Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 22 czerwca 2020

Historia o tym, jak matka Zofia nie daje się córce i starości





Dorota mieszka z matką Zofią w niewielkim domu otoczonym równie niedużym ogródkiem. Żyją sobie tam jak Paweł i Gaweł, matka na dole, córka na górze. Obie samotne i zdane na siebie. Matka Doroty jest osobą w bardzo podeszłym wieku, bo powoli dobiega dziewięćdziesiątki. Jednak nie daje się starości, chorobom ani córce. Trochę głupio tak wymieniać córkę w jednym rzędzie ze starością i chorobami, ale matka Doroty tak właśnie córkę postrzega. A wszystko przez to, że jej zdaniem Dorota za bardzo się wtrąca i tym samym ogranicza jej wolność. Przykładów czepialstwa Doroty jest na pęczki, więc matka Zofia sypie nimi jak z rękawa każdemu kto tylko zechce słuchać. 

Przykład pierwszy z brzegu, bo co za różnica który, skoro wszystkie  denerwują matkę Zofię jednakowo

Matka Zofia ma ambicję, żeby sama troszczyć się o swoje mieszkanie. Niestety Dorota, też ma ambicję, żeby być wzorową córką, więc dba o matkę i pilnuje, żeby ta nie robiła wszystkiego sama. Normalnie czepliwa ta Dorota jest i tyle. Co jej przeszkadza, że matka wlezie sobie na taboret, żeby powiesić firanki? No, jak wlazła to zlezie, byleby tylko ten garnek, co go postawiła na taborecie do góry dnem, żeby dosięgnąć karnisza, nie zleciał pierwszy, to wszystko będzie dobrze. A Dorota się czepia, zrzędzi i strasznie uprzykrza  matce życie.

Kolejny przykład pokazuje, że Dorota nie tylko jest czepialska, ale też z byle powodu wpada w histerię, czego matka Zofia nie znosi. 

Pewnego dnia Dorota po śniadaniu wyszła przed dom, żeby zażyć trochę ruchu. Chodziła sobie dokolusia wokół domu, jak więzień na spacerniaku, bo z powodu epidemii spacery były chwilowo zakazane. To chodzenie dla zdrowia i myślenie o zdrowiu jakoś zaczęło Dorotę przygnębiać, więc postanowiła dla rozrywki zajrzeć do matki. I już po chwili stała pod jej drzwiami. Zadzwoniła dzwonkiem i czekała aż usłyszy  szuranie, a potem szczęk zamka. Niestety za drzwiami  panowała głucha cisza. Dorota zadzwoniła jeszcze raz i zerknęła w okna pokoju matki. Okna były zasłonięte. Dorota najpierw poczuła dreszcz strachu na plecach, a potem w przypływie paniki zaczęła z całych sił walić w drzwi. Matka zawsze wstawała przed nią i pierwsze co robiła, to odsłaniała okna, więc powód do niepokoju był całkiem uzasadniony. Kluczy do mieszkania matki Dorota przy sobie nie miała, bo matka nie życzyła sobie, żeby córka wchodziła do jej mieszkania jak do siebie. Trzeba by pobiec na górę, a może lepiej o razu dzwonić po pogotowie, zastanawiała się Dorota, ciągle waląc w drzwi. Im dłużej się dobijała, tym trudniej było jej wybrać, co powinna zrobić najpierw. Strach, że matka Zofia mogła nieoczekiwanie zejść z tego świata, odejmował Dorocie tlen z mózgu i  siłę w nogach. Kiedy już sama była bliska zejścia, usłyszała za drzwiami hałas. Wzięła głęboki oddech i zaczęła wracać do żywych. Drzwi się otworzyły i stanęła w nich matka Zofia z więcej niż niezadowoloną miną.
- Co ty się tak tłuczesz?! Drzwi mi wyłamiesz. Nie łaska poczekać?! - huknęła, aż zadudniło w sieni.
- Przepraszam. Przestraszyłam się, że mamie coś się stało - wyjaśniła potulnie Dorota.
- Co się miało stać? Wstawałam. A ty co, śmierci mi życzysz? - spytała czujnie matka.
- No co też mama takie rzeczy mówi. Zobaczyłam, że okno zasłonięte i mama tak długo nie otwierała, to się zdenerwowałam - wyjaśniła naburmuszona Dorota, bo ona jednak jest podobna do swojej rodzicielki.
- Jakie długo, jakie długo?! Co ty sobie myślisz, że ja fruwam? Zanim się ogarnęłam, to ty prawie drzwi mi wyłamałaś. Jak ty byś musiała założyć na siebie to wszystko co ja, to byś dopiero zobaczyła jak to jest. Długo. Widzicie ją.  Wymacaj najpierw człowieku okulary, potem załóż zęby, potem włosy weź z toaletki, na koniec włóż cycek, co to zawsze, trzeba go szukać, bo ze stanika na podłogę spada. I jeszcze znajdź tę cholerną laskę, która zawsze się zapodzieje, jak jest potrzebna. To czas leci. A tej pilno, zawsze pilno - zrzędziła matka Zofia. 
- Już dobrze. Niech się mama nie złości, nic się nie stało - powiedziała ugodowo Dorota.
- No masz, teraz będzie mi mówić, że nic się nie stało. Raz na ruski rok człowiek dłużej pośpi, to taka zerwie go na równe nogi i jeszcze mówi, że nic się nie stało - irytowała się matka Zofia coraz bardziej.
- To wpuści mnie mama w końcu czy nie? - spytała równie zirytowana Dorota, która nie od dziś wie, że nie spełnia oczekiwań matki.
 - Chodź, nie stój w drzwiach, bo zimno leci - powiedziała matka, bo nie dość, że córka ją obudziła, to jeszcze mieszkanie się przez nią wyziębia. No i ostatnie słowo przecież zawsze musi należeć do matki Zofii.

Zamiast sypać dalszymi przykładami potyczek matki Zofii z jej córką Dorotą, powiem słów kilka o tej pierwszej.

Matka Zofia zawsze i ze wszystkim świetnie sobie radziła. Nawet jak wcześnie owdowiała, to nie szukała nigdzie pomocy. Zamiast żałosną wdową zawsze była elegancką i świetnie zorganizowaną kobietą. Aż przyszła starość a z nią choroby. Najgorsza ta ostatnia, ta po której odjęto jej pierś. Ktoś mógłby zapytać, co za różnica dla osiemdziesięciolatki, czy ma obie piersi, czy nie. No ludzie różne głupie pytania zadają, to takie też można zadać. Ale dla matki Zofii różnica jest wielka, bo ona chce do końca życia pozostać kobietą. Dlatego, jak tylko blizna się wygoiła, matka Zofia kupiła sobie protezę. Zakładała ją rano jak się ubierała i zdejmowała dopiero przed wieczorną kąpielą. Gdy po chemii wyszły jej włosy nosiła perukę, czekając cierpliwie, kiedy odrosną. Ale nie odrosły takie ładne jak wcześniej, więc matka Zofia się zdenerwowała i kupiła sobie drugą perukę, tym razem taką z prawdziwych włosów. Wszystkie znajome gadały, że matka Zofia zgłupiała, bo po co starej babie taka droga peruka, ale ona wiedziała swoje. Tak jak nie musiała pokazywać światu swojej łysej głowy, tak nie musiała nosić na głowie byle czego. Jak znajome chcą pieniądze do grobu zabierać, to niech zabierają, ona swoje będzie wydawać i nic nikomu do tego. Jak się już oswoiła z protezą i peruką, to przybyło jej nowe towarzystwo, laska. Zaczęło się od lekkiego utykania, ale miała nadzieję, że jak się zaczęło tak przejdzie. Niestety nie chciało przejść i  wtedy córka Dorota kupiła jej laskę. I tak już zostało. Po domu często chodzi bez laski, bo wciąż się zapomina. Niestety o tym, co chętnie by zapomniała, to ciągle pamięta, bo jak nie lustro, to córka  jej przypomina, że jest stara. Dlatego córkę przegania, jak ta  chce się w jej domu rządzić i dyrygować, co matka Zofia może, a czego nie może robić. A starość przegania tym, że okulary, zęby, peruka i cycek zawsze muszą być na swoim miejscu. I nikt nie będzie się nad nią litował. Jakby znaleźli się chętni, to pogoni, ma przecież laskę. I na dzisiaj to by było na tyle.
 











Rysunki znalezione w sieci.

czwartek, 18 czerwca 2020

Wieczór z Andrzejem Poniedzielskim

Dzisiaj cały wieczór słuchaliśmy z mężem piosenek naszego ulubionego smutasa Andrzeja Poniedzielskiego. Pięknie ci on zasmuca, pięknie i mądrze bawi. Wklejam te najbardziej ulubione. Co będę więcej pisać. Jak nie znacie, to namawiam, posłuchajcie. 
I na dzisiaj to by było na tyle.





środa, 17 czerwca 2020

Historia o tym, jak Adaś walczył z muchami i inkryminował Matkę Rodzicielkę

NIE MUCHA A LATA


 







Mój cudny wnuczek, który wygląda jak aniołek, cały dzień terroryzował Matkę Rodzicielkę podżeganiem do mordu. 
- Mama mucha. Ziabij mucha! - domagał się głośno i darł się lepiej niż stare prześcieradło, gdy jakaś mucha koło niego przelatywała. Matka Rodzicielka choć bez skrzydeł to latała cały dzień za muchami, zaliczając przestoje w innych dziedzinach domowego życia. Na nic zdały się tłumaczenia, że mucha nic mu nie zrobi. Spanikowany Adaś pałał żądzą mordu na wszystkich muchach, nawet tych latających wysoko pod sufitem. 

Wieczorem Matka Rodzicielka w strachu przed kolejnym dniem opowiadała Adasiowi bajeczki o dobrych muszkach, które są takie dobre, że nawet lubią dzieci, więc much nie trzeba się bać. Babka by jeszcze dodała, że muchy tak lubią dzieci, że ciągle po nich łażą i przynoszą na łapkach to, co pomacały pod śmietnikiem, muchy oczywiście, nie dzieci. I jeszcze mogłaby się wyrazić, co myśli o sąsiadach wyrzucających resztki jedzenia przez balkon. Ale na szczęście nikt babki o zdanie nie pytał.

Następnego dnia dziecko było jak podmienione, żadnych ekstremistycznych okrzyków. Od rana Adaś wyłącznie wypraszał muchy ze swojej miejscówki.
- Uciekaj mucha, uciekaj - pokrzykiwał i choć to było dla Matki Rodzicielki wkurzające, to przynajmniej nikt jej do rzezi na muchach nie namawiał.


Ale, że raz posiane zło kiedyś wykiełkuje, to jest więcej niż pewne, więc w Matce Rodzicielce wykiełkowało. Otóż oddawała się ona ulubionym zajęciom w kuchni, gdy przez okno wpadła wielka mucha zwana pieszczotliwie gównianą. Matka Rodzicielka, przebywająca od rana w akompaniamencie pokrzykiwań syna: sio mucha, uciekaj mucha, sio, sio, na widok muchy zgrzytnęła zębami i pacnęła muchę starą gazetą. Pacnięcie było śmiertelne, dla muchy oczywiście, bo Matka Rodzicielka po tym zabójstwie poczuła nawet lekką ulgę, bo to zawsze jedna bzycząca małpa mniej. Trup muchy wylądował na podłodze, a Matka Rodzicielka wróciła do zajęć, które kocha najbardziej, gdy nie musi się nimi zajmować.
 

Po chwili przyszedł do kuchni  Adaś, który niczym nie różni się od innych dzieci, więc widzi wszystko, a najbardziej wszystko czego nie powinien oglądać. To, oczywiście muchę w stanie nieżywym też wypatrzył.
- Patś mama, mucha sie źmeńciła i siobie odpociwa - powiedział pokazując muchę paluszkiem.
Matka Rodzicielka, mężnie zniosła atak śmiechu skierowany do wewnątrz i zadbała o komfort wypoczynku muchy, przesuwając ją ciapem bliżej ściany, bo na pleckach to se mucha leżała od dawna. Adaś przyklasnął działaniom Matki Rodzicielki i poszedł do pokoju namawiać inne muchy na odpoczynek.
Słodziaczek mój kochany. O kolejnych złaknionych relaksu muchach babce nic nie wiadomo. 

Babka na koniec musi się wytłumaczyć, dlaczego tak zamieszcza zdjęcie całego wnuka zamiast pokazać jego pięty, czy też kawałek główki, jak to robią różne celebrytki. No pokazuje całego, bo babka celebrytką nie jest, to po co ma się takim słodziakiem cieszyć sama, jak może w towarzystwie. Babka lubi się dzielić radością, to się dzieli. Jak zadziała rodzinne RODO, to babka się dostosuje, bo babka cudzymi dziećmi się nie rządzi. I na dzisiaj to by było na tyle.

 
 

niedziela, 14 czerwca 2020

Historii małżeńsko - sąsiedzkich część trzecia i ostatnia, przynajmniej na razie

 















W ostatnich postach donosiłam głównie na siebie, więc teraz dla równowagi skupię się bardziej na mężu. Co będę psuła sobie opinię sama jak mogę w towarzystwie.
Zacznę od tego, że mój mąż zna pół osiedla, na którym mieszkamy. Gdy idziemy gdzieś razem, to on wciąż się kłania. Ja nie znam 1/5 ludzi z bloku, w którym mieszkam, a on nie tylko zna wszystkich sąsiadów, bliższych i dalszych, to jeszcze wie, gdzie kto mieszka. Normalnie mógłby robić za osiedlowy monitoring.

Dzięki temu, że czasami wychodzimy gdzieś razem, ludzie kojarzą nas jako małżeństwo. Ponieważ oboje jesteśmy kontaktowi i rozmowni, to podczas dreptania po osiedlu uprawiamy small talk z przypadkowo spotkanymi ludźmi. Ja w tych rozmowach robię głównie za meteorologa, bo to najłatwiejszy i najmniej drażliwy temat. Co opowiada mój mąż nie bardzo mnie interesuje, bo jestem za wolnością słowa i unikam okazji do denerwowania się. Artur ma szczególnie wzięcie u pań emerytek co nie jest niczym dziwnym, bo sam też emeryt. Często od obcych ludzi, szczególnie kobiet, słyszałam, że mam takiego dobrego męża. Z grzeczności nie zaprzeczałam, bo, po pierwsze, bardzo nie narzekam, po drugie, co będę psuć opinię mężowi. Jednak powód tych zachwytów czasami mnie dziwił i wkurzał jednocześnie. Gdy słyszałam, że mój mąż taki dobry, bo  z dzieckiem na spacery chodzi,  zakupy robi i kwiatki dla żony nosi, to czułam jak w kieszonce otwiera mi się scyzoryk. Bo jak ja chodziłam z dzieckiem na spacery, po zakupach wracałam obładowana siatami, to nikt jakoś nie piał nade mną z zachwytu i nie gratulował Arturowi dobrej żony. Tylko tych kwiatków bym się nie czepiała, bo rzeczywiście ja mężowi kwiatków nie kupowałam.
 
Nie raz słyszałam, że ja to mam dobrze, czytaj za dobrze, bo mam męża, który tylko przez przypadek nie nosi jeszcze aureoli. A oceniająca musi heroicznie mierzyć się z życiem, bo jej mąż jest do niczego. A między słowami czuć było jeszcze sugestię, że jestem gorsza od tej starającej się, bo ona to się namęczy, a ja mam wszystko za darmo. No może i mam. Niech będzie, jak komuś tak pasuje. Tylko jestem ciekawa, po co tak się starać dla chłopa, który na staranie nie zasługuje? Ja tam bym się nie starała, ale nikomu nie bronię. Jednak nie wszystkie kobiety są tak mało ambitne jak ja. Dlatego te ambitniejsze patrzyły na mnie z góry i z niesmakiem, podskórnie wyczuwając mój brak podziwu dla ich heroizmu. Jak w zawoalowany sposób chciały mnie kopnąć w kostkę, to mówiły, jaki ten pani mąż dobry (czytaj biedny) wraca z pracy zmęczony i jeszcze zakupy robi. Albo dla równowagi robiły z niego taką dupę z uszami, mówiąc coś w stylu: jak ten mąż się pani słucha i wszystko robi. 
Tak na marginesie, jestem przekonana że znaczna część kobiecej populacji ma gen z dodatkową opcją naprawiania albo psucia cudzych mężów. Ja nie zaliczam się do tej grupy, bo ja za leniwa jestem, żeby zajmować się cudzymi mężami. Mnie się nawet nie chce poprawiać swojego, bo wiem, że się nie da. Syzyf pchał ciągle głaz pod górę zaś ja wyciągnęłam wnioski z jego błędów i co najwyżej rzucam kamykami, a i to niezbyt celnie.  
Jak już wspomniałam, mąż ma wzięcie u sąsiadek emerytek, więc przy okazji spacerów z pieskami, sąsiadki kadzą mu jak ksiądz przed ołtarzem. Chłop rośnie w swoich oczach, bo jak każdy lubi pochlebstwa, a że nie zna się na kobiecej przebiegłości, to wszystko bierze wprost. Jednak mi rośnięcie chłopa w niczym nie przeszkadza, więc nie protestuję. Niech się chłop cieszy, co mu będę radości żałować. Śmieszy mnie jak bardzo niektóre kobiety dbają o cudzych mężów, zamiast zająć się swoimi, ale ja tam lubię się pośmiać.  
Przyznam, że czasami popularność mojego męża wprawia mnie w zdumienie. Przykład pierwszy z brzegu. Wchodzę do warzywniaka, po koperek, a pani mi melduje, że mąż już był i wszystko kupił. Jestem pewna, że ekspedientka jest nowa i pierwszy raz widzę ją na oczy, więc dopytuję, czy to na pewno o mojego męża chodzi. Ona na to, że tak, bo zna pana Artura. No dobra, niech zna, niech się chłop cieszy. Ale skąd zna mnie? I tu dowiaduję się, że pani kiedyś nas widziała i zdjęcie w telefonie też. No i tu radość z zadowolenia chłopa trochę mi przygasła... więc drążę temat. Okazuje się, że chłop się chwalił zdjęciami w telefonie, że jego żona młodo wygląda i córka taka podobna do żony i wnuki takie śliczne. Szok. Normalnie następnym razem dam mu album ze zdjęciami, jak chce się chwalić, to niech się chwali. No, ja taka spolegliwa jestem, że aż sama sobie piątkę przybiję.  
Przyznam się, że mam swoją teorię, dlaczego on tak się mną chwali. Niestety, nie dlatego, że jestem jakaś nadzwyczajna. Żałuję, ale to nie o to chodzi. Przypuszczam, że główną rolę, odgrywa tu jego męska duma. Żadne tam moje zalety, czy zasługi nie mają znaczenia. Ważne jest to, że on mnie wybrał, on mnie sobie wychodził, 40 lat z okładem ze mną żyje, to przecież jest oczywiste, że muszę być nadzwyczajna. Jasne? Jasne. Dlatego jak różne panie mu współczują w pojedynkę i  grupowo, to po nim to spływa, bo jak chodzi o jego rodzinę, to on jest nieprzemakalny. No, po prostu tak ma. A ja korzystam z tego, co w nim dobre i bardzo się staram akceptować to, co nie bardzo mi się podoba. Trochę tego jest i z wiekiem przybywa. Niestety. Mój drogi małżonek swoim oślim uporem mógłby obdzielić kilka osób i jeszcze by mu zostało. Za to, że zawsze wszystko musi robić po swojemu, czasami mam ochotę go zabić, ale boję się zostać wdową, więc muszę się przystosować. Bardzo mi przeszkadza, że się mnie nie słucha. Oj, oj jak bardzo mi to przeszkadza, ale cóż, on się nikogo nie słucha, to dlaczego niby akurat mnie miałby się słuchać. Żeby się pocieszyć, mówię sobie, że lepszy taki nieusłuchany niż troki od kalesonów (nie, kalesonów nie noszę, ale to porównanie pasuje mi tu jak ulał), które jak zawiążesz tak masz. I jakoś daję radę się przystosować, choć nie ukrywam, że z coraz większym trudem. Ale tego różne panie nie widzą, to mam wyłącznie ja. I niech tak zostanie. Znowu się rozpisałam, ale już kończę. Jeszcze tylko dodam, że mój mąż nie czyta tego bloga i nie dlatego, że zabraniam. Po prostu, on swoje głupoty ledwie ogarnia, więc na moje głupoty brakuje mu czasu. Żyjemy w symbiozie, ale bez nadmiernej ingerencji w życie tego drugiego. Są poletka, na których każde z nas ma swoją łopatkę i swoje grabki, więc nikt nikogo grabkami nie okłada i piaskiem po oczach nie sypie. Dlatego niczym nie ryzykuję obrabiając mu to, co każdy ma poniżej krzyża. I na dzisiaj to by było na tyle.
 


Obrazek znaleziony w sieci.

czwartek, 11 czerwca 2020

Jak przyłapałam męża i załatwiłam sobie obiad













Jak tak konsekwentnie zdradzam tajemnice małżeńskiego pożycia, chociaż nie alkowy (o tym napiszę później, żartowałam), to opiszę sytuację, która przebiła wszystkie inne i pokazała, że co jak co, ale wstydu to ja nie mam.

Wracam kiedyś do domu i widzę z daleka, że mąż stoi i rozmawia z jakąś kobietą. Oboje byli odwróceni do mnie plecami. Dochodzę bliżej i poznaję, że to sąsiadka z bloku. Zanim mąż mnie zauważył, ja usłyszałam sąsiadkę.
- To ja ci Artur nalepię tych pierożków jutro, bo teraz jadę zawieść dzieciom - powiedziała sąsiadka.
Podeszłam, przywitałam się, sąsiadka się trochę speszyła. Artur nawet nie mrugnął.
- O, to słyszę, że mamy już obiad na jutro - powiedziałam z uśmiechem, bo jak jakaś kobita chciała uszczęśliwić Artura pierogami, to proszę bardzo, ja też chętnie zjem.
- A dałeś pani potrzebne produkty? - zapytałam osobistego chłopa. Teraz speszył się chłop, bo on nie lubi nikogo wykorzystywać. Sytuacja zrobiła się trochę dziwna, ale ja nie odpuszczałam, bo pierogi lubię, a lepić nie lubię, wiec jak znalazła się ochotniczka, to żal nie skorzystać.
- Ja w domu wszystko mam, więc nie ma problemu - powiedziała sąsiadka.
- To się mąż ucieszy. Bo wie pani, ja ze dwa razy w życiu lepiłam pierogi, a on tak lubi - ciągnęłam temat. Te z garmażerki to jednak nie to samo co domowe - ponarzekałam.
Sąsiadka strzelała oczami, bo nie mogła się zdecydować, czy ma do czynienia z głupią babą, czy w perfidny sposób sobie z niej kpię. Mnie tam było wszystko jedno, obie opcje mi pasowały. A jeżeli chodzi o dziwienie się, to ja też się trochę dziwiłam. Bo, co ona sobie myślała, że jak mu nalepi tych pierogów, to on sam będzie jadł? No nie, to nie mój mąż, on by się z rodziną podzielił, a jakby było mało, to by swoje oddał i zadowolił się wylizaniem talerza. Takie wielkie serce ma ten chłop. Widać, że sąsiadka go nie zna. Jest jeszcze taka możliwość, że sąsiadka chciała serwować te pierogi u siebie w domu. Ale ja nie podejrzewam innych o to, czego sama bym nie zrobiła i nie dopatruję się złych intencji. Tym bardziej, że z wyjaśnień Artura wynikało, że spotkał sąsiadkę, jak szedł po mnie na przystanek. Ona też szła w tym kierunku objuczona siatami, więc się zaoferował, że pomoże. Dżentelmen mój kochany. Od słowa do słowa, dogadali się, że ona ma w tych siatkach prowiant dla dzieci, bo nagotowała kapusty i nalepiła pierogów. I tak jakoś powiedział, że żona nie robi pierogów, a on bardzo lubi, więc stąd ta propozycja lepienia dla niego pierogów. Jak już się tak szczegółowo wytłumaczył, to go uspokoiłam, że przecież wiem, że ona ze współczucia mu te pierogi chciała robić. No, nie podejrzewam przecież, że z jakiegoś innego powodu. Jakoś nie bardzo spodobała mu się moja wyrozumiałość, ale to już nie mój problem. Mnie też nie wszystko się podoba. Na przykład nie za bardzo mi się podoba, że on opowiada obcym kobitom, że żona mu pierogów nie lepi, ale pretensji nie mam. Jest wolność słowa. Poza tym, ja mu żony nie wybierałam, mógł się postarać o taką co lepi pierogi. Dlatego jak chce mieć pretensje, to proszę bardzo, ale tylko do siebie. Następnego dnia Artur poszedł po odbiór pierogów i wziął wnuka na ochroniarza. Przyznam, że wnuk poszedł po te pierogi z mojej inicjatywy, bo nie można wykluczyć, że jednak sąsiadka trochę wabiła chłopa tymi pierogami. A wiadomo, strzeżonego Pan Bóg strzeże, zaś dobry chłop jest na wagę złota, że tak powiem, chwaląc się jednocześnie, że znam przysłowia.

Teraz, jak spotykam się z tą sąsiadką, to rozpływamy się w uśmiechach, obie, ja mam nadzieję na kolejne pierogi, dobre były, a ona chyba się mnie boi. Trochę później dowiedziałam się, że ta kobieta jest wdową. No, to nie omieszkałam tego wykorzystać.
- Wiesz Artur, nie wiadomo na co ten jej mąż umarł, to ty nic od niej nie jedz - powiedziałam troskliwie. Jak będzie ci chciała coś dać do jedzenia, to weź, przynieś do domu, ja pierwsza spróbuję - dodałam, bo ja dla rodzonego chłopa jestem skłonna się poświęcić.
- Ile się jeszcze będziesz ze mnie nabijać? - spytał. 
Nie zadeklarowałam się, bo nie ma co się samemu rozbrajać. Małpa jestem. Wiem, ale jakoś mi to nie przeszkadza. I na dzisiaj to by było na tyle.