Szukaj na tym blogu

czwartek, 30 lipca 2020

Kaczka w pomarańczach razy trzy

Parę lat temu umówiłam się z dwiema koleżankami na babski wieczór w restauracji o intrygującej nazwie Czarny Tulipan. Nie była to moja pierwsza wizyta w tym lokalu, ale  ostatnia. Niezadowolonych klientów było chyba więcej, bo lokal wkrótce zamknięto.

Restauracja mieściła się w piwnicy jednej z kamienic lubelskiego Starego Miasta. Wchodziło się do niej po bardzo stromych schodach. Jak już udało się nam dotrzeć do celu, to pozostało zająć miejsce przy stoliku i wybrać coś z menu.
- Jadłam tu świetną kaczkę w pomarańczach. Polecam - powiedziałam do sapiących koleżanek.
- Ja całej kaczki nie zmęczę. Poza tym jestem głodna i chcę coś szybkiego - odpowiedziała Dorota, która była głodna tylko na coś szybkiego.
- Przecież ta kaczka jest porcjowana i danie  wcale nie jest duże. Nikt ci całej kaczki jeść nie każe. Czekać też nie trzeba długo, bo oni nie pieką od początku, tylko podgrzewają - namawiałam.
- To przecież oczywiste. Inaczej zanim by tę kaczkę upiekli, to trzeba by kwitnąć przy stoliku dobre półtorej godziny - Anka posłała Dorocie dyskretnego prztyczka, bo były na etapie tak zwanej szorstkiej przyjaźni.
- Ja chcę kaczkę - zdecydowała się Anka.
- To ja też - dołączyłam.
- No dobra, jak wszyscy, to babcia też - zadeklarowała się Dorota.
I wszystkie zaczęłyśmy tęsknym wzrokiem wypatrywać kelnerki. Po chwili przechodziła koło nas dziewczyna z tacą.
- Możemy panią prosić - wyrwała się głodna Dorota.
- To nie mój stolik.
- To, który jest pani? My się chętnie przesiądziemy - nie odpuszczała Dorota.
- Ale ja już kończę zmianę - wyjaśniła kelnerka i czym prędzej  uciekła. 
Minęło następne pięć minut, a nie pojawił się nikt z obsługi.
- Idźmy stąd - zaproponowała Dorota.
- O nie. Ja na głodniaka nie pokonam tych schodów - zaprotestowała Anka.
- Za chwilę może ktoś przyjdzie - powiedziałam z nadzieją.
- Dobra, dopóki jeszcze trzymam się na nogach, to pójdę poszukać kelnerki - powiedziała Dorota i poszła.
- Widzisz jaka ona jest gruba? A ciągle martwi się, że jest głodna. O nogi powinna się bardziej martwić, bo za chwilę wysiądą jej kolana - powiedziała "żyćliwie" Anka i zamilkła, bo na horyzoncie pojawiła się Dorota.
Zapowiadał się miły wieczór, nie ma co.
- Zaraz ktoś przyjdzie. Okazało się, że jedna kelnerka wyszła, druga jeszcze nie dotarła, więc stąd opóźnienie - wyjaśniła po powrocie Dorota.
- O czym gadałyście? - zapytała, gdy już usiadła. 
Ja milczałam, jak zaklęta, bo kto gadał niech się pochwali.
- Tobie dupę obrabiałyśmy - powiedziała Anka uśmiechając się promiennie i zupełnie bezzasadnie używając przy tym liczby mnogiej.
- I co? - nie odpuszczała Dorota, patrząc nie wiem czemu na mnie.
- Ja tam, jak zawsze, uważam, że jak ktoś poza plecami obrabia mi dupę, to ja mam go w dupie i jego uwagi również - wyłożyłam swoje życiowe credo.
Anka nie zdążyła się wypowiedzieć, bo przyszła wreszcie długo wypatrywana kelnerka. Zamówiłyśmy trzy porcje kaczki i trzy herbaty. Pech chciał, że dwie z nas były na antybiotyku, a jedna przyjechała samochodem, więc odpadało zakropienie spotkania czymś miłym. Kaczka musiała sobie radzić bez podlewania. Pani kelnerka zamówienie przyjęła i rozpłynęła się jak złoty sen. Anka szybko zaczęła opowiadać o swoim urlopowym wyjeździe. 
- Na twardo tę wodę gotują? -  odezwała się Dorota po kilku minutach.
- Daj spokój, przyniosą wszystko razem - powiedziała Anka i wróciła, do relacji z wycieczki po Barcelonie.
- No bez jaj. Od złożenia zamówienia siedzimy tu 40 minut - Dorota uparła się robić za kukułkę.
- Rzeczywiście - potwierdziłam spoglądając na zegarek. 
Anka chyba zapomniała o jedzeniu i wolała wspominać, więc czekała niecierpliwie aż wrócimy do rozmowy. Wtedy na horyzoncie pokazała się kelnerka, tym razem ta od naszych stolików, żeby nie było, że tak prześladowałyśmy wszystkie kelnerki naraz.
- Proszę pani, co z naszym zamówieniem? Kiedy wreszcie dostaniemy zamówioną kaczkę? - zawołała Dorota.
- Chwileczkę, zaraz sprawdzę w kuchni - kelnerka poleciała ulubionym zwrotem wszystkich kelnerów i fizycznie poleciała gdzieś dalej od nas. Cierpliwie wpatrywałyśmy się w koniec korytarza, gdzie znikła nam z oczu. Zrezygnowana Anka nie podejmowała nawet próby powrotu do Barcelony.
- Idzie, ale nic nie niesie - poinformowała nas za chwilę Dorota, jakbyśmy były niedowidzące albo, nie daj Boże, ślepe.
- Kucharz powiedział, że w jednym zamówieniu było za dużo kaczek i on tyle nie ma - zameldowała po powrocie kelnerka i nawet nie mrugnęła przy tym okiem.
Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta, bo Dorota była głodna, Anka niewygadana, a ja speszona, że  przyprowadziłam je do takiej beznadziejnej knajpy.
- To ile kaczek kucharz ma? - przejęłam inicjatywę, żeby ratować sytuację. 
 - Nie wiem, ile ma - odpowiedziała kelnerka, patrząc na nas z takim zdziwieniem w oku, jakbyśmy ją przepytywały ze wszystkich pierwiastków na  tablicy Mendelejewa.
- To niech pani zapyta - poprosiła grzecznie Anka i kelnerka po raz kolejny zniknęła nam z oczu.
- To sprawdźcie, co z karty wam pasuje. Ale ja mogę swoją kaczkę oddać - zadeklarowałam się wspaniałomyślnie.
- No, ja też kaczki jeść nie muszę - wsparła mnie Anka.
- A ja właśnie bym zjadła. Od godziny czekam na kaczkę, to chcę kaczkę - powiedziała Dorota i popatrzyła na nas z taką niechęcią, że aż strach było się bać.
- Dobrze, to ci odstąpimy tę kaczkę - odezwała się Anka i lekko wzruszyła ramionami, ale nie na tyle lekko, żeby to uszło uwadze Doroty.
- Co tobie się znowu nie podoba? - wysyczała głodna i mocna zirytowana Dorota.
- Kelnerka wraca - krzyknęłam, żeby być pierwsza zanim one zaczną na siebie krzyczeć. Obie tylko westchnęły i cierpliwie czekały aż kelnerka dotoczy się do stolika, piszę dotoczy, bo dziewczyna była słusznych rozmiarów i wcale się nie spieszyła.
- Kucharz powiedział, że żadnych kaczek nie ma - powiedziała kelnerka.
- Jak to, żadnych kaczek nie ma? - spytałam jakbym była głucha albo należała do mądrych, którym trzeba powtarzać dwa razy. Kelnerka się nie odezwała tylko wpatrywała się w notes.
- To na co my tu czekamy od godziny? - spytała ciut za głośno Dorota. 
Kelnerka dalej milczała, ale przestała się gapić w notes i spojrzała na nas z pytaniem w oku: czego się stare baby czepiacie, cholera was wie, po co tu siedzicie. Anka też zobaczyła to pytanie w oku kelnerki, więc wkroczyła do akcji.
- Słuchajcie, pani nie jest winna, że kucharz jest gamoń i nie uprzedził, żeby pani nie przyjmowała zamówień na danie z kaczki - powiedziała do nas obu, ale to z Doroty nie spuszczała oka.
- Niech pani poprosi kucharza, żeby do nas przyszedł i niech on się wytłumaczy - Anka zwróciła się do kelnerki.
Kelnerka patrzyła na nas tak, jakby miała coraz więcej wątpliwości pod naszym adresem. Po chwili zebrała się w sobie.
- Kucharz nie przyjdzie - powiedziała, patrząc ponad naszymi głowami.
- A to dlaczego?! - z zaciętą miną spytała Dorota, której już wysuwały się zęby jadowe.
Kelnerka na chwilę spuściła oczy, chyba dla zmylenia agresora w postaci trzech głodnych bab, ale za moment walnęła nas między oczy, na szczęście tylko w przenośni.
- Bo wszyscy czegoś od niego chcą i on ma to w dupie - powiedziała bez zająknienia.
Ja myślałam, że się przesłyszałam, moje koleżanki też zatkało. A kelnerka z niezmąconym spokojem kontynuowała pracę.
- To czego panie sobie życzą? - zapytała.  
- Dupę kucharza poprosimy, bo skoro wszystko ma w dupie, to może kaczki też się znajdą - powiedziałam równie spokojnie, jak ona przed chwilą.
Koleżanki się roześmiały, ale dziewczyna była twarda i nie przerywała czynności, jak ten policjant na służbie, który nawet jak nic nie rozumie, to i tak udaje, że wszystko wie.
- Ale jak to dupę kucharza?  
- Normalnie, tak jak prosiłam - nie ustępowałam.
Nie wiem, co byłoby dalej i się nie dowiem, bo Dorotę poniosły nerwy.
- Ja mam dość tego cyrku. Idziemy do naleśnikarni dwie bramy dalej, zakomunikowała tonem  nieznoszącym sprzeciwu. Zebrała szybko swoje rzeczy i ruszyła w kierunku drzwi. Poszłyśmy potulnie za nią, bo, po pierwsze, złej Doroty nie można lekceważyć, po drugie, strach było ryzykować, co ten kucharz mógłby nam dołożyć do talerza, gdybyśmy jednak tam coś zamówiły. Po wizycie w tej restauracji zostało mi przekonanie, że chociaż w Czarnym Tulipanie, nie było w menu dupy kucharza, to jednak dla równowagi on na spółkę z właścicielem lokalu mieli w dupie klientów. Czyli w przyrodzie wszystko się wyrównało i jest ok. Ja może niepotrzebnie tyle tych dup w tekście nawsadzałam, ale kropka w kropkę streściłam jak było, a bez dupy ani rusz


I na dzisiaj to by było na tyle. 

Rysunek złowiony w sieci.

wtorek, 28 lipca 2020

Parasolki w dłoń, Ziobrę i spółkę, goń, goń, goń

Przeczytałam, co też jaśnie nam panujący obrońca praworządności Zbigniew Ziobro wymyślił tym razem. 
Czytałam TU
że on i jego paczka chce wypowiedzieć Konwencję Stambulską, bo tak sobie wyobrażają reformę prawa, żeby kobity niepotrzebnie po komisariatach i sądach nie latały, bo to psuje opinię rodzinie, mężom i przynosi wstyd żonom.

To ja przepraszam, ale już wolę, jak on prowadzi prywatną wendettę przeciw lekarzom, bo mu chory i mocno starszy tatuś umarł, a przecież tatusie rządzących powinni być zawsze żywi jak Lenin. Wygląda na to, że jak mu na prywatnym poletku nie idzie i w koalicji prawicaniedziewica coś trzeszczy, to znowu mu się przypomniało, że trzeba się czepić słabszych i zamierzył się na kobiety.

Ja oszczędzam nerwy, więc ociekających potem (bo żeby coś takiego spłodzić, to musiał się chłop na stękać i napocić) wymysłów jaśnie panującego chyba nie dam rady kropka w kropkę zrecenzować, bo ledwie dałam radę przeczytać. 

Dlatego tylko słów kilka informacyjnie, bo rządzusie biorą ludzi na zmęczenie materiału albo liczą na kompletną niewiedzę społeczeństwa. 

Każdego, kto twierdzi, że konwencja 

propaguje gender, 
uderza w związki heteroseksualne,
chce zniszczyć autonomię rodziny,  
religię czyni jedynie odpowiedzialną za przemoc w rodzinie, 

koniecznie trzeba posłać na naukę czytania, najlepiej rozszerzyć kurs na czytanie ze zrozumieniem albo rzeczywiście do kościoła, żeby się o rozum pomodlił, bo najwyraźniej stał nie w tej kolejce co trzeba i dla niego zabrakło.

Ja chciałam tylko zaapelować, żebyśmy się zorganizowały i dołączyły do organizacji kobiecych, żeby masowo protestować, przeciwko temu, co rządzący nam kroją. Próba wypowiedzenia konwencji to pierwszy krok w kierunku zmarginalizowania kobiety i sprowadzenia jej do roli ludzkiego inkubatora, kogoś kogo mąż będzie mógł dowolnie traktować i używać. Za pierwszym krokiem będą kolejne, więc trzeba zadbać o sprawy kobiet już dziś. A co z dziećmi? Przy silnej i mądrej matce bezpieczne będzie też dziecko.

Także trzeba złapać parasolki i skrzyknąć się, gdzie i jak protestujemy. Jak się nie obronimy same, to nikt nas nie obroni

No, chyba, że komuś odpowiada pisowska wersja rodziny, w której polski mąż spuszcza żonie bęcki, a ona to potulnie znosi, bo rodzina jest najważniejsza, bo dzięki temu będzie miała zasługi w męczeństwie i przez to będzie jej bliżej do świętości Matki Polki oraz godzi się, żeby rządowi i kościelni dobrodzieje decydowali co kobiecie wolno, a co nie. To wtedy niech sobie siedzi w domu i czeka, aż stary kawaler i spółka, uchwalą takie prawo, żeby już nie musiała o niczym myśleć, bo oni pomyślą za nią.

poniedziałek, 27 lipca 2020

Bogumiła, dla ludzi dobra, Bogu miła

Jedną z bohaterek ostatnich wpisów jest pani Bogumiła Halama. Zaciekawiła Was ta postać, więc zamieszczam jeszcze raz  historię jej życia. 
Kiedyś już publikowałam ten tekst, najpierw w gazecie, potem na blogu, ale żeby nie trzeba było grzebać w archiwum, wklejam go bliżej opowiadań o panu Teofilu, Górnej i Kaziu Moczymordzie.  

 







Bogumiła, dla ludzi dobra, Bogu miła

"Dobrych ludzi nikt nie zapomina", twierdziła Safona i pewnie miała rację, ale o dobrych ludziach zbyt rzadko się mówi. Współczesne społeczeństwa fascynują się wszystkim, co szokujące, a dobro jest mało medialne. Nie mam misji naprawiania świata, ale chcę opowiedzieć o kobiecie, która zmieniała ten świat na lepszy. Nosiła imię Bogumiła. To, odziedziczone po babce imię bardzo do niej pasowało, ponieważ przez całe swoje życie starała się robić tylko to, co Bogu było miłe. A Bóg, nawet jeżeli doceniał jej starania, to wystawiał ją na ciężkie próby. Przeznaczył jej trudne i naznaczone cierpieniem życie. Jednak, to życie było darem dla wielu, a ja byłam jedną z obdarowanych. Dlatego w 30 rocznicę Jej śmierci chcę opowiedzieć jaka była.

Bogumiła urodziła się w 1912 roku, w ziemiańskiej rodzinie, żyjącej na kresach. Dzieciństwo miała szczęśliwe, spędzane w malowniczym dworku, wśród kochającej rodziny. O swoich rodzicach opowiadała z miłością i podziwem. W jej wspomnieniach najwięcej miejsca zajmowały codzienne domowe sprawy. Podwieczorki na ganku obrośniętym dzikim winem. Spacery po lesie i wyprawy z babcią do małego kościółka. Nauka czytania dla wiejskich dzieci, w której pomagała matce. Wyjazdy z ojcem do pobliskiego miasteczka, gdzie oglądała z podziwem inne miejskie życie. Rowerowe wycieczki z bratem i naukę pływania w obrośniętym tatarakiem stawie. Wieczory w małym saloniku spędzane na czytaniu książek. Wspólne oglądanie rodzinnych albumów i wizyty krewnych. Ot takie zwykłe sielskie - anielskie życie, które trąciło banałem, ale było ważne i piękne. W tym najszczęśliwszym okresie swojego życia, Bogumiła zgromadziła kapitał miłości, dobroci i wiary, a potem tym kapitałem chętnie się dzieliła i czerpała z niego siłę.

A, siły potrzebowała dużo. Nie dość, że żyła w trudnych czasach, to jej osobisty los, był pasmem tragicznych doświadczeń i splotów okoliczności, które nie jednemu odebrałyby chęć do życia. Była matką, która pochowała swoje jedyne dziecko. Trzyletni synek Jureczek zmarł na zapalenie opon mózgowych. Zanim zdążyła oswoić się z bólem i ukoić żal, wybuchła II wojna światowa. Jej mąż, oficer Wojska Polskiego, poszedł w sierpniu 1939 r. do swojej jednostki i straciła z nim kontakt. Po prawie dwóch latach, od wybuchu wojny, Bogumiła dostała informację, że mąż jest w Oświęcimiu. Wysyłała paczki, chociaż nie miała pewności czy mąż je otrzyma.  Modliła się, żeby przeżył. Niestety, jej modlitwy nie zostały wysłuchane. Tydzień przed świętami Bożego Narodzenia dostała zawiadomienie, że jej Bronek, który nazywał ją "sikoreczką", zmarł na serce. Pogrążyła się w cierpieniu.

Ale nie dane jej było przeżyć żałoby i zostawić za sobą bólu po stracie męża. Po latach musiała przeżywać ten ból na nowo i to z jeszcze większym nasileniem. Kilka miesięcy po zakończeniu wojny, do Bogumiły zgłosił się człowiek, który był z jej mężem w obozie. Przyniósł, napisany na rękawie koszuli, pożegnalny list od Bronka. Właściwie dopiero wtedy dowiedziała się, jak zginął jej mąż. Okazało się, że nie wytrzymał gehenny obozu i poszedł na druty. Prawda o śmierci Bronka bardzo bolała. Nie dość, że go straciła, że po raz kolejny przeżywała jego śmierć, to jeszcze musiała mu przebaczyć, że uciekając przed cierpieniem, zostawił ją samą. Często myślała, że może mógł przeżyć, gdyby tylko był silniejszy. Jednak z drugiej strony, miała świadomość, że jeżeli jej Bronek, którego znała jako dzielnego mężczyznę, popełnił samobójstwo, to jego obozowe przeżycia musiały być naprawdę straszne. Z tą świadomością było jej jeszcze ciężej. Kolejne lata przynosiły, kolejne straty. W czasie wojny wyginęła albo wymarła prawie cała rodzina Bogumiły, a dom i majątek przepadły.

Sowieci i Niemcy bardzo się postarali, żeby Bogumiła na własnej skórze odczuła okrucieństwo czasów w jakich przyszło jej żyć. Właściwie jedynymi krewnymi ocalałymi z wojennej pożogi byli brat i bratanek. Niestety, oni też wkrótce ją opuścili. Brat zmarł tuż po wojnie na gruźlicę, a bratanek podpadł sowieckim władzom za nieprawomyślne poglądy i gdzieś przepadł.

Bogumiła została sama i musiała od nowa układać sobie życie. Jeszcze w czasie wojny skończyła kursy pielęgniarstwa, więc podjęła pracę w szpitalu przeciwgruźliczym, w którym leczył się jej brat. Po wojnie wielu ludzi cierpiało z powodu gruźlicy, więc pod Biłgorajem utworzono szpitalny oddział, do którego zwożono najciężej chorych. Właściwie była to umieralnia dla ludzi, którym nie można było już pomóc. Bogumiła podjęła tam pracę i z oddaniem pielęgnowała tych, którzy odchodzili na tamtą stronę. Było wśród nich wielu młodych, którzy nie zdążyli nacieszyć się życiem. Rozumiała ich ból i cierpienie, bo sama była od nich niewiele starsza, a jej życie też gdzieś przepadło. Fizycznie była zdrowa, ale cierpienie psychiczne przygniatało ją do ziemi. W opiece nad chorymi szukała ucieczki i schronienia przed własnym bólem. Pracowała ponad siły. Robiła wszystkie te prace, których unikali inni pracownicy. Od rana do nocy była przy chorych i nie przywiązywała najmniejszej wagi do tego, że może się zarazić. Być może podświadomie szukała śmierci, może nie zależało jej już na własnym życiu. Jednak kierujący szpitalem lekarz, zauważył wyniszczającą walkę jaką toczyła ze swoim cierpieniem i zdecydował za nią, że powinna podjąć jakąś mniej obciążającą pracę. Bez pytania o zgodę załatwił jej przeniesienie do Poradni Przeciwgruźliczej w Lublinie.

Bogumiła wróciła do swojego domu i

otrzymała kolejny cios. Przekonała się, że ludzie za dobroć potrafią odpłacić podłością. Gdy w czasie bombardowania Lublina, dom jej sąsiadów stał się jedynie kupą gruzu, odstąpiła im swoje mieszkanie. Sama przeprowadziła się do służbówki, zabierając jedynie najpotrzebniejsze osobiste rzeczy. Sąsiedzi mieli czworo dzieci, ona była sama, więc uznała, że nie może zachować się inaczej. Myślała, że do czasu gdy wróci jej Bronek, sąsiedzi znajdą sobie lokum i wszystko jakoś się ułoży. Niestety. Jej Bronek nie wrócił, a sąsiedzi rozporządzili się jej domem, jak swoim. Po wojnie trafiła się okazja wyjazdu na ziemie odzyskane, więc sprzedali mieszkanie Bogumiły, zabrali pieniądze i wyjechali. Tak więc po powrocie z biłgorajskiego szpitala okazało się, że w jej domu wciąż mieszkają obcy ludzie, tyle że nie ci, którym czasowo dała schronienie. Nowymi sąsiadami Bogumiły była wielodzietna rodzina ze zniedołężniałą staruszką.

Jedno z dzieci było ciężko chore, staruszka całymi dniami płakała, że synowa wyrzuci ją na żebry, więc Bogumiła nawet nie próbowała odzyskać swojego mieszkania. Jej mąż nie żył, więc to, że straciła też ich wspólny dom, nie mogło bardziej zaboleć. Żyła skromnie w maleńkim pokoiku służącej i chociaż los, i ludzie, wiele razy ją zawodzili, to ona, na przekór wszystkiemu, wciąż była szlachetna i dzielna.

Zresztą jej życie zmieniło się w służbę, więc ta służbówka była tylko zewnętrznym wyrazem życia jakie prowadziła. Pomagała sąsiadom: robiła zastrzyki, zmieniała opatrunki, organizowała jedzenie, zbierała wśród zamożniejszych znajomych ubrania i pochylała się nad każdą biedą w okolicy. Była taką jednoosobową instytucją opiekuńczą dla dzielnicy Bronowice Stare. Ludzie ją znali i bez najmniejszych oporów przychodzili ze swoimi problemami. Nawet miejscowi pijacy szukali u niej ratunku, gdy ich zmęczony wódką organizm się buntował. Jako jedyna, potrafiła się dogadać z miejscowym „wariatem", panem Teofilem, który za wariata robił dla wygody, ot tak, żeby ludzie bali się go denerwować. Nikomu nie odmawiała wsparcia i nie słyszałam, żeby komukolwiek wypominała swoją pomoc.

Raz w miesiącu, gdy odbierała pensję, szła na pocztę, żeby wysyłać paczki i pieniądze dla ludzi z domów opieki. W tych paczkach były słodycze, konserwy, ale też ciepłe pończochy, witaminy, książki, stylonowe chustki i wiele innych rzeczy, które były komuś potrzebne. Nie wiem skąd wiedziała, co komu się przyda, ale listy z podziękowaniami świadczyły o tym, że jednak wiedziała. Lubiłam patrzeć, jak pakuje te paczki, bo była wtedy taka radosna, jakby właśnie otworzyła prezent, na który długo czekała. Nie bardzo wtedy rozumiałam, dlaczego dawanie tak bardzo ją cieszy. Dlaczego nie widzi, że ludzie czasami zwyczajnie ją wykorzystują? Ja widziałam, że ci którzy przychodzą ze swoimi sprawami, często uważają, że jest głupia, więc można to bez skrupułów wykorzystać. Słyszałam jak za plecami nazywają ją dewotką, korzystając bez umiaru z jej samarytańskiej postawy.

Przyznaję, że gdy pod koniec miesiąca, na każdy obiad jadła ziemniaki ze zsiadłym mlekiem, bo brakowało jej pieniędzy, to też byłam daleka od podziwu. Było mi jej żal, że tak nie umie o siebie zadbać i jednocześnie byłam na nią zła. Dopiero po latach zrozumiałam, że to ja byłam głupia myśląc, że widzę więcej niż ona. Bogumiła wszystko widziała, ale po prostu miała swoje zasady i według nich żyła. Była wewnętrznie wolna. Z nikim nie omawiała, co robi i dlaczego. Nie obchodziła ją opinia ludzi i zupełnie nie dbała o ich wdzięczność.

Każdy dzień zaczynała mszą w Kościele św. Michała Archanioła a potem szła pieszo do pracy. Po pracy odwiedzała ludzi, którym pomagała. W wolnym czasie czytała książki, słuchała radia, modliła się i wspominała minione czasy. Byłam u niej stałym gościem, bo bardzo lubiłam jej towarzystwo. Lubiłam jeść z nią „ziemniaczki z masełkiem i pietrusią", popijane zsiadłym mlekiem i słuchać jej wspomnień. Dużo mówiłam jej o sobie. Wiedziała o mnie więcej aniżeli moi rodzice czy rodzeństwo, bo zawsze miała dla mnie czas i dużo ciepła. Opowiadałam jej o szkole, książkach, koleżankach, chłopakach a ona się uśmiechała i cierpliwie słuchała. I tylko czasami zadawała pytanie, które bardzo mnie śmieszyło."Basiu, takie dobre z ciebie dziecko, nie chciałabyś być zakonnicą?" Nie, zakonnicą zostać nie chciałam, ale po latach wiem, że moje podejście do wiary, na pewno zawdzięczam pani Bogumile. Im jestem starsza tym bardziej doceniam to, co od niej dostałam. Mam pewność, że Bóg jej rękami pomógł wielu ludziom. Przez całe swoje życie hojnie rozdawała innym, to, co było w niej najlepsze: bezwarunkową miłość, szlachetność, opiekę.

Ideałem nie była, miała swoje wady, ale z tymi wadami i wbrew tym wadom, była pięknym człowiekiem. Szlifowana trudnym życiem, coraz bardziej przypominała cenny brylant. W pełni zaakceptowała los jaki Bóg jej przydzielił. Na serio traktowała słowa pacierza „ bądź wola Twoja" i starała się sprostać wszystkiemu, co ją spotykało, wierząc i ufając, że wszystko dzieje się po coś. Jej wiara miała bezpośrednie przełożenie na sposób w jaki żyła, a to nie łatwe zadanie. Patrząc na jej życie można pomyśleć, że była takim Hiobem w spódnicy, ale nie było w niej nic z męczennicy. Często się śmiała i szukała kontaktu z ludźmi, doceniała drobne przyjemności, z radością patrzyła na przyrodę. W dniu imienin Bogumiły, 10 czerwca, przynosiłam jej lewkonie, kwiaty które lubiła najbardziej. Trzeba było wtedy widzieć jej oczy, żeby zrozumieć, jak wiele było w niej zachwytu i miłości dla wszystkiego co było jej dane. Agnieszka Osiecka napisała taki wierszyk.

"Jak lewkonia bądź ładna i biała,
 jak lewkonia pod niebo się spiesz,
 jak lewkonia, co dłużej wytrwała,
 niż ta miłość, o której wiesz." 
Kiedy przeczytałam te słowa, od razu pomyślałam o pani Bogumile, bo ten kwiat i opis, tak bardzo do niej pasowały. Z jednym małym-wielkim wyjątkiem, u pani Bogumiły miłość wszystko przetrwała.

No, zamęczę Was tymi długaśnymi wpisami. Już kończę. Bo na dzisiaj to by było na tyle.

niedziela, 26 lipca 2020

Jak odkryłam co to jest element i zapoznałam się z Kaziem moczymordą

Dzielnica Bronowice Stare to piękny park, łąki u zbiegu dwóch rzek Bystrzycy i Czerniejówki, małe domy z ogródkami, szkoła, do której chodził jeszcze mój Tata, stare kamienice przy ulicy Biłgorajskiej, Skibińskiej, Drewnianej.  To też kraina mojego dzieciństwa, gdzie przez pierwsze lata mojego życia był cały mój świat. Mama nie pozwalała mi chodzić gdzieś dalej, ale nie narzekałam. Z dziecięcej perspektywy wszystko było duże i dzień był za krótki, żeby być wszędzie tam, gdzie chciałam. Lubiłam przyglądać się ludziom, zaglądać w okna domów i za furtki obcych podwórek. Fascynowało mnie życie w kamienicy, gdzie pod jednym dachem żyło wiele rodzin. Ja mieszkałam w domu jednorodzinnym i uważałam, że to nudne. Na mojej ulicy, której nazywa pochodziła od pobliskiego parku, były tylko trzy dwupiętrowe kamienice, reszta to były parterowe domy otoczone niewielkimi ogródkami. 

Pewnego razu dowiedziałam się od szkolnej woźnej, że w kamienicach mieszka "element". Pamiętam, jak się głowiłam, żeby rozgryźć co pani woźna miała na myśli. 
- Mamo, co to jest element? - spytałam po powrocie ze szkoły.
- Co ty znowu wymyślasz?  - Siadaj do obiadu - powiedziała, nie czekając aż odpowiem na pytanie.
- Ale co to jest? 
- Powiedziałam jedz, gadać będziesz później - rozkazała Mama, stawiając przede mną talerz z obiadem. I tak zamiast odpowiedzi dostałam kotleta z kopytkami i marchewką. 

Po obiedzie Mama była znowu czymś zajęta, więc z dręczącym mnie pytaniem, co to jest ten "element", pobiegłam na dwór. Pod uliczną studnią siedziała Małgosia, która uchodziła wśród koleżanek za prawie wszystkowiedzącą, a sama uważała się za wszystkowiedzącą.
- Gosia, wiesz co to jest element? 
- Szkiełka myję - powiedziała. 

Najwyraźniej tego dnia nie tylko Mamie przeszkadzałam w robocie.
- To wiesz, czy nie?- nie dałam się zbyć. Małgosia wzruszyła ramionami i bez słowa poszła do domu. Kiedy już przyzwyczajałam się do myśli, że z wyjaśnieniem nurtujących mnie kwestii, będę musiała poczekać na powrót z pracy pani Bogumiły, na horyzoncie ponownie pojawiła się Małgosia.
- Bajka, chodź do mnie - zarządziła, więc karnie do niej podbiegłam.
- Jak mi coś obiecasz, to ci powiem o elemencie - powiedziała, robiąc przy tym ważną minę, bo Małgosia lubiła być ważna.
- Co mam obiecać? 
- Najpierw obiecaj. Potem coś wymyślę. 
- Co mam obiecać? - powtórzyłam, bo nie chciałam obiecywać w ciemno.
- Nie, to nie - zagroziła Małgosia i odwróciła się na pięcie.
- Obiecuję - powiedziałam szybko, bo ciekawość okazała się silniejsza niż  rozum.
- Dobrze. To ci powiem. Element mieszka na Skibińskiej i najwięcej jest go w kamienicach - z profesorską miną powiedziała Małgosia.
- Tyle to i ja wiem. Pani woźna mówiła - pochwaliłam się wiedzą. - Ale co to jest? 
- Oj jakaś ty głupia. Nawet nie wiesz, co to jest element. 
- Ty też nie wiesz - odgryzłam się.
- Głupia Bajka, głupia Bajka - powiedziała Małgosia dwa razy, chyba  na wszelki wypadek, gdybym za pierwszym razem nie zrozumiała, że jestem głupia. Nie byłam obrażalska, ale coś czułam, że od Małgosi więcej się nie dowiem, więc zostawiłam ją i poszłam sama szukać elementu. 

Woźna mówiła o kamienicach, Małgosia dodała nazwę ulicy, więc poleciałam na Skibińską wypatrywać elementu. Na ulicy było pusto, ale przed jedną z bram grupka chłopaków bawiła się kapslami w wyścigi. Podeszłam bliżej i usiadłam na krawężniku. Trochę spoglądałam na nich, trochę obserwowałam, co działo się na ulicy. 
- Czego tu siedzisz? - zainteresował się najwyższy chłopak.
- Chciałam zobaczyć element - powiedziałam zgodnie z prawdą. Chłopak wywrócił oczy do góry, jakby chciał skontrolować stan obciętej od garnka grzywki i było widać, że intensywnie myśli.
- Aha, to musisz poczekać - powiedział i poszedł do kolegów. Siedziałam więc dalej, ale nic ciekawego się nie działo i powoli stygł we mnie zapał do odkrywania na własną rękę, czym jest ten tajemniczy element zamieszkujący Skibińskie kamienice. Postanowiłam więc pójść na łatwiznę i poszukać wyjaśnienia u pani Bogumiły. 
- E ty, gdzie idziesz? - zawołał chłopak z grzywką od garnka.
- Pójdę już, bo nie chce mi się czekać - wytłumaczyłam się.
- To o którego elementa dokładnie ci się rozchodzi? 
- O który element? - badałam, czy oboje mamy to samo na myśli.
- No, o którego? - chłopak z grzywką od garnka zaczynał się niecierpliwić. Nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć, więc uniosłam brwi i szukałam właściwej odpowiedzi pod swoją grzywką. Chłopak zobaczył we mnie nierozgarniętą swojaczkę i postanowił mi pomóc.
- No, o którego? Jurka bez oka, krzywego Tadka, Kazika moczymordę? - wymieniał, a mnie olśniło i już wiedziałam, że element, o którym mówiła woźna, ma postać zapijaczonego chłopa.
- Dziękuję ci - powiedziałam do chłopaka z grzywką od garnka i uszczęśliwiona  podskakując poleciałam przed siebie. W połowie drogi do domu wygasiłam trochę swój entuzjazm dla nowego odkrycia.  Postanowiłam, że obserwację elementu zacznę od jutra, bo już w dzieciństwie miałam skłonność do zaczynania ważnych rzeczy od jutra. Nie przewidziałam, że zanim dojdę do domu, na mojej drodze stanie element zwany też Kaziem Moczymordą. 

Kazio moczymorda siedział na murku przy schodkach prowadzących do parku, a obok niego siedziały dwa bezpańskie psy. Stanęłam w bezpiecznej odległości i badawczo przyglądałam się elementowi, żeby w świetle nowo poznanej wiedzy wyrobić sobie opinię, bo już w dzieciństwie lubiłam mieć własne zdanie. Kazio Moczymorda jadł bułkę, przegryzał kaszanką i smętnie patrzył przed siebie. Był jakiś taki biedny. Na zmiętej twarzy z kilkudniowym zarostem malował się wyraz rezygnacji i smutku. Zrobiło mi się go żal i bardzo chciałam coś zrobić, żeby go pocieszyć. 
- Dzień dobry - powiedziałam, podchodząc bliżej, bo nic innego pocieszającego nie przyszło mi do głowy. Kazio Moczymorda spojrzał na mnie zaskoczony, łyknął głośno to, co miał w ustach i kiwnął rozczochraną głową.
- Noo. Chciałaś coś? 
- Nie, tak sobie stanęłam - odpowiedziałam zmieszana.
- A ja tak sobie siedzę i te cholery ze mną - powiedział Kazio Moczymorda, wskazując na psy ręką, w której trzymał kaszankę. Wtedy, jeden z kudłatych towarzyszy biesiady źle odczytał intencje Kazia moczymordy, capnął kaszankę i błyskawicznie ją połknął. Zdrętwiałam ze strachu, bo nie raz widziałam, jak ludzie traktują bezpańskie psy. Kazio moczymorda machnął drugi raz ręką w geście rezygnacji.
- Widzisz cholerę. Nawet smaku nie poczuł - powiedział spokojnie.
- Uhm - przytaknęłam dla podtrzymania rozmowy.
- Tak to jest, jak się jest głodnym. Czy pies, czy człowiek, to jednakowo wtedy głupi. Rzuca się na wszystko w pośpiechu i wszystko w pośpiechu traci. Dobrze, jak się nie udławi - powiedział smętnie i podetknął ostatni kawałek bułki drugiemu psu. A ja nie do końca zrozumiałam, o czym on mówi. Na chwilę zapadło krępujące milczenie.
- Idź się pobawić. Co będziesz tu z pijakiem czas marnotrawić - odezwał się znowu.
- Nie - zaprotestowałam szybko, żeby nie pomyślał, że ma rację. - Pan jest bardzo miły - dodałam, bo chciałam zrobić mu przyjemność.
- Tak? - zdziwił się. A po chwili uśmiechnął się do mnie tak jakoś serdecznie i bardzo przy tym uśmiechu wyładniał.
- Ty też jesteś miła. 
Wstał, otrzepał spodnie i bezradnie rozejrzał się dokoła. 
- Coś pan zgubił? - zapytałam, żeby coś powiedzieć.
- Ciągle coś gubię i niczego znaleźć nie mogę - odpowiedział z takim smutkiem w głosie, że znowu go pożałowałam.
- To idę. Ty się baw dopóki możesz - powiedział i poszedł przed siebie.
- Do widzenia - zawołałam za nim, ale mi nie odpowiedział, tylko się obejrzał. Bezpańskie kundle patrzyły za nim, ale żaden się nie ruszył. Siadłam na murku, żeby poczekać, aż pani Bogumiła będzie wracała z pracy, bo z kimś musiałam przegadać dręczące mnie wątpliwości. 

Na widok pani Bogumiły wyskoczyłam jak z procy.
- Dzień dobry. Chciałam zapytać, co pani myśli o elemencie Kazio moczymorda i o tym, że on jest taki smutny - na jednym oddechu wyłuszczyłam trapiący mnie problem. - I jeszcze, dlaczego on mówi, że wszystko gubi, a niczego nie może znaleźć? - dodałam, żeby wyjaśnić już wszystkie wątpliwości. 
- Dzień dobry Basiu. Nie wolno o nikim mówić element - powiedziała pani Bogumiła takim tonem, że wiedziałam, że zrobiłam coś niewłaściwego.
- Przepraszam. Ja nie chciałam... 
- Wiem dziecko, pewnie ktoś ci tak powiedział - przerwała mi.  - Ludzie krzywdzą innych głupim słowem, ale ty tego nie powtarzaj. Kazio to pogubiony człowiek. On już urodził się taki nieszczęśliwy i samotny, bo od początku nikt go nie chciał...
- Nawet mamusia? - weszłam jej w słowo. 
- Nawet ona - odpowiedziała pani Bogumiła. Wtedy tak strasznie zrobiło mi się żal Kazia Moczymordy, że chciało mi się płakać. To, że nawet mama go nie chciała wydało mi się najstraszniejszą ze wszystkich strasznych rzeczy.

Od tej pory polubiłam Kazia Moczymordę i ile razy go zobaczyłam na horyzoncie, to wyrywałam ile sił w nogach, żeby mu powiedzieć dzień dobry. Wciąż jednak mówiłam o nim Kazio Moczymorda. Nie widziałam w tym nic złego, bo oprócz pani Bogumiły wszyscy tak o nim mówili, ale pani Bogumiła zawsze była inna niż wszyscy.  On był Kazio moczymorda, ja byłam Baśka siostra miłosierdzia. Każde z nas miało swoje przezwisko. Przestałam go tak nazywać dopiero, jak trochę podrosłam i trochę zmądrzałam. Wtedy zamiast powtarzać za innymi i wpychać go w jakieś ramki, zobaczyłam w nim to, co widziała w nim pani Bogumiła. I Kazio Moczymorda awansował na pana Kazia. Inni nazywali go pogardliwie moczymordą, bo od 13 roku życia się upijał. Co było wcześniej i dlaczego później było tak, jak było, nikogo za bardzo nie interesowało. Łatwiej przystawić pieczątkę: element, margines, menel. I już można zostawić kogoś takiego samemu sobie a nawet mieć poczucie wyższości, że należy się do tych lepszych. Ja tak nie chciałam. Bez gloryfikowania pijackiego życia Kazia i bez szukania dla niego alibi, wiem jedno, był człowiekiem, który stanął w obronie pana Teofila, karmił bezpańskie psy, nawet najbardziej pijany odpowiadał na moje powitanie, nie miał nikogo, kto by go kochał i ciągle szukał tego, czego mógłby się chwycić, żeby przestać tonąć w morzu alkoholu.  Niestety nie znalazł.

Samotność kropli




I na dzisiaj to by było na tyle. 

Zdjęcie złowione w sieci.



sobota, 25 lipca 2020

Polecam do poczytania

Od jakiegoś czasu rzadko czytam kryminały, bo jednak pamiętanie zawiłych intryg wymaga dużo uwagi, a mnie się zwyczajnie nie chce, aż tak wysilać tego, co tam mam pod deklem. Jednak tę książkę łyknęłam w jednym kawałku, chociaż przyznam, że natłok postaci z obcojęzycznymi nazwiskami bardzo mnie męczył. Ale czego się nie robi, jak historia ciekawa a dialogi zabawne i refleksyjne. No czyta się pani kochana i gimnastykuje te szare komórki, co to jedna musi się spocić zanim drugą dogoni, bo liczebność ogólnie im spada. Ale wracajmy do meritum. 

Harlan Coben w książce Najczarniejszy strach opowiada historię mężczyzny, który dość niespodziewanie dowiaduje się, że ma 13 letniego śmiertelnie chorego syna. Żeby wyleczyć chłopaka, główny bohater musi rozwiązać zagadkę, którą ułożył psychopatyczny morderca podpisujący się ksywą Siej Ziarno i jeszcze tego mordercę znaleźć. W tle jest romans z przeszłości i relacje ojciec - syn.  Dialogi są momentami sztampowe, ale dużo jest takich, które można by umieścić w księdze złotych myśli. Główny bohater dużo filozofuje, a to Basia kocha najbardziej, wiec czytała aż jej podskakiwała grzywka. Tym wpisem innych do czytania zachęcam. I na dzisiaj to by było na tyle.