Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 20 lipca 2020

Oszaleć można. Mój mąż zgadza się z Terlikowskim i przeszkadza mu ślub Kurskiego













Siedzimy sobie z mężem każde w swoim pokoju. Ja czytam książkę, co robi mąż nie wiem, bo chwilowo nie ograniczam mu wolności osobistej. Jak zacznę ograniczać to będę wymagała raportowania co, jak, gdzie i kiedy.
- No nie, to są jakieś jaja - dolatuje do mnie głos męża, a za chwilę dolatuje też mąż.
- Czytałaś?- pyta wyraźnie zbulwersowany.
- Co miałam czytać?- pytam spokojnie, bo ja ostatnio usiłuję robić za oazę spokoju, podczas gdy mój mąż, do niedawna oaza spokoju, przeżywa wszystko jak egzaltowana stara panna. No, tak nam się na starość pozmieniało.
- Kurski wziął ślub kościelny - donosi mąż.
- To co, ty też masz ślub kościelny. Nie masz mu czego zazdrościć - mówię bez zaangażowania, bo książka ciekawsza niż rewelacje o ślubie.
- Nie rozumiesz. On po 20 latach unieważnił sobie pierwszy ślub kościelny i teraz wziął drugi z drugą żoną - tłumaczy mąż ciągle jednakowo wzburzony.
- Rozumiem, że mu zazdrościsz, ale muszę cię zmartwić, tobie się raczej nie uda pójść w ślady Kurskiego. Po pierwsze, miałeś o 20 lat więcej, żeby sobie uzmysłowić, że żyjesz z nieodpowiednią kobietą. Po drugie, nie masz takich znajomości w episkopacie jak on - rozwiałam nadzieje męża.
- Ja mówię poważnie - żachnął się mąż.
- Tak się składa, że ja też - pochwaliłam się, że chociaż raz jesteśmy zgodni.
- Ty sobie żartujesz, a ja naprawdę nie mogę zrozumieć, jak to jest. Ci ludzie ciągle powołują się na wartości, deklarują jacy to są religijni, a mają gdzieś (mąż nie używa brzydkich wyrazów) wszelkie  zasady. Są obrazą dla rozumu, dla przyzwoitości, dla sakramentów, które zawarli  i wszystko im wolno? Kościół poucza o świętości małżeństwa, mówi o nierozerwalności więzów małżeńskich, a potem hurtowo unieważnia śluby? To jak to można zrozumieć - kłopotał się mój bezrozumny mąż, który 40 lat temu wziął ślub kościelny, chociaż nigdy z Kościołem nie było mu po drodze, ale narzeczona chciała, to przysięgał przed ołtarzem. Mało tego, tę przysięgę i swoje słowo szanuje do dziś, jak jakiś głupi. A tu tacy świętsi i lepsi od niego lekce sobie ważą sakramenty i świętość przysięgi, to nic dziwnego, że się w chłopie wszystko burzy. Jakbym miała w tym interes, to bym mu podpowiedziała, że mógłby się zaprzeć, że nie wiedział co robi, bo ślub brał z dyspensy biskupa jako osoba niewierząca. Mógłby powiedzieć, że nie tak sobie wyobrażał katolicką żonę i teraz się rozmyślił, więc chce się odślubić. Ale interesu nie mam żadnego, więc powiedziałam zgodnie z prawdą.
- Widzisz kochany, oni mają nad tobą przewagę. Ty nie rozumiesz, bo ty nie jesteś katolikiem. Jakbyś był katolikiem, to byś zrozumiał, jak to możliwe, że można mieć w dupie sakrament. A tak, to nic z tego.
- No chyba, że tak. To ja bardzo się cieszę, że nie jestem katolikiem - podsumował mąż.
- Masz rację. Ciesz się przynajmniej z tego, bo z taką żoną jak ja, to zmartwień ci nie brakuje, więc każda okazja do radości jest na wagę złota - poparłam męża, bo ja zawsze męża popieram, jak mi się opłaci.

Męża uspokoiłam, ale sama zaczęłam się zastanawiać, bo przecież jestem katoliczką. Od dawna uważam, że chwalić się nie ma czym, bo ci z różańcem w jednej ręce i krzyżem w drugiej tak się potrafią zachowywać, że wstyd się przyznać, że się jest z tej samej parafii, ale zapierać się też nieładnie. To może ja teraz będę robiła tak jak ci zdeklarowani katolicy, tylko na odwrót. Oni mówią, że wierzą w świętość małżeństwa, a nie za bardzo tę wiarę praktykują. Ja nie będę się z tą świętością małżeństwa obnosiła tylko będę sobie po cichu praktykowała, tak jak do tej pory. Na koniec się przyznam, że artykuł, który tak zbulwersował męża przeczytałam , ale bardzo mi to czytanie namąciło w głowie. Bo żeby mój mąż był taki zgodny z Terlikowskim, to to jest naprawdę koniec świata. 
I na dzisiaj to by było na tyle.

Zdjęcie złowione w sieci.

sobota, 18 lipca 2020

Pan Teofil

We wspomnieniach z mojego dzieciństwa pojawia się niejaki pan Teofil. Zapamiętałam  go dobrze z dwóch powodów: bo był dziwakiem, a ja zawsze lubiłam dziwaków, był też dobrym znajomym pani Bogumiły, z którą spędzałam dużo czasu.

 














Pan Teofil uchodził za wariata i głównie z tego był znany na całą dzielnicę.  Niewielu wiedziało, że był też człowiekiem gruntownie wykształconym. Przed wybuchem wojny skończył dwa kierunki studiów, znał kilka języków, pięknie malował i grał na pianinie. Niestety nie odnalazł się w socjalistycznej rzeczywistości, więc samozwańczo przeszedł na etat dzielnicowego wariata.

Chodził z książką w ręku po pobliskim parku i mamrotał coś pod nosem w obcych językach. Czasami stanął na środku chodnika i zatopiony we własnych myślach, potrafił tak stać przez długi czas, żeby nagle coś krzyknąć i pójść dalej. Czasami coś głośno deklamował,  żywo gestykulując przy tym rękami. Ludzie omijali go z daleka, bo  ludzie raczej boją się wariatów i nie ważne, samozwańczych, czy z nadania. 

Władza, która nie lubiła inteligencji, a zwłaszcza tej przedwojennej, nie interesowała się panem Teofilem. Choć przecież mogła, bo nigdzie nie pracował i tym samym nie budował socjalistycznego dobrobytu. Jednak tym razem, władza zwana przecież ludową, posłuchała tego, co mówiła większość mieszkańców dzielnicy i bez diagnozy lekarskiej uznała pana Teofila za wariata.  A skoro był wariatem i nie można  było go podciągnąć pod kategorię pasożytów społecznych, to dano mu spokój. Brak zainteresowania ze strony władzy był równoznaczny z brakiem jakiejkolwiek pomocy. I tak, pan Teofil był zdany wyłącznie na siebie, ale jako człowiek honorowy nigdy nie narzekał.

Miał mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy, w której mieszkała również pani Bogumiła. Przed wojną całe piętro kamienicy należało do rodziny pana Teofila. W dużym bogato urządzonym mieszkaniu żył pan Teofil, jego rodzice i dwie siostry. Jednak krótko przed wojną rodzice pana Teofila zmarli, a  potem w niewielkich odstępach czasu zmarły obie siostry. Z pięcioosobowej rodziny w wielkim mieszkaniu został tylko pan Teofil.  Po wojnie ówczesna władza dokwaterowała do  mieszkania jeszcze dwie rodziny, bo mieszkań brakowało, a prawami własności nikt sobie wówczas głowy nie zawracał. Pan Teofil urządził się więc w niewielkim pokoju z równie niedużą  kuchnią.

Na początku utrzymywał się z wyprzedawania rodzinnego majątku. Zaczął od serwisów obiadowych, sreber i mebli. Potem sprzedawał biżuterię po matce i siostrach. Na końcu pozbywał się obrazów i książek. Potrzeb pan Teofil nie miał wielkich, więc udało mu się przeżyć tak kilka lat. Jak już nie było czego sprzedawać, bo z cennych rzeczy zostało mu tylko pianino, pan Teofil wynajął pokój rodzinie z małym dzieckiem. Sam urządził się w niewielkiej kuchni. Na środek pomieszczenia wystawił stary kredens, a za kredensem postawił leżankę, etażerkę na książki, stojak na miskę i wiaderko z wodą. Pianino zostawił w pokoju nowych lokatorów, bo obiecali, że będzie mógł z niego korzystać, a z czasem pianino przejdzie na własność ich córki. W jakiej takiej zgodzie cała czwórka przeżyła kilka następnych lat. Niestety, z czasem lokatorzy zapomnieli kto jest gospodarzem niewielkiego mieszkanka i zaczęli ograniczać powierzchnię bytową panu Teofilowi. Najpierw wyrzucili etażerkę i dosunęli kredens bliżej ściany. Pan Teofil zadowolony nie był, ale po groźbie zmniejszenia opłaty za czynsz, machnął ręką i pogodził się z tym, że została mu jedynie leżanka. Lokatorzy, ośmieleni brakiem większego oporu ze strony pana Teofila, po jakimś czasie wyrzucili na śmietnik także leżankę. Pewnie wyrzuciliby także pana Teofila, ale trochę bali się pani Bogumiły i reszty sąsiadów. Dlatego za jeszcze bardziej dosuniętym do ściany kredensem wstawili dla pana Teofila krzesło. Od tej pory pan Teofil spał na krześle i na siedząco dorabiał się garba. Ponieważ niezniechęcony warunkami wciąż żył, przyszła pora na kolejne ciosy. Lokatorzy najpierw odcięli go od pianina, a potem przestali płacić czynsz. Niewiele można było z tym zrobić, bo lokator pana Teofila zapisał się do ORMO i zastraszał nie tylko pana Teofila, ale też wszystkich próbujących pomóc. I tak pan Teofil został bez środków do życia, za to z ormowcem w mieszkaniu.

Do pomocy społecznej pan Teofil pójść nie chciał, bo twierdził, że od komunistów to on nawet pieniędzy brać nie będzie, więc sytuacja była patowa. Na szczęście pani Bogumile udało się  załatwić kartki na darmowe obiady w barze mlecznym "Promyk". Przymuszenie pana Teofila, żeby skorzystał z tej pomocy nie było łatwe, ale pani Bogumiła sobie poradziła. 

I odtąd pan Teofil regularnie o godzinie 13 meldował się w barze "Promyk" i zasiadał do obiadu. Zajmował zawsze dwuosobowy stolik w kącie przy oknie i popijając kompot kontemplował wszystko, co za tym oknem się działo. Personel baru zadowolony z takiego towarzystwa nie był, ale pana Teofila nie zaczepiał, bo wiadomo, że z wariatami trzeba ostrożnie. Inni klienci baru byli tego samego zdania, więc pan Teofil, zupełnie nieoczekiwanie, zdobył nowe miejsce, gdzie mógł posiedzieć jak normalny człowiek. Tylko raz zdarzyła się sytuacja, w której klient baru zaatakował pana Teofila.
- Ty wariat, rusz dupę, bo miejsca potrzebuję - powiedział gruby Czesio, który pracował w warsztacie samochodowym na pobliskiej ulicy.
Pan Teofil spojrzał roztargnionym wzrokiem, trochę się zdziwił, ale zachował się grzecznie, bo tak zwykle się zachowywał .
- Proszę bardzo - odpowiedział, tyle że po francusku. Przynajmniej tak twierdził obecny w barze student Grzesiek.
Gruby Czesio lekko wytrzeszczył oczy, ale niewiele zrozumiał zaś Grzesiek nie wyrywał się, żeby robić za tłumacza. Grubemu Czesiowi coraz trudniej stało się z talerzem gorącej zupy i coraz bardziej denerwowało go mamrotanie wariata, więc donośnym głosem ponowił prośbę.
- Chcę jeść. Spierdalaj głupi dziadu!  - wrzasnął.
Pan Teofil skłonny był zastosować się do żądania, bo mimo bycia wariatem lubił czasami okazać życzliwość. Jednak gruby Czesio był gruby nie tylko z przezwiska a do tego stał na mocno rozstawionych nogach, więc był trudny do ominięcia. Pan Teofil, żeby sobie zrobić miejsce do spierdalania, machnął ręką, uderzając w talerz trzymany przez grubego Czesia. I w ten sposób zupa zamiast do brzucha grubego Czesia trafiła na jego brzuch. Miejsca przy stoliku zrobiło się więcej, bo poparzony gruby Czesio odskoczył na środek lokalu. Kiedy gruby Czesio był chwilowo zajęty ratowaniem swojego brzucha  oraz obrażaniem matki pana Teofila, pan Teofil wstał od stolika i ruszył do wyjścia.
- Zawsze wiedziałem, że świnia pasuje do do stołu jedynie  jako golonka - powiedział pan Teofil znikając w drzwiach.
 
Klienci baru zaczęli się śmiać, ale grubemu Czesiowi nie było do śmiechu. I kiedy już się trochę ogarnął, to wściekły chciał biec za panem Teofilem, żeby wymierzyć mu sprawiedliwość. 
- Zabiję dziada, flaki mu wypruję - wrzeszczał jak poparzony, co nie było niczym dziwnym, bo rzeczywiście był poparzony i to grochówką.
Jednak wtedy do akcji wkroczył Kazio moczymorda znany na dzielnicy pijak. Złapał grubego Czesia za ramię i posadził go na krześle.
- Odpierdol się od wariata, bo jak nie, to ja ci przypierdolę -  zakomunikował zwięźle. 
Gruby Czesio nie życzył sobie sporów z Kaziem moczymordą, więc zamiast się mścić, stanął potulnie w kolejce po drugi talerz grochówki. Zajście w barze "Promyk" stało się głośne wśród mieszkańców dzielnicy i gruby Czesio stał się pośmiewiskiem zaś pan Teofil zyskał na znaczeniu.

Ja omijałam pana Teofila  z daleka, bo jednak trochę się go  bałam. Jak przychodził do pani Bogumiły, to szybko się żegnałam (nie znakiem krzyża,  bo aż tak się nie bałam) i po szybko wychodziłam. Moja bliższa znajomość z panem Teofilem zaczęła się od małego incydentu, który miał miejsce na ulicy Bronowickiej, graniczącej z pięknym starym parkiem. 

Kiedyś szłam do parku a przede mną nieśpiesznie szedł pan Teofil. Chwilę trzymałam się w bezpiecznej odległości, ale znudziło mnie powolne dreptanie, więc postanowiłam go wyminąć. Wtedy on nagle stanął i zaczął coś głośno wykrzykiwać w obcym języku, jak to miał w zwyczaju. Stanęłam przestraszona. Pan Teofil odwrócił się i spojrzał na mnie badawczo.
- Nie bój się dziecko, ja sobie tylko opinię wyrabiam - powiedział z uśmiechem i poszedł dalej.

Od tamtej pory przestałam go unikać. Zawsze mówiłam mu dzień dobry, a on uśmiechał się na mój widok. Nie na darmo mówią, że swój zawsze pozna swego

Kilka lat później pan Teofil zwrócił się do mnie z prośbą.
- Czy mogłabyś mi wypożyczać książki z biblioteki? -  zapytał kiedyś, gdy go mijałam.
- Dobrze. Co mam panu wypożyczyć? 
Pan Teofil zamyślił się na długą chwilę.
- Goethego najbardziej zapomniałem, to może zacznijmy od niego. "Fausta" mi wypożycz dziecko.
Wypożyczyłam i od tej pory bardzo zacieśniła się moja znajomość z panem Teofilem. Drugą korzyścią było to, że zapunktowałam u pani bibliotekarki, która nie mogła się nadziwić, jakie książki czytam i w jakich ilościach. Bardzo zastanawiał ją poziom i rozrzut tematyczny wypożyczanych przeze mnie książek, ale milczałam jak grób. Nie wiedziałam, czy bibliotekarka miałaby coś przeciwko mojej współpracy z panem Teofilem, ale wolałam nie ryzykować.

Ostatniej książki pan Teofil nie oddał. Odszedł razem z "Czarodziejską górą".  Zmarł nagle na łące nad Bystrzycą. Odpowiednie służby szybko zabrały ciało, żeby jak najmniej osób wiedziało, że zmarł stary, chory człowiek, który żeby poleżeć musiał iść na łąkę z dala od ludzi. Równie szybko pochowano go w bezimiennym grobie, bo przecież głupio byłoby napisać na tabliczce "Teofil wariat z dzielnicy Bronowice", a nikomu nie chciało się dokładnie poszukać danych osobowych pana Teofila.

Pani Bogumiła zaniepokojona zniknięciem pana Teofila zaczęła go szukać. Niestety dopiero po kilku dniach trafiła na ślad, co się z nim stało. Poszła do urzędu zapytać, gdzie dokładnie go pochowano, bo chciała zapalić mu świeczkę i pomodlić się na jego grobie.  Jednak pani urzędniczka nie udzieliła dokładnej informacji, bo tego dnia pochowano dwóch bezimiennych nieboszczyków, a grabarz nie pamiętał, w którym dołku była która trumna.  Lokatorzy pana Teofila wyrzucili jego krzesło. I tak pan Teofil przeszedł do historii. Ja pod koniec roku musiałam się tłumaczyć pani bibliotekarce z powodu utraty książki, ale to była niska cena za znajomość z panem Teofilem.

Pisząc tę historię zdałam sobie sprawę, że  nie pamiętam już, jak pan Teofil miał na nazwisko. Większość ludzi z dzielnicy mówiła o nim: "wariat Teofil". Pani Bogumiła mówiła o nim: "ten Tolek". Ja z szacunku mówiłam zawsze "pan Teofil".  Lubiłam go i ogromnie mnie ciekawił. Ale trochę ze strachu a trochę z grzeczności, nigdy nie zapytałam go o sprawy, które mnie nurtowały. I dzisiaj tego żałuję.

Po jego śmierci pani Bogumiła powiedziała mi, że pan Teofil znał na pamięć wiele książek w oryginale i robił przekłady poezji z niemieckiego i francuskiego. Był bardzo zamknięty w sobie i przeważnie smutny. Trzymał się z daleka od ludzi i zawsze był małomówny. Życie go nie lubiło, bo nie dość, że szybko został bez swojej rodziny, to na krótko przed ślubem zmarła jego narzeczona, chorująca na ciężką postać egzemy. Podobno bardzo się nią opiekował podczas, gdy jej własna rodzina opuściła ją ze strachu, że się zarazi. Niestety od licznych ran wdała się sepsa i narzeczona pana Teofila zmarła. Pochował ją w ślubnej sukni, a do trumny włożył gruby zeszyt. Nikt nie wiedział, co w tym zeszycie było i nikt się nie dowiedział.  Dopóki żyła matka i siostry, pan Teofil zachowywał się normalnie. Pracował jako tłumacz,  wykładał czasem na Uniwersytecie Warszawskim, robił kursy dla urzędników z ministerstwa i dawał korepetycje z języków obcych. W wolnym czasie pięknie malował, więc cały strych kamienicy był pełen pejzaży i portretów. Wszystkie te obrazy pan Teofil sprzedał, gdy pozostawał bez pracy. W moim rodzinnym domu wisiał namalowany przez niego obraz przedstawiający trzy brzozy zasnute jesiennymi mgłami. Jedynie portrety narzeczonej nie ocalały, bo po jej śmierci pan Teofil wszystkie spalił. Zostawił sobie tylko jeden, ten który wisiał w jego sypialni. Potem i ten obraz gdzieś przepadł. Podobno zginął, bo spodobał się któremuś z gości lokatorów pana Teofila. Po wojnie, gdy pan Teofil został sam, zapadał się w sobie coraz bardziej i coraz bardziej dziwaczał.
- Dlaczego taki zdolny człowiek wolał zostać wariatem zamiast dalej twórczo żyć? - zastanawiałam się głośno podczas rozmowy z panią Bogumiłą.
Pani Bogumiła milczała, kiwając głową w lewo i prawo. Myślałam, że nic nie odpowie, bo już nie raz tak bywało, że nie dostawałam odpowiedzi na moje pytania.
- Wiesz Basiu, też go o to zapytałam. Powiedział mi wtedy, że on nie chce pracować dla takiej władzy, która gardzi ludźmi, inteligencją, uczciwością i zasadami, czyli wszystkim co dla niego było ważne. Dlatego, żeby być w zgodzie ze sobą, postanowił zostać wariatem - powiedziała i znowu zamilkła.

Trzeba przyznać, że pan Teofil doskonale odnalazł się w roli dzielnicowego wariata. W końcu był inteligentem, miał wiele talentów, więc nawet rolę wariata dał radę unieść. Przykro tyko, że taki wartościowy i wykształcony człowiek zrezygnował z podzielenia się z innymi tym, co miał najcenniejszego. Uciekając od życia, bardzo je sobie utrudnił. A na koniec samotnie umarł. Został pochowany w bezimiennym grobie, chociaż w rodzinnym grobowcu czekało na niego miejsce przygotowane przez zapobiegliwych rodziców. 

Ale choć za życia pan Teofil nie był szanowany, to po śmierci doczekał się nawet stypy. Z inicjatywą uczczenia pana Teofila wystąpił Kazio moczymorda, którego bardzo ta śmierć zabolała. Dlatego kupił kilka win zwanych przez konsumentów prytą albo jabolem i częstował pod sklepem  dzielnicowych meneli, żeby wypili za pamięć wariata Teofila. Nieoczekiwanie do towarzystwa przyłączyli się także wracający z pracy porządni obywatele,  którzy z piwem w ręce wspominali pana Teofila. Na koniec nielegalnym zgromadzeniem zainteresował się dzielnicowy, bo MO zawsze czuwała, gdy obywatele zbierali się gdzieś z własnej woli. Gdy dzielnicowy dowiedział się, o co chodzi, to wyjął z za pazuchy piersiówkę i też wychylił kielonek za pana Teofila. Za co został nagrodzony gromkimi brawami. A ja jeszcze bardziej polubiłam Kazia moczymordę, bo należało mu się za to, co zrobił względem pana Teofila.

I na dzisiaj to by było na tyle.

Rysunek złowiony w sieci, a na nim pan Teofil jak malowany, tylko bródkę miał krótszą.

czwartek, 16 lipca 2020

Remanent powyborczy

Kolor pomarańczowy - Rafał Trzaskowski, kolor niebieski - Andrzej Duda

Jak wiecie, pozwoliłam sobie  bardzo krytycznie ocenić  na blogu tych, którzy zagłosowali na Dudę.  I mam za swoje, bo teraz muszę pilnować, żeby wycinać wulgarne komentarze. Jak ktoś zaczyna od "Ty kurewska, peowska suko", to od razu wycinam i przepada temu komuś  okazja do wyprowadzenia mnie, jak to mówią niektórzy, z mylnego błędu.  Także nadal pozostaję, taka nieoświecona i dziwnie dobrze się z tym czuję. No, ale wiadomo, każdy ma swoją głupotę, mam i ja. Gdyby ktoś dalej się upierał, żeby wytknąć mi moje błędy i wadliwie pojęty patriotyzm, to od razu mówię, że ja uczę się od mądrzejszych. A osoby, które miały względem mnie, takie silne zapędy edukacyjne, wnioskując z komentarzy, do mądrych nie należą, więc nie skorzystam. Tu jest moje miejsce i osób myślących podobnie jak ja.Także uprzejmie dziękuję za wizytę i chęci, ale spierdalajcie państwo z mojego bloga. Mam nadzieję, że wyraziłam się wystarczająco jasno. Skoro
sprawy formalne mamy załatwione, to wracam tematu posta. W ostatnich dniach czytałam sporo różnych artykułów podsumowujących kampanię wyborczą. Najbardziej podobał mi się artykuł politologa Marka Migalskiego
Niestety Migalski ma we wszystkim rację i chyba rzeczywiście, żeby nie zwariować od nadmiaru pisowskiego szczęścia, to trzeba udać się na emigrację wewnętrzną.

Ze zgrozą czytałam komentarze pod tymi artykułami. Tyle chamstwa i głupoty wylało się w ostatnim czasie, że naprawdę można się przerazić. Niejeden dureń czuje się szczęśliwy, bo on i jemu podobni nareszcie są górą. Wszystkim, którzy nie lubią obecnej władzy, zwolennicy PiS doradzają, żeby spierdalali z Polski, bo Polska jest teraz dla nich.

To, ja tylko przypomnę.  Rafał Trzaskowski zyskał większe poparcie w 10 województwach, a Andrzej Duda był górą  w 6. Partia, która niesłusznie ma w swojej "nazwie prawo i sprawiedliwość", wygrała wybory z przewagą 2,06% , więc ta druga połowa głosujących tj. 48,97% , której odmawia się polskości i patriotyzmu, też ma prawo głosu. Jak ktoś nie umie liczyć - niech sobie weźmie kalkulator. Co więcej, ci którzy przegrali w tych wyborach, są tym wygranym bardzo potrzebni, bo ktoś musi pracować na programy socjalne i utrzymanie państwa.  A tak się składa, że ci przegrani więcej wkładają do budżetu państwa, co pokazują statystyki.

Wyborcy, którzy głosowali na Andrzeja Dudę, tworzą jedynie 26,2% polskiego PKB: 
Podlaskie 2,2%,  Lubelskie 3,8%, Podkarpackie 3,9%, Małopolskie 8,0%, Świętokrzyskie 2,3%, Łódzkie 6,0%.
Reszta wpływów jest z  tych 10 województw, w których wygrał Trzaskowski.

Dlatego  proponuję zwolennikom PiS, żeby zamknęli dziób, bo jak ta opluwana przez nich część społeczeństwa posłucha dobrych rad i wyjedzie, to oni nie będą mieli co do dzioba włożyć. Ktoś na te socjale musi zapracować.

Przykro patrzeć, że w przestrzeni publicznej coraz mniej miejsca dla ludzi przyzwoitych, wykształconych, którzy  ciągną Polskę wzwyż.

Jedną z takich osób jest pisarka, społeczniczka, liderka ruchów walczących o prawa kobiet Manuela Gretkowska.          W wywiadzie, którego udzieliła tuż po wyborach tłumaczy, dlaczego wyjeżdża z Polski. Pod tym artykułem buraki i cebulaki prześcigają się z bluzgami pod adresem pisarki. Z treści komentarzy jasno wynika, że ci ludzie edukację zakończyli szybciej niż nauczyli się gramatyki, więc najlepiej idzie im używanie inwektyw wobec kogoś, komu nie dorastają do pięt. Cóż, burakowi szeroko rozumiana kultura jest do niczego nie potrzebna. Dlatego plują na ludzi kultury ile śliny w gębie. Smutne to wszystko i jeszcze raz smutne.

Wciąż mnie nurtuje pytanie, dlaczego Polacy ciągle chcą jeść tę przysłowiową żabę, która ani dobra ani zdrowa nie jest.  Po co to robić? Nawet na chłopski rozum to się nie opłaci, ale jak widać można.  Polak potrafi, więc zagłosuje na partię, która zrobi z niego parobka. Widocznie wolność nie jest dla wszystkich. Szanuję ludzi prostych, a nie znoszę prostaków. Podejrzewam, że to głównie ci ostatni zadecydowali w niedzielę, jak będzie wyglądała Polska przez kilka następnych lat. Nie obiecuję, że na pewno nie będę już pisała na tematy polityczne, ale to, że się postaram nie pisać, mogę obiecać z czystym sercem. Bo naprawdę mam polityki, po kokardkę i kucyki.

I na dzisiaj to by było na tyle.

Przepraszam, byłam zmuszona włączyć  moderację, bo nie nadążałam z wycinankami. Jak tylko się uspokoi przywrócę stare ustawienia.




środa, 15 lipca 2020

Nasza córcia kochana

Urodziła się 39 lat temu, o godzinie 15,35, w piękny, upalny dzień i od tej chwili stała się dla mnie pępkiem świata. Była i jest cudna. Nie mogę rozwinąć tematu, bo działa rodzinne RODO, ale kto zna, ten wie, że mówię prawdę. Wszystkiego najlepszego Martuniu. I, jak zawsze, kocham Cię najbardziej na świecie.

poniedziałek, 13 lipca 2020

Mamo napisz o tym

Mamo napisz o tym, powiedziała moja córcia, która podobnie jak ja nie znosi ściemy. No to piszę. Dziecka trzeba się słuchać, bo ktoś nam musi podać tę szklankę wody na starość.

Na wstępie powiem, że ja nigdy nie staję za kimś, bez sprawdzenia, czy aby na pewno wiem, za kim się opowiadam. Tak samo, jak nigdy nie odrzucam kogoś tylko przez to9, że inni odrzucają. Dlatego, jak w wyborach mam oddać na kogoś swój głos, to sprawdzam, kim ten ktoś jest, jaki ma program, co sobą reprezentuje i kogo popiera. Z tego powodu oglądałam wystąpienia wyborcze wszystkich kandydatów w I i II turze wyborów. 

Inni chyba tak nie robią, wnioskuję z wyniku wyborów, dlatego mamy co mamy. Niesamowicie wkurzają mnie ludzie, którzy deklarują, że polityka ich nie interesuje, nie sprawdzą na kogo tak naprawdę chcą zagłosować, ale lecą wrzucić głos do urny. Jeżeli inni robią tak, jak ja, ale dalej głosują, na tych, którzy obiecują gruszki na wierzbie, a cichcem rozwalają demokrację, to znaczy, że Ci głosujący  wydzierżawili głowę od jakiegoś durnia. Jak można chcieć oddać całą władzę w jedne ręce? Nie rozumiem. Rewolucja pożera własne dzieci, więc kaczyzmrewolucja też zacznie. Jednak, żeby to wiedzieć trzeba znać historię i nie mieć sklerozy, jak większość wyborców 60+, która zapomniała swoje doświadczenia z PRL. Ale dość przytyków, wracam do tematu.

Obejrzałam ostatnie wiece wyborcze Trzaskowskiego i Dudy. Mało tego, wiec Dudy oglądałam dwa razy, bo ja jednak za głupia jestem, żeby od razu zrozumieć, jakimi to meandrami płynie myśl człowieka, który "nie posiada inteligencji, bo w to miejsce ma wykształcenie", jak mawia Star, moja mądra koleżanka.


Podczas całej kampanii wyborczej Duda głównie mnie straszył i zniesmaczał, a na koniec tak mnie ubawił, że aż się popłakałam ze śmiechu. Żeby nie śmiać się sama, dzielę się z innymi, bo tylko śmiech może nas uratować przed tym zalewem głupoty, która została przez rządzących nobilitowana do miana "ichniej prawdy".

Dla porządku wklejam link, żeby ktoś nie posądził mnie, że zmyślam, bo niektórym może być trudno uwierzyć, że aż tak można bredzić. Duda udowadnia, że można. Podaję czas najzabawniejszego fragmentu: 19,17-20,04, bo zdaję sobie sprawę, że obejrzenie całego wystąpienia jest mordęgą.

We wspomnianym fragmencie nagrania widać, że Andrzej Duda przeszedł sam siebie w opowiadaniu elektoratowi bajek z mchu i paproci. Cytuję słowo w słowo, żeby Boże broń, niczego nie uronić, jakby się komuś nie chciało oglądać nagrania. Ja jednak namawiam, żeby obejrzeć wskazany fragment, bo słowo pisane nie odda tej ekstazy i aktorskiego zaangażowania, które Duda włożył w tę historię, jak z Rodziewiczównej, chociaż literacko znacznie słabszej.

"Kiedy jechaliśmy przez Kujawy dudabusem  to jak to na Kujawach, pola, pola, pola, piękny widok, piękna pogoda dudabus mknie. 
Poranek, ja patrze. 
Nie ma żadnych domów dookoła, wokół pola. Stoi kapliczka przydrożna i przy tej kapliczce stoi kobieta, dziewczyna z dwoma chłopcami, trzymając ich za ręce, a w drugich rękach chłopcy trzymają polskie flagi, małe chorągiewki i machają. 
Pani specjalnie przyszła z tymi dziećmi po to, żeby nam pomachać, żeby pomachać przejeżdżającemu dudabusowi i pomachać mnie i całej załodze dudabusa, muszę wam powiedzieć, że było to niesamowite."

Noooo, to było rzeczywiście niesamowite. Zmieścić w niecałe dwie minuty tyle banału i bogoojczyźnianej fantastyki, to trzeba umieć.  Ci chłopcy trzymający w
"drugich rękach" te chorągiewki i jeszcze przydrożna kapliczka w tle, no czy można lepiej ściemniać? Na pewno można, ale Duda widocznie nie potrafi. Poza tym, on przecież mówił do prostego człowieka, a prosty człowiek wg założeń PiS, jest głupi i wszystko kupi. I tu muszę oddać pisowi, że trafnie ocenia swój elektorat.

Ja do elektoratu PiS nie należę, więc lubię wiedzieć, co i po co ktoś mówi. Dlatego zastanawiałam się, co powoduje, że człowiek z tytułem doktora tak bredzi. Najpierw pomyślałam,  że coś mu nie stykało, na linii mózg - język, bo chwilę przed przytoczoną tu historią, powiedział, że serce ściskało mu się ze wzruszenia, więc  może miał zablokowany dopływ tlenu do mózgu i dlatego tak popłynął. Ale tu włączył się mój mąż, który oglądał ze mną wiec. 
- No nie żartuj, przecież Duda od początku uprawiał bajkopisarstwo i głównie bredził - powiedział, bo lubi pozbawiać mnie złudzeń.  
Nie sprzeczałam się, bo mąż pilniej śledził wszystkie wystąpienia Dudy, więc mógł więcej wiedzieć. A ja tak mam, że z faktami nie dyskutuję.

Mam jednak, kilka pytań, które mnie nurtują po wysłuchaniu tej łzawej historii.
Skąd na odludziu wzięła się matka z dziećmi z drugimi rękami, skoro wokół nie było żadnych  zabudowań?
Co na to, Rzecznik Praw Dziecka, że rodzona matka wlecze dzieci bladym świtem pod kapliczki na odludziu, gdzie co nie daj Bóg, mogą spotkać księdza pedofila?
Czy ABW albo CBŚ sprawdziło skąd rzeczona matka wiedziała, kiedy i jaką trasą będzie jechał dudabus? Bo przecież przy przeciekach do nieodpowiednich osób, to głowa państwa mogła być zagrożona. I od razu dodam, że  nie tyle chodzi mi o tę głowę, co o jakość pracy służb.
No, chyba, że to dobrze doinformowany działacz PiS, wywlókł dzieci i matkę z łóżek, żeby ich dowieść pod kapliczkę, żeby se mogły drugimi rękami pomachać.
Dlaczego wreszcie Duda nie zatrzymał tego dudabusa, żeby podziękować matce i synkom z drugimi rękami?  Chyba tak by wypadało zrobić. Powiedzenie na wiecu, że jak pani go ogląda, to on pani dziękuje, to chyba jednak za mało. 
A co z podziękowaniem synkom z drugimi rękami? Namachały się chłopaki dudabusowi i nawet marnego dziękuję nie usłyszały. To jest bardzo niewychowawcze i świadczy o przedmiotowym traktowaniu dziecka. O ile pani, miała szansę usłyszeć podziękowania w telewizji, to dzieci chyba nie oglądają przed północą TVPinfo. W epoce, która teraz wraca, to pierwsi sekretarze przynajmniej głaskali dzieci po główkach. A teraz nic? To muszę zaprotestować, bo takie postępowanie bardzo mi się nie podoba.

Na koniec tego długiego wpisu (chciałyście to macie, było protestować, że piszę kobylaste posty) chcę wrócić na chwilę do Agaty Dudy, żony rezydenta w pałacu prezydenckim. 

Jak wszyscy wiedzą, ta pani przez pięć lat milczała, jak ta żona Lota. Aż tu na wieczorze wyborczym tak w niej wezbrały te niewypowiedziane słowa, że rzuciła się na mikrofon i małżonek prawie siłą musiał jej bronić dostępu do elektoratu, bo akurat  był zaplanowany  hymn. Ale kobita się uparła i jednak przemówiła. I powiem Wam, że wolałam jak siedziała cicho, bo wtedy miałam złudzenia. Niestety. Okazało się, że państwo Dudowie, jak to się mówi, są po jednych pieniądzach. Co to za tłumaczenie, że ona siedziała, jak mysz pod miotłą, gdy działy się ważne sprawy, bo ona w ten sposób protestowała przeciwko złym mediom. Co za hipokryzja się z tej kobity wylała. Przecież miała do dyspozycji te dobre pisowskie media i tam mogła mówić tak jak robił to jej mąż, będący stałym gościem TVP. No chyba, że ona udawała niemowę, żeby w zawoalowany sposób protestować przeciw Tvpis, to wtedy zwracam honor. TVP jest tak publiczna, jak publiczny szalet, bo oba te podmioty dają podobny produkt.

Jednak ten woal był tak szczelny, jak ta smoleńska mgła, więc nikt nie wiedział, o co chodzi i niepotrzebnie kobita siedziała przez pięć lat z gębą na kłódkę. 
I na dzisiaj to by było na tyle.

Rysunek kapliczki złowiony w sieci. Niestety bez chłopców, którzy mają drugie ręce.