Na dworze piękna, wiosenna sobota a u mnie bez większych zmian. Na razie, w walce ja kontra wirus, wygrywa wirus. Leżę w łóżku, trochę mnie trzęsie, wysmarkuję resztki mózgu a gardło piecze jak otarta pięta. Z tęsknoty za czymś przyjemnym zadzwoniłam do psiapsiuły, ale długo nie pogadałam. Głos mam bardziej skrzeczący niż posłanka Senyszyn, więc E. odradziła mi mówienie, żeby mi się nie utrwaliło. Chciał nie chciał, musiałam pocieszać się sama.
Ostatnio często mam powody do niezadowolenia z siebie, więc repertuar pocieszanek mam na wyczerpaniu. Ale pogrzebałam w rozumie i z pomocą przyszedł mi wielki kpiarz G. B. Shaw., który zracjonalizował, to co mnie dotyka: „Życie jest chorobą. Jedyną różnicą pomiędzy ludźmi jest stadium choroby, w jakim żyją.” Jak widać nie mam na co narzekać, zwykła rzecz, po prostu należę do grupy bardziej zaawansowanych. I tego będę się trzymać, bo inaczej skwaśnieję jak kapusta na wiosnę, a to nie pora na bigos, bo to nie te święta. Teraz pomykam w podskokach, jak wiosenny zajączek, do łazienki i wymoczę kości w gorącej wodzie. Może to pomoże, bo jak nie, to już nie wiem co zrobię.
Jestem kobietą, która ma już życia popołudnie, ale starość ignoruję na ile się da. Tytuł bloga odnosi się do tego, że jeżeli popatrzymy na życie jak na górę, to ja już schodzę ze swojej góry, a kto chodził po górach wie, że schodzi się trudniej. Jednak smęcę umiarkowanie, bo wolę się śmiać. A że potrafię się śmiać również z siebie to powodów do śmiechu mi nie brakuje. Na blogu piszę o swoich i nie swoich potyczkach z życiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz