Ten post jest apelem, bo mam nadzieję, że słowo pisane zadziała skuteczniej niż mówione. Ponieważ, albowiem, gdyż znudziło się mi tłumaczenie, że jestem jaka jestem i nie zamierzam się zmieniać. Temat poruszony w tym wpisie nurtuje mnie od lat, ale uprzejmie donoszę, że nie potrzebuję pomocy. Mam nadzieję, że osoby z mojego otoczenia, które się o mnie martwią, wezmą pod uwagę, że piszę o problemie ogólnie, chociaż zwracam się także do nich, więc bez obrazy proszę.
Szukaj na tym blogu
poniedziałek, 29 listopada 2021
poniedziałek, 27 lipca 2020
Bogumiła, dla ludzi dobra, Bogu miła
Kiedyś już publikowałam ten tekst, najpierw w gazecie, potem na blogu, ale żeby nie trzeba było grzebać w archiwum, wklejam go bliżej opowiadań o panu Teofilu, Górnej i Kaziu Moczymordzie.
Bogumiła, dla ludzi dobra, Bogu miła
"Dobrych ludzi nikt nie zapomina", twierdziła Safona i pewnie miała rację, ale o dobrych ludziach zbyt rzadko się mówi. Współczesne społeczeństwa fascynują się wszystkim, co szokujące, a dobro jest mało medialne. Nie mam misji naprawiania świata, ale chcę opowiedzieć o kobiecie, która zmieniała ten świat na lepszy. Nosiła imię Bogumiła. To, odziedziczone po babce imię bardzo do niej pasowało, ponieważ przez całe swoje życie starała się robić tylko to, co Bogu było miłe. A Bóg, nawet jeżeli doceniał jej starania, to wystawiał ją na ciężkie próby. Przeznaczył jej trudne i naznaczone cierpieniem życie. Jednak, to życie było darem dla wielu, a ja byłam jedną z obdarowanych. Dlatego w 30 rocznicę Jej śmierci chcę opowiedzieć jaka była.
Bogumiła urodziła się w 1912 roku, w ziemiańskiej rodzinie, żyjącej na kresach. Dzieciństwo miała szczęśliwe, spędzane w malowniczym dworku, wśród kochającej rodziny. O swoich rodzicach opowiadała z miłością i podziwem. W jej wspomnieniach najwięcej miejsca zajmowały codzienne domowe sprawy. Podwieczorki na ganku obrośniętym dzikim winem. Spacery po lesie i wyprawy z babcią do małego kościółka. Nauka czytania dla wiejskich dzieci, w której pomagała matce. Wyjazdy z ojcem do pobliskiego miasteczka, gdzie oglądała z podziwem inne miejskie życie. Rowerowe wycieczki z bratem i naukę pływania w obrośniętym tatarakiem stawie. Wieczory w małym saloniku spędzane na czytaniu książek. Wspólne oglądanie rodzinnych albumów i wizyty krewnych. Ot takie zwykłe sielskie - anielskie życie, które trąciło banałem, ale było ważne i piękne. W tym najszczęśliwszym okresie swojego życia, Bogumiła zgromadziła kapitał miłości, dobroci i wiary, a potem tym kapitałem chętnie się dzieliła i czerpała z niego siłę.
A, siły potrzebowała dużo. Nie dość, że żyła w trudnych czasach, to jej osobisty los, był pasmem tragicznych doświadczeń i splotów okoliczności, które nie jednemu odebrałyby chęć do życia. Była matką, która pochowała swoje jedyne dziecko. Trzyletni synek Jureczek zmarł na zapalenie opon mózgowych. Zanim zdążyła oswoić się z bólem i ukoić żal, wybuchła II wojna światowa. Jej mąż, oficer Wojska Polskiego, poszedł w sierpniu 1939 r. do swojej jednostki i straciła z nim kontakt. Po prawie dwóch latach, od wybuchu wojny, Bogumiła dostała informację, że mąż jest w Oświęcimiu. Wysyłała paczki, chociaż nie miała pewności czy mąż je otrzyma. Modliła się, żeby przeżył. Niestety, jej modlitwy nie zostały wysłuchane. Tydzień przed świętami Bożego Narodzenia dostała zawiadomienie, że jej Bronek, który nazywał ją "sikoreczką", zmarł na serce. Pogrążyła się w cierpieniu.
Ale nie dane jej było przeżyć żałoby i zostawić za sobą bólu po stracie męża. Po latach musiała przeżywać ten ból na nowo i to z jeszcze większym nasileniem. Kilka miesięcy po zakończeniu wojny, do Bogumiły zgłosił się człowiek, który był z jej mężem w obozie. Przyniósł, napisany na rękawie koszuli, pożegnalny list od Bronka. Właściwie dopiero wtedy dowiedziała się, jak zginął jej mąż. Okazało się, że nie wytrzymał gehenny obozu i poszedł na druty. Prawda o śmierci Bronka bardzo bolała. Nie dość, że go straciła, że po raz kolejny przeżywała jego śmierć, to jeszcze musiała mu przebaczyć, że uciekając przed cierpieniem, zostawił ją samą. Często myślała, że może mógł przeżyć, gdyby tylko był silniejszy. Jednak z drugiej strony, miała świadomość, że jeżeli jej Bronek, którego znała jako dzielnego mężczyznę, popełnił samobójstwo, to jego obozowe przeżycia musiały być naprawdę straszne. Z tą świadomością było jej jeszcze ciężej. Kolejne lata przynosiły, kolejne straty. W czasie wojny wyginęła albo wymarła prawie cała rodzina Bogumiły, a dom i majątek przepadły.
Sowieci i Niemcy bardzo się postarali, żeby Bogumiła na własnej skórze odczuła okrucieństwo czasów w jakich przyszło jej żyć. Właściwie jedynymi krewnymi ocalałymi z wojennej pożogi byli brat i bratanek. Niestety, oni też wkrótce ją opuścili. Brat zmarł tuż po wojnie na gruźlicę, a bratanek podpadł sowieckim władzom za nieprawomyślne poglądy i gdzieś przepadł.
Bogumiła została sama i musiała od nowa układać sobie życie. Jeszcze w czasie wojny skończyła kursy pielęgniarstwa, więc podjęła pracę w szpitalu przeciwgruźliczym, w którym leczył się jej brat. Po wojnie wielu ludzi cierpiało z powodu gruźlicy, więc pod Biłgorajem utworzono szpitalny oddział, do którego zwożono najciężej chorych. Właściwie była to umieralnia dla ludzi, którym nie można było już pomóc. Bogumiła podjęła tam pracę i z oddaniem pielęgnowała tych, którzy odchodzili na tamtą stronę. Było wśród nich wielu młodych, którzy nie zdążyli nacieszyć się życiem. Rozumiała ich ból i cierpienie, bo sama była od nich niewiele starsza, a jej życie też gdzieś przepadło. Fizycznie była zdrowa, ale cierpienie psychiczne przygniatało ją do ziemi. W opiece nad chorymi szukała ucieczki i schronienia przed własnym bólem. Pracowała ponad siły. Robiła wszystkie te prace, których unikali inni pracownicy. Od rana do nocy była przy chorych i nie przywiązywała najmniejszej wagi do tego, że może się zarazić. Być może podświadomie szukała śmierci, może nie zależało jej już na własnym życiu. Jednak kierujący szpitalem lekarz, zauważył wyniszczającą walkę jaką toczyła ze swoim cierpieniem i zdecydował za nią, że powinna podjąć jakąś mniej obciążającą pracę. Bez pytania o zgodę załatwił jej przeniesienie do Poradni Przeciwgruźliczej w Lublinie.
Bogumiła wróciła do swojego domu i
otrzymała kolejny cios. Przekonała się, że ludzie za dobroć potrafią odpłacić podłością. Gdy w czasie bombardowania Lublina, dom jej sąsiadów stał się jedynie kupą gruzu, odstąpiła im swoje mieszkanie. Sama przeprowadziła się do służbówki, zabierając jedynie najpotrzebniejsze osobiste rzeczy. Sąsiedzi mieli czworo dzieci, ona była sama, więc uznała, że nie może zachować się inaczej. Myślała, że do czasu gdy wróci jej Bronek, sąsiedzi znajdą sobie lokum i wszystko jakoś się ułoży. Niestety. Jej Bronek nie wrócił, a sąsiedzi rozporządzili się jej domem, jak swoim. Po wojnie trafiła się okazja wyjazdu na ziemie odzyskane, więc sprzedali mieszkanie Bogumiły, zabrali pieniądze i wyjechali. Tak więc po powrocie z biłgorajskiego szpitala okazało się, że w jej domu wciąż mieszkają obcy ludzie, tyle że nie ci, którym czasowo dała schronienie. Nowymi sąsiadami Bogumiły była wielodzietna rodzina ze zniedołężniałą staruszką.
Jedno z dzieci było ciężko chore, staruszka całymi dniami płakała, że synowa wyrzuci ją na żebry, więc Bogumiła nawet nie próbowała odzyskać swojego mieszkania. Jej mąż nie żył, więc to, że straciła też ich wspólny dom, nie mogło bardziej zaboleć. Żyła skromnie w maleńkim pokoiku służącej i chociaż los, i ludzie, wiele razy ją zawodzili, to ona, na przekór wszystkiemu, wciąż była szlachetna i dzielna.
Zresztą jej życie zmieniło się w służbę, więc ta służbówka była tylko zewnętrznym wyrazem życia jakie prowadziła. Pomagała sąsiadom: robiła zastrzyki, zmieniała opatrunki, organizowała jedzenie, zbierała wśród zamożniejszych znajomych ubrania i pochylała się nad każdą biedą w okolicy. Była taką jednoosobową instytucją opiekuńczą dla dzielnicy Bronowice Stare. Ludzie ją znali i bez najmniejszych oporów przychodzili ze swoimi problemami. Nawet miejscowi pijacy szukali u niej ratunku, gdy ich zmęczony wódką organizm się buntował. Jako jedyna, potrafiła się dogadać z miejscowym „wariatem", panem Teofilem, który za wariata robił dla wygody, ot tak, żeby ludzie bali się go denerwować. Nikomu nie odmawiała wsparcia i nie słyszałam, żeby komukolwiek wypominała swoją pomoc.
Raz w miesiącu, gdy odbierała pensję, szła na pocztę, żeby wysyłać paczki i pieniądze dla ludzi z domów opieki. W tych paczkach były słodycze, konserwy, ale też ciepłe pończochy, witaminy, książki, stylonowe chustki i wiele innych rzeczy, które były komuś potrzebne. Nie wiem skąd wiedziała, co komu się przyda, ale listy z podziękowaniami świadczyły o tym, że jednak wiedziała. Lubiłam patrzeć, jak pakuje te paczki, bo była wtedy taka radosna, jakby właśnie otworzyła prezent, na który długo czekała. Nie bardzo wtedy rozumiałam, dlaczego dawanie tak bardzo ją cieszy. Dlaczego nie widzi, że ludzie czasami zwyczajnie ją wykorzystują? Ja widziałam, że ci którzy przychodzą ze swoimi sprawami, często uważają, że jest głupia, więc można to bez skrupułów wykorzystać. Słyszałam jak za plecami nazywają ją dewotką, korzystając bez umiaru z jej samarytańskiej postawy.
Przyznaję, że gdy pod koniec miesiąca, na każdy obiad jadła ziemniaki ze zsiadłym mlekiem, bo brakowało jej pieniędzy, to też byłam daleka od podziwu. Było mi jej żal, że tak nie umie o siebie zadbać i jednocześnie byłam na nią zła. Dopiero po latach zrozumiałam, że to ja byłam głupia myśląc, że widzę więcej niż ona. Bogumiła wszystko widziała, ale po prostu miała swoje zasady i według nich żyła. Była wewnętrznie wolna. Z nikim nie omawiała, co robi i dlaczego. Nie obchodziła ją opinia ludzi i zupełnie nie dbała o ich wdzięczność.
Każdy dzień zaczynała mszą w Kościele św. Michała Archanioła a potem szła pieszo do pracy. Po pracy odwiedzała ludzi, którym pomagała. W wolnym czasie czytała książki, słuchała radia, modliła się i wspominała minione czasy. Byłam u niej stałym gościem, bo bardzo lubiłam jej towarzystwo. Lubiłam jeść z nią „ziemniaczki z masełkiem i pietrusią", popijane zsiadłym mlekiem i słuchać jej wspomnień. Dużo mówiłam jej o sobie. Wiedziała o mnie więcej aniżeli moi rodzice czy rodzeństwo, bo zawsze miała dla mnie czas i dużo ciepła. Opowiadałam jej o szkole, książkach, koleżankach, chłopakach a ona się uśmiechała i cierpliwie słuchała. I tylko czasami zadawała pytanie, które bardzo mnie śmieszyło."Basiu, takie dobre z ciebie dziecko, nie chciałabyś być zakonnicą?" Nie, zakonnicą zostać nie chciałam, ale po latach wiem, że moje podejście do wiary, na pewno zawdzięczam pani Bogumile. Im jestem starsza tym bardziej doceniam to, co od niej dostałam. Mam pewność, że Bóg jej rękami pomógł wielu ludziom. Przez całe swoje życie hojnie rozdawała innym, to, co było w niej najlepsze: bezwarunkową miłość, szlachetność, opiekę.
Ideałem nie była, miała swoje wady, ale z tymi wadami i wbrew tym wadom, była pięknym człowiekiem. Szlifowana trudnym życiem, coraz bardziej przypominała cenny brylant. W pełni zaakceptowała los jaki Bóg jej przydzielił. Na serio traktowała słowa pacierza „ bądź wola Twoja" i starała się sprostać wszystkiemu, co ją spotykało, wierząc i ufając, że wszystko dzieje się po coś. Jej wiara miała bezpośrednie przełożenie na sposób w jaki żyła, a to nie łatwe zadanie. Patrząc na jej życie można pomyśleć, że była takim Hiobem w spódnicy, ale nie było w niej nic z męczennicy. Często się śmiała i szukała kontaktu z ludźmi, doceniała drobne przyjemności, z radością patrzyła na przyrodę. W dniu imienin Bogumiły, 10 czerwca, przynosiłam jej lewkonie, kwiaty które lubiła najbardziej. Trzeba było wtedy widzieć jej oczy, żeby zrozumieć, jak wiele było w niej zachwytu i miłości dla wszystkiego co było jej dane. Agnieszka Osiecka napisała taki wierszyk.
"Jak lewkonia bądź ładna i biała,
jak lewkonia pod niebo się spiesz,
jak lewkonia, co dłużej wytrwała,
niż ta miłość, o której wiesz."
Kiedy przeczytałam te słowa, od razu pomyślałam o pani Bogumile, bo ten kwiat i opis, tak bardzo do niej pasowały. Z jednym małym-wielkim wyjątkiem, u pani Bogumiły miłość wszystko przetrwała.
No, zamęczę Was tymi długaśnymi wpisami. Już kończę. Bo na dzisiaj to by było na tyle.
poniedziałek, 9 marca 2015
Wywiad z Krzysztofem Pieczyńskim
Kościółkowi, zwani popularnie moherowymi beretami, winszują sobie krzyża w każdym miejscu, gardłują za obecnością Kościoła w każdym aspekcie życia społecznego (nawet tego pod kołdrą) a stojący w opozycji Pieczyński, z hipokryzją i świętoszkowatością godną najbardziej przebiegłego jezuity, stwierdza, że nie narzuca się ze swoimi poglądami, niczego nie chce wymuszać, ale... wszelkie symbole i przejawy religijności chce zamknąć na dobre za drzwiami kościoła, bo w innym wypadku czuje się atakowany, nawet bardzo.
obrazek złowiony w sieci
niedziela, 5 lutego 2012
Teoria memów a religia
poniedziałek, 25 kwietnia 2011
Świętować najlepiej po swojemu
Po południu Niutek pojechał z rodzicami odwiedzić drugich dziadków, więc oboje z mężem zalegliśmy na kanapie. Oglądaliśmy Animal Planet, łapaliśmy nadmiar kalorii, zapychając się świątecznymi ciastami, ale kto by przejmował się liczeniem kalorii, jak tyle słodkości na stole. Wieczorem przyszła pierwsza wiosenna burza, więc całkowicie straciliśmy nadzieję na wyjście z domu. Urządziliśmy sobie zajęcia indywidualne – mąż poszedł do siebie posłuchać muzyki, ja czytałam „Rozmowy w tańcu” Osieckiej. Po kolacji obejrzymy "Ranczo", kabaretowe hity zebrane przez znajomego na płytce.
Pewnie wiele rodzin miało dzień podobny do naszego, bez nadzwyczajnych wydarzeń, w gronie domowników. Dlatego zastanawiam się, po co, rok w rok, jest tyle krzyku w sprawie świąt. Takie święta można sobie urządzać w każdą niedzielę. Pomijam oczywiście religijny wymiar Świąt Wielkiej Nocy, bo to rzeczywiście najważniejsze wydarzenie roku liturgicznego. Jednak przecież wiele z tych zabieganych przy organizacji świąt osób nie myśli o wymiarze duchowym, skupiając się na wyłącznie na aspekcie rodzinnym, towarzyskim, obyczajowym. Skoro wiara i praktyki religijne, mają być tylko dodatkiem do spotkań rodzinnych, wypoczynku, to może nie ma się co spinać. Gdybym nie była wierząca, to nie dopasowywałabym się do kalendarza, świętowałabym po swojemu. Mamy przecież wolny wybór.
środa, 26 stycznia 2011
Zbuntowana owca kontra baran w sutannie
Dzień kolędy – domy odwiedza ksiądz, błogosławi domownikom i domowi, wespół w zespół chwalą Pana i wizyta duszpasterska się kończy. Mojego domu ksiądz nie odwiedza od wielu lat. Tak więc chwalę Pana, tyle że po swojemu, co nie wszystkim się podoba. Chodzę do kościoła regularnie, bo taką mam potrzebę, ale nie pozwolę, żeby ktokolwiek właził mi z buciorami do duszy. W mojej parafii postawili na mnie krzyżyk, bo napyskowałam księdzu, który przyszedł po kolędzie. Pyskowałam w słusznej sprawie, bo ksiądz obrażał mi męża agnostyka, a w ramach bonusu porównał mnie do cytuję: „ źle upalowanej krowy, która wlazła w bagno". Krowy osobiście w niczym mi nie przeszkadzają, więc porównanie mnie nie zabolało, ale ślubnego księżulo obrażał mi nie będzie. Nie pozwolę na to, chociażby dlatego, że mój mąż z szacunkiem podchodzi do mojej wiary. Od ponad trzydziestu lat jesteśmy małżeństwem i żadne z nas nie przerabia drugiego. Jeżeli więc ceną za lojalność i własne zdanie jest parafialna anatema, to proszę bardzo, mogę figurować w parafialnych księgach jako czarna owca. Jeżeli ksiądz swoją posługę wypełnia nie jak kapłan, ale jak chamski urzędnik, to niech nie oczekuje, że z racji noszenia sutanny, będzie mógł robić za świętą krowę. Nawet, jak w przeciwieństwie do mnie, jest dobrze "upalowany".
A tak przy okazji, z najlepszymi życzeniami, wiersz ks. Jana Twardowskiego. Mądrego i dobrego kapłana. *** Wiersz staroświecki Pomódlmy się w Noc Betlejemską, w Noc Szczęśliwego Rozwiązania, by wszystko się nam rozplatało, węzły, konflikty, powikłania. Oby się wszystkie trudne sprawy porozkręcały jak supełki, własne ambicje i urazy zaczęły śmieszyć jak kukiełki. Oby w nas paskudne jędze pozamieniały się w owieczki, a w oczach mądre łzy stanęły jak na choince barwnej świeczki. Niech anioł podrze każdy dramat aż do rozdziału ostatniego, i niech nastraszy każdy smutek, tak jak goryla niemądrego. Aby się wszystko uprościło - było zwyczajne - proste sobie - by szpak pstrokaty, zagrypiony, fikał koziołki nam na grobie. Aby wątpiący się rozpłakał na cud czekając w swej kolejce, a Matka Boska - cichych, ufnych - na zawsze wzięła w swoje ręce.