygodnie. Uruchomiłam wszystkie moje znajome, żeby pomagały mi w poszukiwaniach. Koniec końców, jedna z nich prawie gwałtem przymusiła znajomego dewelopera, żeby użyczył swojego hydraulika. Użyczony hydraulik przyszedł w asyście syna, rzucił okiem na rury i powiedział, że da się zrobić, ale przy wyprowadzeniu z pionu wod-kan potrzebny będzie gzymsik. 
- Pan jest fachowcem, więc ja nie będę się panu wtrącała. Proszę tylko, żeby oszczędzał pan miejsce, bo łazienka, jak widać, jest mała – powiedziałam. 
- Zrobi się. Gzymsik będzie na szerokość rury - zapowiedział hydrauluk.
Ustaliliśmy, że za 1000 zł polskich pan wykona usługę, a pracę zacznie następnego dnia. Dałam panu 400 złotych zaliczki na materiały i cała szczęśliwa wróciłam do domu. Następnego dnia przyszedł syn hydraulika i zaczął kuć, wiercić i skręcać. Dwa popołudnia później (robił tylko popołudniami) poszłam zobaczyć postęp prac i z lekka wyrwało mnie z butów. Nie z zachwytu, broń Boże. Spojrzałam i co zobaczyłam? Po otwarciu drzwi łazienki wystarczyło zrobić dwa kroki, żeby wpaść na stojący pośrodku sedes. A jak człowiek bezmyślnie zrobił jeszcze dwa kroki, to miał szansę poobijać sobie kostki o biegnące wzdłuż przeciwległej ściany rury. Ja wiem, że z powodów gastrycznych czasem złośliwie mówiłam o sobie per „królowa sedesu”, ale nigdy nie miałam zapędów, żeby na środku łazienki wystawić sobie tron. A tu proszę, pan hydraulik zdecydował za mnie. Kiedy, już przestałam wytrzeszczać oczy i domknęłam usta, zwróciłam się do fachowca. 
- Proszę pana dlaczego ten sedes stoi na środku i jest odsunięty (40 cm) tak bardzo od ściany? Dlaczego te rury na przyłącza do zlewu i pralki też są odsunięte ? - pytałam dociekliwie. 
- No bo ma być gzymsik – zadeklarował fachowiec, a właściwie syn fachowca. - Sama pani się zgodziła – dobił mnie celnie. 
No fakt, zgodziłam się na gzymsik, ale tylko ten konieczny, który miał ukryć wyprowadzenie z pionu rury do sedesu. Poza tym, ten pieprzony gzymsik miał zajmować maksymalnie 20 cm od ściany i miał być pojedyńczy. O pozostałych gzymsikach nie było mowy. Syn fachowca z lekka się strapił, ale ja nie ustępowałam. - Proszę pana, tak nie może być. Dlaczego nie wkuł pan tych rur w ścianę? - drążyłam temat. 
- No, bo gzymsik – powtarzał jak mantrę. Ale jak pani nie chce – zreflektował się nagle – to ja mogę wkuć te rury, ale to będzie kosztowało dodatkowo 300 zł. - Dobrze, niech pan kuje, zapłacę – powiedziałam zrezygnowana, chociaż wykucie paska o długości niecałych dwóch metrów i szerokości pięciu centymetrów 
za 300 zł wydało mi się ceną dość wygórowaną.

Wieczorem ściągnęłam na oględziny Ślubnego  i tym samym zapewniłam sobie atrakcji ciąg dalszy. Artur obejrzał robotę fachowca i dawaj wydziwiać, że takiej fuszerki to on dawno nie widział, że kogo ja wynajęłam i dlaczego zgodziłam się dopłacić trzy stówy za coś, co nie wykraczało poza zakres wstępnej umowy. Miał rację, ale co z tego? Chciałam jak najszybciej zrobić hydraulikę, bo zbliżał się termin u glazurnika, więc nie było wyjścia – płacz i płać. 
 - Zamiast się wymądrzać, pomyśl co z tym zrobić - powiedziałam wskazując na ciągle stojący na środku sedes. 
- No co zrobić? Trzeba trochę skuć ścianę i dopiero wtedy wyprowadzić rurę z pionu. Facet chciał ułatwić sobie robotę, więc zrobił obejścia przy pomocy kolanek i dlatego sedes wyskoczył ci na środek łazienki - opiniował Ślubny. 
Znam się na hydraulice, jak wilk na gwiazdach, więc nie nie pozostało mi nic innego, jak założyć, że Ślubny wie co mówi. 
- To zadzwoń do hydraulika i mu to powiedz – zaproponowałam. 
- To ty go wynajęłaś, więc nie będę się wtrącał – odpowiedział, ale jak zobaczył mój wzrok, to sam sięgnął po telefon. I miał szczęście, bo jeszcze chwila i zostałabym wdową. Niestety fachowiec nie był uprzejmy odebrać telefonu i pomimo wielu prób ciągle nie było z nim kontaktu. Remont leżał, a ja leżałam i kwiczałam. Szukając pomocy zadzwoniłam do znajomej, która pomogła znaleźć fachowca. Pani Maria znowu stanęła na wysokości zadania i zaalarmowała dewelopera, który skontaktował się z hydraulikiem. Skutek końcowy był taki, że hydraulik wreszcie oddzwonił i raczył przybyć, żeby wybić mi z głowy pretensje i zainkasować pieniądze za usługę. Ale tym razem nie dałam sobie zamydlić oczu jego fachowością i powtórzyłam kropka w kropkę, co mówił Ślubny. Hydraulik zmiękł i zamiast dalej mi truć o gzymsikach wziął się razem z synem (dotychczas jedynym wykonawcą fuszerki) za rozbieranie kunsztownie poklejonych kolanek i skucie kawałka ściany. Następnego dnia robota była skończona. Pozostało tylko zapłacić za usługę i odebrać klucze. Nie mogłam tego zrobić osobiście, bo strzyknęło mi coś w kręgosłupie i byłam chwilowo unieruchomiona. Wysłałam więc Ślubnego, żeby zakończył sprawę i też miał jakieś zasługi na polu remontowania naszego nowego domu. Po powrocie Ślubny zakomunikował, że do umówionej kwoty (1300 zł) dopłacił fachowcowi jeszcze 130 zł. 
- Za co te pieniądze? - spytałam. 
- Ten starszy pokazał mi rachunek na klej i rurę do odpływu. Wiesz oni chcieli, żebym zapłacił im jeszcze 100 zł za to, że zlikwidowali te kolanka, ale się nie zgodziłem – powiedział. 
I co? Dogadałeś się z nimi- spytałam. 
- Nie. Wkurzyli się, bo powiedziałem, że nie będę im dodatkowo płacił, za to że poprawiali po sobie spapraną robotę - wyjaśnił. - Na koniec ten starszy nawyzywał mnie od złodziei. 
- Jak to? - zdziwiłam się. 
- Normalnie, krzyknął mi w drzwiach – złodzieje! - To powiedziałem, że panowie już mi się przedstawiali, więc drugi raz nie ma potrzeby – skończył relację.

I to mógłby być koniec przepychanek z hydraulikami, ale niestety nie był. Najpierw hydraulik poskarżył się deweloperowi, że klient, do którego ten go wysłał, nie zapłacił całej kwoty za usługę. Następnie deweloper z własnej kieszeni dał hydraulikowi stówę i zadzwonił do mnie, bo kiedyś byliśmy znajomymi z pracy. Wyjaśniłam jak wyglądała sytuacja, że hydraulik wyręczył się synem, który zrobił fuszerkę Jednak deweloper wolał stracić stówę niż narazić się fachowcowi. Znajoma, która wymogła na deweloperze pomoc w moim remoncie, czuła się nieswojo, więc oddała stówę deweloperowi. Mnie było bardzo niezręcznie wobec znajomej i dewelopera, więc poczuwałam się do wyrównania im strat. Fachowiec był górą, bo zagrał nam wszystkim na nerwach, ale nic go to nie kosztowało.

Jak się komuś wydaje, że to koniec tej historii, to jest w błędzie. Minęło dwa miesiące. Glazurnik położył glazurę, zamontował prysznic i deszczownicę. I wtedy Ślubny zauważył na ścianie przylegającej do łazienki zaciek. Ściana była wyraźnie mokra. Podsuszona plama nabierała wody, gdy tylko korzystało się z prysznica. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy problemem nie jest wadliwie zainstalowany prysznic. Zadzwoniłam po fachowca. Przyszedł, sprawdził prysznic i żadnej usterki się nie dopatrzył. Kiedy opowiedziałam mu o problemach z hydraulikiem postanowił sprawdzić stan przyłączy. Żeby nie skuwać glazury odkuł ścianę od strony pokoju. I bingo! – w miejscu przyłącza do prysznica ciekła woda. Okazało się, że syn hydraulika nie założył porządnej izolacji i pod wpływem ciepłej wody wszystko się rozszczelniło, stąd mokra ściana. Fachowiec naprawił wadę, zakleił dziury, wygładził ścianę, a mnie zostało tylko za to zapłacić. Mam umowę, którą podpisałam z hydraulikiem, mam świadka, który poprawiał fuszerkę, mam zdjęcia rozkutej ściany, ale nic z tym nie zrobię. Dlaczego? Ano dlatego, że po pierwsze primo, szkoda mi nerwów i czasu. Po drugie primo, nie chcę robić nic co komplikowałoby sprawę znajomej i deweloperowi, bo ci ludzie chcieli mi pomóc, a ja to doceniam. Dlatego pan hydraulik może spać spokojnie.

I to by było tyle. Na dzisiaj, bo mówiłam prawdę, że mogłabym napisać książkę z remontem w tytule. Książka dla czytelników niebędących świadkami mojej remontowej martyrologii może nie byłaby ciekawa, ale na pewno długa.


środa, 13 maja 2020

Pierwsza wiosna w moim nowym domu i wspomnienie starego remontu



W ubiegłym roku przeprowadziłam się do nowego domu i zaczęłam od nowa urządzać swoje cztery kąty. Na myśl o remoncie cierpła mi skóra, ale wiadomo, jak się chce mieć lepiej, to czasem trzeba trochę pocierpieć. Jak trzeba, to trzeba. Ja zgodna kobita jestem, więc zaczęłam remont i wzięłam się za pakowanie manatków. Nie jest łatwo spakować w tobołki 35 lat życia, ale jeszcze trudniej jest ogarnąć fachowców. Dotychczas wszystkie remonty robiliśmy wespół w zespół z moim Ślubnym, ale nie tym razem. Ani on ani ja nie mamy już do tego zdrowia. Chcąc nie chcąc – zostali fachowcy. Remontowa story w wykonaniu fachowców była tragikomiczna, ale jakoś nie było mi bardzo do śmiechu. Szczególnie, że Ślubny cierpiał niewymownie, że obce chłopy pieprzą robotę w jego chałupie. A wiadomo, jak chłop cierpi, szczególnie niewymownie, to nie ma siły, żeby wszystko co w okolicy nie odczuło rozmiarów jego cierpienia. Najczęściej w okolicy chłopa znajdowałam się ja, więc co użyłam to moje. Kiedyś, gdy głównym fachowcem od remontów był Ślubny, żartowałam, że jak nic zostanę św. Barbarą Męczennicą od remontów, bo robienie za pomocnika domowego fachowca było bardzo wyczerpujące. Teraz wiem, że może być gorzej. Oprócz upierdliwych fachowców można jeszcze dostać w bonusie niezadowolonego pana domu, który w nic się nie wtrąca (hahaha), ale wszystko ocenia. A oceniać było co, bo wszystko co mogło pójść źle, tak właśnie szło. Książkę mogłabym o tym napisać, ale jeszcze nie dziś. Ja nie Hitchcock, żeby zaczynać od katastrofy poprzedzającej kolejną katastrofę.

Na początek zacznę łagodnie historyjką z zamierzchłych czasów, jak to ze Ślubnym robiłam remont i pochwalę się widokiem z okna mojego nowego mieszkania. Ciąg dalszy remontowych zmagań opiszę później. 
 
* * *
 

Moja kuchnia od dawna wymagała remontu, ale odkładałam ten remont najdłużej jak mogłam. Po pierwsze, remont sam w sobie nie jest niczym przyjemnym, po drugie, remont robiony z moim mężem, to droga przez mękę. 
Artur ma wykształcenie matematyczne, duszę poety a w kwestii udowadniania swojej męskości jest upierdliwy jak młot pneumatyczny. I nic nie mogę na to poradzić, że dla mojego męża bycie męskim jest równoznaczne z byciem samowystarczalnym. Koleżanki bardzo mi zazdroszczą, że Artur potrafi wszystko zrobić, ale nie wiedzą, jaką cenę płacę za posiadanie osobistego fachowca od wszystkiego. Faktem jest, że ile razy wspólnie odnawiamy mieszkanie, tyle razy boję się, że z własnej inicjatywy zostanę wdową. Chętnie powierzyłabym wykonanie remontu fachowcom, ale Artur na najmniejszą sugestię na ten temat wpadał w święte oburzenie i grzmiał jak ksiądz na ambonie – Zastanów się kobieto. Czy ja jestem głupi, żeby płacić za coś, co mogę zrobić sam? Nie mówię, że nie możesz, ale przy ostatnim remoncie mało się nie pozabijaliśmy, więc może… – oponowałam nieśmiało. Ale nie dokończyłam, bo po minie Artura było widać, że upór w kwestii wynajęcia fachowca grozi rozwodem. Cóż, mój mąż jest typowym zodiakalnym baranem a jak się na coś uprze, to baranem jest nie tylko ze względu na datę urodzin. A, że ktoś musi być mądrzejszy, to padło na mnie. Ustąpiłam i chciał nie chciał, zaczęliśmy remont.

W planach mieliśmy skucie starej glazury i terakoty, położenie nowych płytek, pomalowanie ścian i zawieszenie szafek. Z nieznanych mi przyczyn, Artur na czas remontu wyłączył mózg a postawił wyłącznie na mięśnie. Widocznie jako prawdziwy mężczyzna nie potrafił robić dwóch rzeczy jednocześnie, więc albo robił, albo myślał. Wszystko zaczynał od końca, ale oczywiście nie dał sobie nic powiedzieć. Zamiast opracować kolejność działań, zaczął od kompletnej demolki. Zdjął kuchenne szafki i wstawił je do pokoju. Dlaczego te szafki mają stać w pokoju? – zapytałam zirytowana. No wiesz, ten gość który miał je zabrać na razie ich nie odbierze – spokojnie odparł Artur. I zanim zdążyłam się oburzyć i zaprotestować, Artur rzucił się do skuwania kafelków. Gdy kuchnia przypominała gruzowisko, mojego męża nagle olśniło. O kurcze! – powiedział do siebie - nie bardzo pamiętam, jak trzeba kłaść płytki. Jak to nie pamiętasz, przecież już kładłeś kafelki? - zapytałam zdziwiona. - Spokojnie, nie żołądkuj się – mruknął, po czym rozsiadł się na środku wybebeszonej kuchni, zapalił papieroska i popijając kawusię zaczął czytać poradnik: „Jak układać terakotę”. Tak minął nam pierwszy dzień remontu. Drugiego dnia Artur oznajmił głosem odkrywcy – Ta podłoga jest cholernie krzywa. Bez dużej poziomicy nic nie zrobię. Poziomicy oczywiście nie przygotował, więc mieliśmy akcję „poziomica”. Artur obdzwaniał wszystkich znajomych w poszukiwaniu poziomicy a przy okazji prowadził towarzyskie pogawędki. Zagajał co słychać, skarżył się że musi robić remont, więc licznik bił, czas uciekał, a mnie trzęsła cholera. Pod wieczór, bingo, znalazła się poziomica. Artura odwiedził kolega (właściciel poziomicy) i obaj panowie, siedząc na gruzach mojej kuchni, prowadzili towarzyską rozmowę. Mąż zaserwował kawusię, bo ja nie zaproponowałam żadnego poczęstunku w nadziei, że kolega nieugoszczony szybciej sobie pójdzie. Niestety, mój brak obycia na nic się zdał, bo kolega wyszedł dopiero po trzech godzinach. Po wyjściu gościa, ślubas stwierdził – Już za późno, żeby zaczynać robotę, to ja sobie trochę poczytam. Jak powiedział, tak zrobił. Tym razem książka miała tytuł „Umysł początkującego” i dotyczyła medytacji, a jedną z medytujących była jakaś „siedząca żaba”. Artur skupiał się na swoim rozwoju duchowym, a ja, coraz bardziej wątpiąca w jego umysł, czułam się tak, jakbym osobiście jadła tę medytującą żabę. Trzeciego dnia walczyliśmy o poziom. Oczywiście, poziom naszej podłogi, bo wszystkie inne rzeczy postawione były w pionie, tyle, że na głowie. Całą wylewkę muszę zrobić od nowa – zakomunikował Artur. Daj spokój – powiedziałam - nic się nie stanie, gdy podłoga będzie trochę krzywa, a robienie od nowa wylewki, to dodatkowy koszt i kłopot. Niestety, Artur nadął się, spojrzał na mnie jak na kretynkę i stwierdził - Ja robię porządnie, albo wcale. Nie miałam wyjścia, żeby go nie zabić, musiałam się ewakuować. Gdy wróciłam wieczorem, na podłodze kuchennej leżała cementowa maź, a dumny Artur już od progu zachwalał swoje dzieło – Patrz, jak mi pięknie wyszło. Nie widziałam powodu do zachwytu, więc bez słowa wzięłam się za przygotowanie kolacji. Przy okazji, żeby coś znaleźć bawiłam się w grzybiarza, bo w jednym pokoju miałam całe wyposażenie pokoju wypoczynkowego, dwa komplety kuchenne, o lodówce i różnych narzędziach przydatnych w remoncie, nawet nie wspomnę. Przygotowanie posiłku w takich warunkach nie było łatwe, ale jak mus to mus. Gdy kolacja była gotowa, ślubas raz jeszcze zagrał mi na nerwach. Artur, chodź na kolację – zawołałam. Na noc nie będę się objadał, bo to niezdrowo – odpowiedział i poszedł do łazienki. Biorąc prysznic, śpiewał sobie na całe gardło a ja nawet nie miałam jak „popyszczyć” , bo woda zagłuszała moje darcie gęby. Po 20 minutach wyszedł z łazienki, cały czyściutki i zadowolony, popatrzył na mnie przylepnie i już widziałam, co ma na myśli. W odwecie kazałam mu iść spać. Skoro nie miał apetytu na moją kolację i nie obchodzą go moje nerwy, to ja mogę nie mieć apetytu na te rzeczy. Położyłam się do łóżka, ale nie mogłam usnąć. Pół nocy obracałam się, jak kurczak na rożnie. Bałam się, że ze złości trafi mnie szlag albo co gorsze zabiję własnego męża. Za to Artur spał snem sprawiedliwego, chrapał głośno a puste ściany kuchni robiły za echo. Następne kilka dni Artur układał płytki, więc widziałam głównie jego wypięty tyłek i wysunięty język. Nie miałam pojęcia, że układanie kafelków wymaga tyle skupienia, ale widocznie wymagało, skoro Artur musiał sobie pomagać językiem a na każde moje słowo reagował warknięciem. Gdy podłoga i ściany były oklejone ceramiką przyszła kolej na powieszenie szafek. Artur szalał z wiertarką, mocując kołki tak, jakby na każdej szafce miał siedzieć słoń. To, że jego staranność była przesadna i wszystko trwało dużo dłużej niż powinno, nie miało dla niego znaczenia. Artur jest dokładny aż do bólu, a że jego dokładność boli głównie mnie, to nie jego problem. Bo, co on winien, że ja mam niezrozumiałe pretensje? Przecież, żaden fachowiec nie zrobiłby remontu tak solidnie, więc, o co chodzi? W końcu, własnymi siłami wyremontował kuchnię, a że trwało to dłużej, to przecież nie jego wina i tylko czepialska baba może tej oczywistej prawdy nie rozumieć.

Cóż, znowu musiałam wykazać się tzw. kobiecą mądrością. Uznać, że od mężczyzny nie można za wiele wymagać i cieszyć się z tego co mam. Koleżanki podziwiają moją „nową kuchnię” i wciąż są pełne podziwu dla mojego „starego” męża, więc mówię sobie - wszystko dobre, co się dobrze kończy. I tego będę się trzymać. A mam inne wyjście? Coś mi się wydaje, że nie.

I na dzisiaj to by było na tyle. 


Leżę w łóżku i patrzę

Wyglądam przez okno i to widzę




sobota, 9 maja 2020

Historie sąsiedzkie. Jak zostałam Żydówką

Opowiadałam już tę historię na zaprzyjaźnionym blogu, ale, że lubię się powtarzać, opowiem jeszcze raz.




Mam sąsiadkę, która jest wyznawczynią pisowskiej sekty, a oprócz tego jest najgorliwszą ze wszystkich katoliczek zamieszkałych w naszym bloku. Świeci tym katolicyzmem po oczach i obnosi się ze swoją świętością jak pawian z czerwoną dupą. Także nie da się tego nie zauważyć. Odkąd ukochana przez nią partia PiS wygrała wybory, w sąsiadce nieustająco rośnie duma. Jakby mogła to by głowę nosiła na kiju, żeby odróżnić się od całej reszty gorszego sortu. Jak wszystkim powszechnie wiadomo (jak ktoś jeszcze nie wie, to teraz się dowie), ja na ogół jestem grzeczna i bez potrzeby nie czepiam się ludzi, a takich jak sąsiadka zwłaszcza. Lubię lubić ludzi, ale niestety nie wszystkich lubić się da. Dlatego, póki mogę, niektórych omijam. Jednak mieszkając w jednym bloku, trudno na siebie nie wpadać. Na dodatek widywałam się z sąsiadką również w kościele, do którego obie chodziłyśmy. Z niewiadomych mi bliżej względów, sąsiadka uznała, że my nie tylko parafianki, ale też najlepsze koleżanki. Z tego względu, jak tylko zobaczyła mnie na horyzoncie, to wyrywała co sił w nogach, żeby mnie dogonić i sobie pogadać. I rzeczywiście, sobie gadała, bo ja najczęściej w żaden sposób nie przerywałam jej słowotoku. To, co miała do powiedzenia było nudne i irytujące, ale wygodniej mi było nie włączać się do rozmowy. Co ciekawe sąsiadka moje milczenie brała za aprobatę i bez oporów robiła przy mnie za krynicę mądrości, światło światłości i mentora od spraw ostatecznych. Pierwszy zgrzyt w naszym sąsiedzkim tandemie miał miejsce, gdy na naszej klatce zamieszkał Afrykanin. Chłopak był bardzo sympatyczny i cały w uśmiechach. Posturę miał mikrą i urodę bardzo nienachalną.  A zamieszkał z naszą sąsiadką piękną, rudowłosą dziewczyną. Sąsiadka Danuta nie mogła tego przetrawić i przy pierwszej okazji sprzedała mi swoje oburzenie. 
- No wie pani co, gdzie ta dziewczyna ma oczy? Jak można tak z Murzynem jakby nie było naszych chłopców. I pewnie bez ślubu się tam kotłują. Jeszcze jakąś chorobę nam przywlecze - gdakała cała w niezdrowych rumieńcach. 
- A ja to chętnie bym spróbowała, jak to jest z takim egzotycznym chłopem – rzuciłam zaczepnie. 
Sąsiadkę zatkało do tego stopnia, że zamilkła, usiłując złapać kontakt z rozumem, a ja w tym czasie zdążyłam się bezpiecznie oddalić. Drugi raz podpadłam sąsiadce Danucie, gdy krótko przed ostatnimi wyborami, wzięła się za nawracanie mnie na wiarę w jedynie słuszną partię. Dorwała mnie w drodze do domu i dawaj sprzedawać radiomaryjne mądrości, że wszystkiemu oczywiście winna żydokomuna, która razem z gejami niszczy katolicką Polskę i tylko pisowski rząd może ocalić Polaków. 
- Rozumie pani, to jest ostatnia szansa, żeby wyrwać z polskiej ziemi te żydowskie chwasty? Wie pani, żydostwo specjalnie popiera te „dżendery”, żeby się Polacy nie rozmnażali? - grzmiała jak dupa po grochówce. 
Ja jestem cierpliwa, ale ta baba wykorzystała już wszystkie zasoby mojej cierpliwości. Jak słyszę te rasistowskie i ksenofobiczne gadki tzw. prawdziwych Polaków, którzy oczywiście, Boże broń, nie są antysemitami, to aż się we mnie gotuje. Wstyd mi, że w Polsce nienawiść rasowa jest nie tylko tolerowana, ale wręcz popierana. Dlatego zmieniłam na chwilę pochodzenie i zaatakowałam sąsiadkę. 
- Pani Danusiu niech pani nie mówi takich rzeczy o Żydach, bo ja jestem z pochodzenia Żydówką – powiedziałam z wolna cedząc słowa. 
Danuta wybałuszyła oczy jednocześnie otwierając usta. 
- Słuuuchamm – jęknęła z niedowierzaniem. Ale za chwilę jej prawomyślna katolicka natura przyszła jej z odsieczą. - To niemożliwe, przecież pani chodzi do kościoła – powiedziała stanowczo. 
- No ja chyba lepiej wiem kim byli moi przodkowie – odpowiedziałam. Zdziwiłaby się pani ilu jest Żydów wśród katolików – dodałam mściwie, bo już oczami wyobraźni widziałam, jak biedna Danuta zamartwia się, że nigdzie nie może się czuć bezpiecznie i wśród swoich. 
Skutek tamtej rozmowy jest taki, że sąsiadka Danuta już mnie nie zaczepia i raczej mnie nie lubi. Ja natomiast z wrodzonej złośliwości stosuję wobec niej taktykę zwaną przeze mnie „zabij dziada dobrocią” i mówię jej dzień dobry. Jak ta kobiecina potrafi szybko chodzić, żeby tylko uniknąć mojego powitania. Jednak muszę przyznać, że jak nie uda się jej mnie ominąć, to z bólem i przez zęby, ale jednak na moje dzień dobry odpowiada. 
I na dzisiaj to by było na tyle.

Obrazek znaleziony w sieci.

czwartek, 9 kwietnia 2020

Omiatam pajęczyny i wracam do blogowania

Uff, dawno mnie tu nie było. Blog pokrył się pajęczyną, ale ze statystyk wynika, że ktoś jednak czyta te archiwalne wpisy. Przy zakładaniu bloga Bloger zachęca słowami „wyraź siebie”, "pisz o swoich pasjach na swój sposób", a ja ostatnio się coraz więcej wyrażam ( głównie nieparlamentarnym słownictwem) i pasjami się wkurzam, więc pomyślałam, że może by tak wrócić do składania literek i tym sposobem upuścić trochę pary. Jak już pomyślałam, czyli odwaliłam większą część roboty, to reszta powinna pójść gładko, więc wracam do blogowania. 

Na początek wypadałoby się wytłumaczyć, gdzie mnie wcięło na tyle czasu, ale co ja się będę tłumaczyć, jak sama nie wiem kiedy mi to zleciało. A że leciało szybko, a ja coraz bardziej powolna, to nie ma się co dziwić, że nie zauważyłam. Jednego jednak nie daje się nie zauważyć, że na starość jestem nie tylko powolna, ale też popadam w wolnomyślicielstwo. Gdyby to jeszcze światopoglądowo, to nie byłoby źle, bo ten ruch był nadzieją dla świata, ale ja niestety po prostu wolno myślę, wolno chodzę, wolno robię. Chętnie bym się cofnęła te sto lat, bo to, co się teraz wyprawia na świecie, nie bardzo mi się podoba. Większość z ważnych dla mnie rzeczy się zdewaluowała i brak nadziei, że za mojego życia da się to odbudować. Trzymam się tego, co mam najcenniejszego - bliskich mi ludzi i mam szczęście, że trochę ich jest.

Wracając do moich planów powrotu do blogowania, to nie mogę obiecać, że będę pisała ciekawie, że odkryję kilka albo chociaż jedną Amerykę, bo jak już uprzejmie doniosłam, myślę wolniej niż bym chciała i zapominam szybciej niż się uczę. Pani skleroza mówi mi co dzień dzień dobry, chociaż ignoruję małpę i się nie odkłaniam. Niestety ona się tym wcale nie zraża. Także ja będę sobie  tu smęcić i zrzędzić, bo chwilowo mam taki kaprys. A każdy czyta na swoją odpowiedzialność. I to by było na tyle tytułem zagajenia, odkurzenia i wstępu.

W obecnej sytuacji nie mogę się nie odnieść do wirusa-świrusa, którego politycy ukoronowali i którego naród się lęka. Moim zdaniem epidemia bardziej rozgrywa się w sferze politycznej aniżeli zdrowotnej, co nie zmienia faktu, że jest źle. Boję się, że będzie jeszcze gorzej. I na tym skończę temat, bo inni straszą lepiej ode mnie, więc co się będę wysilać.



Pamiętacie tę piosenkę?




I tak sprawdza się powiedzenie: uważaj czego sobie życzysz, bo może się spełnić. Co prawda powód zatrzymania nie do końca ten, skutek bardziej bolesny, ale świat się zatrzymał.

Na koniec moje słodziaki dzięki którym życie jest bardziej znośne, chociaż lęk o ich przyszłość przeogromny. Największego mojego słodziaka pokazać nie mogę, bo ona sobie tego nie życzy. Smak słodko-gorzki w życiu dominuje i nic na to nie można poradzić. Zjadłabym ich bez łyżki, ale nie mam okazji, bo mamy lock down, poza tym, największy słodziak się nie zgadza. I dzisiaj to by było na tyle.






sobota, 9 kwietnia 2016

Polecam do poczytania




Jest deszczowa sobota, leżę sobie w łóżku, patrzę przez okno na moknące drzewa, przetaczające się po niebie szare chmury, słucham gruchania nastroszonych od deszczu gołębi i cieszę się przyjemnością bycia tu i teraz, w moim prywatnym niebie. Przede mną laptop z dostępem do internetu, a więc do olbrzymiego wirtualnego świata opisującego ten równie wielki realny. W sieci jest wszystko, skarbnica informacji i wielka porażająca głupota, rzeczy wzniosłe warte zapamiętania i przepełnione brudem śmietnisko. Na szczęście to ode mnie zależy co wybiorę. Dzisiaj znalazłam piękny tekst Agaty Komorowskiej odpowiadający na pytanie, które zadaję sobie codziennie. I ze zdumieniem odkryłam, jak bardzo przemyślenia autorki są zbieżne z moimi. Zapisuję więc na blogu te słowa, żeby móc do nich jeszcze wrócić, żeby przesłać dalej ten wartościowy i ważny tekst. Pozdrawiam i życzę miłej lektury.

 *  *  *

  Gdzie do diabła szukać Boga?

„Na rozstaju dróg stoi dobry Bóg, on wskaże ci drogę” – śpiewa Feel, a ja nucę pod nosem kierując autem.
– A co to jest Bóg? – pyta Ada z tylnego siedzenia.
– To wielka, ogromna miłość. To największe dobro. Dzięki niemu tu jesteśmy i my i wszystko naokoło.
– A gdzie on mieszka?
– W tobie, we mnie, w tacie, w Aleksie i Krysku, w każdym człowieku, w słońcu i wietrze. Wszędzie.– To dlaczego go nie widzę?
– Bo jest jak powietrze. Powietrza też nie widać.
– A można go dotknąć?
– Nie, ale on dotyka Ciebie. Jak czujesz się taka bardzo szczęśliwa, czujesz wielką miłość, to wtedy Bóg Ciebie dotyka.
– A co to jest Duch?
– Duch to intuicja. Podpowiada Ci co jest dobre. Kiedy chcesz narozrabiać, a taki mały głosik mówi Ci żeby tego nie robić, to jest Duch.
– A duchy?
– Duchy i duszki są w bajkach.
– A co to jest piekło?
– Piekło robimy sobie sami. Jak nie słuchamy Ducha, ani Boga, jak nie jesteśmy dla siebie dobrzy. Jest nam wtedy bardzo, bardzo źle. To jest piekło.
No bo kim na litość boską jest Bóg? I gdzie do diabła go szukać? Jakoś ostatnio spotykam ludzi, którzy rozmawiają ze mną o Bogu. Jedni chcą zaciągnąć do Kościoła, inni po prostu opowiadają o swoim doświadczaniu Boga. A dla mnie Bóg to ja i ty, on i ona i oni wszyscy. Każdy z nas został stworzony na podobieństwo Boga. „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili” (Mt 25,40). Na próżno szukać Boga w Kościele, Fatimie, czy Lourdes. Jeśli pójdziesz tam nie niosąc Boga w sercu, nie znajdziesz go w żadnym z tych miejsc. Kościół to instytucja, taka sama jak Urząd Skarbowy, czy ZUS. Powstała wieki temu, była zmieniana i modyfikowana zależnie od panujących zwyczajów, układów politycznych i społecznych. Składa się z ludzi, którym daje władzę nad innymi ludźmi. W imię Boga rozgrzesza lub potępia, wszczyna wojny i niesie pokój. Uczy lęku przed silnym, wszechmogącym Bogiem. Gloryfikuje umartwianie się za życia, obiecując niebo po śmierci. Jeśli więc dopiero po śmierci mamy być szczęśliwi, to dlaczego wszyscy, tak kurczowo trzymają się życia? Dlaczego w obliczu zagrożenia tak rozpaczliwie o nie walczymy? Jeśli dopiero po drugiej stronie czeka na nas Bóg, to dlaczego po prostu nie odejść? Dlaczego żaden wierzący otrzymując diagnozę śmiertelnej choroby nie wykrzykuje z entuzjazmem “Nareszcie! Na to czekałem całe życie!”.
Dlaczego Ci co deklarują największą wiarę w Boga mają posępne twarze i smutne oczy? Dlaczego katecheci i katechetki, których spotkałam w szkołach i poza nimi to jedni z najsmutniejszych, najbardziej odpychających i niechętnych dzieciom ludzi? Przepraszam jeśli kogoś uraziłam, ale na swojej drodze spotkałam tylko jednego prawdziwego katechetę, który uczył mnie w szkole średniej, w Kanadzie, ale on był świeckim nauczycielem religii. Miał rodzinę i dzieci. Szanował każde zdanie, każdy pogląd każdego młodego człowieka. Czy ci, którzy okrzykują się przedstawicielami Boga nie powinni być sami wzorem cnót, które głoszą? Po co władza, bogactwo i potęga? Po co straszyć ludzi piekłem? Człowiekiem zastraszonym łatwiej się manipuluje, łatwiej rządzi. Ludzie zastraszeni są jak stado owiec, które można wysłać na śmierć w imię Boga, czy Allaha .
Kiedy Krystian urodził się z zespołem Downa, zwróciłam się do Boga jak każdy Katolik w takiej sytuacji. Powtarzałam litanie, koronki i inne modlitwy. Błagałam o to, by Krystian okazał się normalnym chłopcem. Dwa dni po wyjściu ze szpitala pojechaliśmy do Częstochowy. Obolała po cesarce, przeszłam na kolanach całą trasę za świętym obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej. Przeprowadzałam różnego rodzaju negocjacje z Bogiem. “Nigdy już nie kupię sobie drogich kremów, oddam na biednych”, albo “Zostanę honorowym dawcą krwi”. Bóg jednak był nieugięty. Za nic na świecie nie chciał zabrać Krystianowi tego jednego, jedynego przeklętego chromosomu, a to przecież pestka dla Boga. Zgodnie z treścią modlitw, „On nigdy nie odmawia proszącym”, a ja tak bardzo prosiłam, błagałam, wierzyłam… Kto jednak do cholery napisał te modlitwy? Kto u licha ma taką pewność, że Bóg nikomu nie odmawia? Poszłam do kościoła, szukałam pocieszenia u księży, spowiadałam się, wyłuskiwałam najdrobniejsze nawet przewinienia i otrzymywałam rozgrzeszenie. Podczas każdej spowiedzi mówiłam o moim chorym dziecku. Usłyszałam wiele porad, typu “Kochaj go i tak”, ale ja go kochałam! “Wierz w to, że będzie zdrowy”, ale ja wierzyłam i to był cały problem. Nikt mi nie powiedział „Kochana, nie obawiaj się. Bez względu na to co się stanie, jakie twoje dziecko będzie, dasz radę. Uwierz w siebie, uwierz w to dziecko, nie próbuj go zmieniać, bo on przyszedł do ciebie z jakiegoś powodu. I kiedy przestaniesz z tym walczyć, będziesz szczęśliwa, bez względu na to czy twój syn ma 46, czy 47 chromosomów. Twoim zadaniem nie jest go naprawiać, a wspierać w tym, by mógł istnieć i być najlepszym i najszczęśliwszym Krystianem pod słońcem. Do tego potrzebna jest tylko akceptacja, bezwarunkowa miłość i wiara, ale nie w zmianę, tylko w słuszność tego co jest.”
Co niedzielę chodziłam do kościoła. Patrzyłam na dziesiątki ludzi stojących obok mnie. Wystrojonych, obojętnych, z nieobecnym spojrzeniem. Od czasu do czasu, jakaś pani strofowała mnie żeby uciszyć dziecko… Obserwowałam twarze wiernych i zastanawiałam się o czym teraz myślą. Mechanicznie poruszali ustami, mamrotali pod nosem smętne pieśni, ale ich dusze, serca i umysły były gdzieś indziej. O, ta pani obok, pewnie myśli o tym co ugotować na obiad. Tamten pan ma chyba jakiś problem w pracy… I tak dalej… A w międzyczasie tylko mechaniczne ruchy ręki na znak krzyża i ćwiczenia klęknij-powstań. Z otępienia wyrywa ludzi komunia. Wtedy można zobaczyć, czy sąsiadka nagrzeszyła. A ten sąsiad, co każdy przecież wie co robi w sobotnie wieczory, jednak idzie do komunii. A to kłamczuszek jeden. Ten to będzie się smażył w piekle… W tym czasie następuje cicha zmiana miejsc. Mniej cierpliwi nie wracają do ławek, stają w dołkach startowych z tyłu kościoła. Błogosławieństwo na koniec mszy, to sygnał do startu. I wtedy, nie ma przebacz, kto pierwszy dostanie się do auta, ten ma szansę wyjechać bez stania w korku. Jeśli nie zdążysz, stoisz. Wszyscy na siebie trąbią, pokrzykują, przeklinają… Boże, czy Ty to widzisz? Czy ci ludzie właśnie opuścili Twój dom, po godzinnym przyjęciu na Twoją cześć, po wysłuchaniu Twoich nauk o miłości bliźniego, przebaczaniu, pomocy…
Przestałam chodzić do kościoła. Przestałam klepać bezmyślnie różaniec, bo przez ile zdrowasiek można się tak uczciwie skupić na modlitwie? Przy której nasze myśli zaczynają podążać w stronę garów, prania i dzieci…
Boga odnalazłam bliżej niż mi się zdawało. Widzę go we wschodach i zachodach słońca, kroplach rosy, kwiatach, chmurach, a przede wszystkim w ludziach, których spotykam na swojej drodze. W Tobie Siostro, z którą obchodzę urodziny, w Tobie Przyjaciółko z którą nie muszę nawet rozmawiać, żeby wiedzieć co czujesz, w Tobie i w Tobie i w Tobie. Spotkałam go nawet wczoraj w moim domu. Moje życie jest moją modlitwą. Nie muszę chodzić do kościoła, bo odnalazłam Boga w sobie. Nie jest to Bóg ani katolicki, ani arabski, ani hinduski, ani żaden inny. Czym zatem jest wiara w Boga? To akceptacja życia takiego jakim jest. To co się dzieje w naszym życiu jest ani dobre, ani złe. To zwyczajnie JEST. Od Ciebie zależy jaką barwę temu nadasz. Czy będziesz widzieć wszystko w czerni, czy w kolorach tęczy. Dlaczego ludzie w jednym mieście, w jednym bloku, w jednym pomieszczeniu, w jednej rodzinie postrzegają te same zdarzenia w tak odmienny sposób? Rozmawialiście z rodzicami dzieci poważnie chorych, z ludźmi chorymi na raka? To często jedni z najszczęśliwszych ludzi na ziemi. Choroba sprawiła, że wyszli z obranych wcześniej torów, musieli poznać siebie i dotknąć innych ludzi. Dopiero chorując zaczęli naprawdę żyć..
Bóg to ja, ty i ten facet pod budką z piwem. Wierząc w siebie, wierzę w Boga, kochając siebie, kocham Boga, akceptując siebie, akceptuję Boga. Dotykając innych, dotykam Boga. Krzywdząc innych, krzywdzę Boga. Żyjąc zgodnie z moim sumieniem, żyję zgodnie z wolą Boga. I już niczego nie muszę się bać, bo niebo jest tutaj, nie muszę na nie zasługiwać. A piekło? Piekło tworzymy sobie sami z naszych lęków, uprzedzeń, „nie mogę” i „muszę”. 
I jeśli komuś się zdaje, że właśnie okrzyknęłam się Bogiem, że cały ten tekst to jedno wielkie bluźnierstwo, to nie zrozumiał ani jednego słowa. Dzisiaj mam dla Boga więcej uwielbienia i więcej pokory niż kiedykolwiek wcześniej. I wiem, że na rozstaju dróg zawsze wskaże mi właściwą drogę. Po prostu posłucham mojej intuicji.
„Jeśli jesteś prosty, kochający, otwarty, dostępny wytwarzasz wokół siebie raj. Gdy jesteś zamknięty, wiecznie się bronisz, ciągle boisz się, że ktoś pozna twoje myśli, twoje marzenia, twoje perwersje – to jakbyś żył w piekle. Piekło jest w tobie – niebo również. Nie są one miejscami geograficznymi, lecz przestrzenią duchową” – OSHO
„There is no need for temples, no need for complicated philosophies. My brain and my heart are my temples; my philosophy is kindness.” – DALAI LAMA
„Nie trzeba wierzyć w Boga, żeby być dobrym człowiekiem. Nie trzeba w niego wierzyć tak, jak powszechnie rozumiemy jego postać. Człowiek może być uduchowiony, ale nie religijny. Nie musisz chodzić do kościoła i dawać pieniędzy. Dla wielu ludzi kościołem może być nawet natura. Wielu wspaniałych ludzi w historii ludzkości nie wierzyło w Boga. A inni czynili zło w Jego imię.” – PAPIEŻ FRANCISZEK
                                                             http://agatakomorowska.pl/gdzie-do-diabla-szukac-boga/


 
                                                         obrazek złowiony w sieci