Psychologią, neurobiologią, socjologią interesuję się od zawsze,
więc czytam wszystko co mi wpadnie w ręce. Niektóre ciekawe książki czy artykuły zbieram. Niestety, coraz częściej
się zdarza, że kiedy chcę wrócić do jakiegoś tekstu, to nie
mogę sobie przypomnieć, gdzie go upchnęłam. Dzisiaj straciłam mnóstwo czasu, szukając obiecanego psiapsiółce artykułu. Cóż, wygląda na to, że moje czysto teoretyczne zainteresowania
problemami działania ludzkiego mózgu powoli przechodzą w fazę
praktyczną. Ale nic z tego. Sklerozie mówię stanowcze NIE! A od
dziś ciekawsze teksty będę zapisywała na blogu.
Przy okazji
poszukiwań znalazłam bardzo ciekawy artykuł o wpływie biologii na
psychikę. Kto chętny niech czyta. Zapewniam że warto, ale można przeżyć szok...
A ja idę
dalej robić za grzybiarza, bo jak mówią... szukajcie a
znajdziecie.
*
* *
I
ty możesz zostać drapieżnikiem
Okres
największego zagrożenia z mojej strony moje dzieci zapamiętały
jako spędzony ze mną magiczny czas. Byłem ojcem ciepłym, zawsze
blisko nich. Rozmowa z Jamesem Fallonem, neurologiem i psychiatrą z
mózgiem psychopaty
W 2005
r. życie Jamesa Fallona, uczonego z Kalifornii, zaczęło
przypominać scenariusz filmowy. Neurobiolog pracował spokojnie w
laboratorium, aż pewnego dnia dostrzegł poważny błąd. Badał
alzheimera, a grupą kontrolną były skany mózgów jego zdrowych
krewnych. Jednocześnie w ramach innego projektu przeglądał
funkcjonalny magnetyczny rezonans jądrowy mózgów morderców
psychopatów. Okazało się, że jeden ze skanów trafił omyłkowo
do złej przegródki. Skany kodowano anonimowo, żeby więc
zidentyfikować danego członka rodziny, musiał prosić technika o
odkodowanie skanu i umieszczenie go we właściwym miejscu. Widząc
wyniki, Fallon poprosił technika o ponowne sprawdzenie kodów. Nie
było błędu - mózgiem psychopaty był jego własny
mózg.
Odkrywszy ten fakt, Fallon zbadał drzewo genealogiczne
swej rodziny. Rozmawiał z ekspertami, krewnymi i przyjaciółmi,
żeby stwierdzić, czy jego zachowanie pasuje do obrazu, który ma
przed sobą. Przekonał się, że wynik mało kogo zaskoczył, a
granica dzieląca go od groźnych przestępców okazała się
bardziej płynna, niż zakładał.
Te odkrycia przedstawił w
książce ''The
Psychopath Inside: A Neuroscientist's Personal Journey Into the Dark
Side of the Brain'' (''Psychopata we mnie. Podróż neurologa do
mrocznych obszarów mózgu''). Rozmawiamy o sporze ''Geny czy
wychowanie'' i o tym, jak pomóc ludziom, których zachowanie może
determinować biologia .
Judith Ohikuare: Jedna z
pierwszych rzeczy, o jakich pisze pan w swojej książce, to
nierealistyczne, często absurdalne portrety psychopatów w filmie i
telewizji. Dlaczego zdecydował się pan ujawnić swoją historię,
ryzykując, że trafi pan razem z nimi do jednego worka?
James
Fallon: Zajmuję się podstawami neurologii - komórki
macierzyste, czynniki wzrostowe, genetyczne obrazowanie, takie
rzeczy. Kiedy się dowiedziałem o moim skanie i przekonałem się,
że reszta rodziny jest całkiem normalna, trochę odpuściłem.
Martwiłem się o alzheimera, zwłaszcza w rodzinie żony, chodziło
o dzieci i wnuki. Potem moje laboratorium zajęło się genetyką
schizofrenii i alzheimera. Na podstawie tych badań uruchomiliśmy
projekt biotechnologiczny dotyczący dorosłych komórek
macierzystych. Dostaliśmy nagrodę, byłem tak zajęty innymi
sprawami, że przez parę lat nie spojrzałem na moje wyniki.
To
osobiste doświadczenie kazało mi przyjrzeć się dziedzinie, którą
zajmowałem się marginalnie. Uprzytomniło mi też znaczenie, jakie
mają geny i środowisko na poziomie molekularnym. W przypadku
konkretnych genów interakcje te mogą naprawdę wyjaśniać
zachowanie. Moje osobiste doświadczenie wiąże się też z dyskusją
o wpływie na dziecko takich zachowań, jak znęcanie się,
molestowanie, przemoc na podwórku.
Twierdził pan, że o
tym, jacy jesteśmy, decydują w 80 proc. geny, a w 20 proc.
środowisko. Jak to odkrycie zmieniło pana myślenie?
-
Wszedłem w to z bagażem naukowca, który wierzył od lat, że
genetyka ma naprawdę decydujące znaczenie: nasze geny mówią, kim
będziemy. Nie o to chodzi, że przestałem wierzyć w biologię, a
więc i genetykę, jako główny wyznacznik. Po prostu nie
wiedziałem, jak głęboki bywa wpływ wczesnych środowiskowych
doświadczeń.
Kiedy pisałem swoją książkę, matka zaczęła
mi opowiadać o mnie różne historie, np. jak dziwny bywałem mimo
beztroskiego dzieciństwa. A kiedy dorastałem, ludzie dookoła,
widząc pewne moje zachowania, mówili, że wyrosnę na mafijnego
bossa. Niektórzy rodzice zabraniali dzieciom bawić się ze mną.
Widząc, kim jestem teraz, zdziwiliby się bardzo - rodzina, sukcesy
zawodowe, nigdy nie trafiłem do więzienia.
Pytałem
wszystkich, także psychiatrów i genetyków, którzy znali mnie od
dawna i znali moje złe zachowania. Opowiadali o moich konkretnych
postępkach, dodając: ''To jest psychopatia''. Spytałem, dlaczego
mi o tym nie powiedzieli, a oni na to: ''Ależ wszyscy ci to
mówili''. Bronię się, mówię, że nazywali mnie wariatem. ''Ależ
nie - słyszę - mówiliśmy ci, że jesteś psychopatą''.
Odkryłem,
że mam szereg genetycznych alleli, ''genów wojownika'', co do
których panuje przekonanie, że mogą powodować agresję, przemoc i
obniżenie emocjonalnej i interpersonalnej empatii u osób
wychowanych w stosującym przemoc środowisku. Ale wychowanie w
środowisku przyjaznym może kompensować negatywne oddziaływanie
niektórych innych genów.
Poprosiłem genetyków i
psychiatrów, którzy mnie nie znali, o przyjrzenie się zaburzeniom,
na które cierpiałem. Żadne nie było poważne - miałem np.
zaburzenia lękowe w łagodnej formie.
Powiedzieli mi, że
przede wszystkim nie powinienem się w ogóle urodzić - matka wiele
razy poroniła, zapewne w grę wchodził jakiś błąd genetyczny. I
że gdybym nie był tak dobrze traktowany, pewnie bym nie dożył 20
lat - popełniłbym samobójstwo lub zginął, bo byłbym typem
agresywnym.
Jak
pan to wszystko przyjął?
- Powiedziałem, że nie dbam
o to, co usłyszałem. Naukowcy nie lubią się mylić, a ja jestem
narcyzem, więc nie znoszę się mylić szczególnie. Zacząłem więc
reagować narcystycznie, mówiąc: ''OK, założę się, że sobie z
tym poradzę, obserwujcie mnie, wkrótce będzie lepiej''. Potem
zrozumiałem, że kieruje mną właśnie narcyzm. Gdyby mnie pani
znała, powiedziałaby pani: ''To zabawny facet'' albo ''Gaduła,
chwalipięta'', ale myślę, że usłyszałbym też: ''No, w sumie
interesujący, inteligentny, całkiem w porządku''.
Ale w tym
cały problem - im bliżej się mnie zna, tym gorzej wypadam. Mam
wielu bliskich przyjaciół, ale kiedy pytałem ich o siebie przez
ostatnie dwa lata, wszyscy w końcu mówili, że zachowuję się
nieodpowiedzialnie.
Jakiś przykład? Jak pan sobie radzi w
sytuacji, gdy skrzywdził pan kogoś takim zachowaniem?
-
Potrzebuję podniet, więc wplątuję się w niebezpieczne sytuacje.
Kiedy przed laty pracowałem w szpitalu uniwersyteckim w Nairobi,
lekarze mówili mi o AIDS w tym regionie i o chorobie marburskiej.
Przyszedł facet, krwawił z nosa i uszu, przedtem był na górze
Elgon w jaskiniach Kitum. Pomyślałem, że tam pielgrzymują słonie
i że muszę tam pojechać. Chciałem wybrać się sam, ale był ze
mną mój brat. Powiedziałem mu, że to trudna wyprawa w miejsce, do
którego wędrują stare słonice szukające w jaskiniach minerałów.
O reszcie nie wspomniałem.
Dotarliśmy na miejsce. Ten facet
tam wcześniej był i umarł na wirusa
Marburg. Nikt nie wiedział, jak się zaraził. Wiedziałem,
którędy szedł, i ruszyłem jego śladem w miejsce, gdzie
obozował.
Jak pan to wszystko przyjął?
-
Powiedziałem, że nie dbam o to, co usłyszałem. Naukowcy nie lubią
się mylić, a ja jestem narcyzem, więc nie znoszę się mylić
szczególnie. Zacząłem więc reagować narcystycznie, mówiąc:
''OK, założę się, że sobie z tym poradzę, obserwujcie mnie,
wkrótce będzie lepiej''. Potem zrozumiałem, że kieruje mną
właśnie narcyzm. Gdyby mnie pani znała, powiedziałaby pani: ''To
zabawny facet'' albo ''Gaduła, chwalipięta'', ale myślę, że
usłyszałbym też: ''No, w sumie interesujący, inteligentny,
całkiem w porządku''.
Ale w tym cały problem - im bliżej
się mnie zna, tym gorzej wypadam. Mam wielu bliskich przyjaciół,
ale kiedy pytałem ich o siebie przez ostatnie dwa lata, wszyscy w
końcu mówili, że zachowuję się nieodpowiedzialnie.
Jakiś
przykład? Jak pan sobie radzi w sytuacji, gdy skrzywdził pan kogoś
takim zachowaniem?
- Potrzebuję podniet, więc wplątuję
się w niebezpieczne sytuacje. Kiedy przed laty pracowałem w
szpitalu uniwersyteckim w Nairobi, lekarze mówili mi o AIDS w tym
regionie i o chorobie marburskiej. Przyszedł facet, krwawił z nosa
i uszu, przedtem był na górze Elgon w jaskiniach Kitum. Pomyślałem,
że tam pielgrzymują słonie i że muszę tam pojechać. Chciałem
wybrać się sam, ale był ze mną mój brat. Powiedziałem mu, że
to trudna wyprawa w miejsce, do którego wędrują stare słonice
szukające w jaskiniach minerałów. O reszcie nie
wspomniałem.
Dotarliśmy na miejsce. Ten facet tam wcześniej
był i umarł na wirusa
Marburg. Nikt nie wiedział, jak się zaraził. Wiedziałem,
którędy szedł, i ruszyłem jego śladem w miejsce, gdzie
obozował.
Wieczorem rozpaliliśmy ognisko, bo wokół były lwy i inne
zwierzęta. Skakaliśmy dookoła w absolutnych ciemnościach,
odpędzając zwierzęta płonącymi gałęziami. Brat odchodził od
zmysłów, a ja mówiłem: ''Muszę wejść z moją głową do
twojej, bo ja mam rodzinę, a ty nie, więc jak przyjdzie lew i
będzie chciał przegryźć nam gardła, niech to będzie twoje
gardło''. Żartowałem, ale niebezpieczeństwo było prawdziwe.
Nazajutrz weszliśmy do jaskiń. Widać było miejsce, gdzie słonie
rozbijały skały, czuć też było zwierzęce odchody. Tam właśnie
facet zaraził się wirusem - lekarze nie wiedzieli, czy od
odchodów, czy od nietoperzy.
Później brat przeczytał w
''New Yorkerze'' artykuł o wirusie Marburg, na którym oparto
scenariusz filmu ''Epidemia''. Spytał, czy wiedziałem.
Powiedziałem, że tak, i zapytałem: ''Czyż to nie było
podniecające? Ale wyprawa!''. Brat zaczął przeklinać: ''Nie dość
podniecające, mogliśmy złapać wirusa, mogliśmy zginąć w
każdej chwili''. Wszyscy moi bracia są bardzo męscy, w naszej
rodzinie trzeba być twardzielem. Ale w głębi ducha myślę, że
po tym incydencie brat przestał mi ufać. A dla mnie to była
pestka.
Po przejściu wszystkich badań dostrzegłem szansę,
żeby to, że przez całe życie byłem palantem, obrócić w coś
dobrego. Postanowiłem wykorzystać w dobrym celu coś, co uchodzi
za wadę, np. narcyzm.
Jak?
- Zacząłem od
prostych rzeczy, moich relacji z żoną, siostrą i matką. Zawsze
byliśmy blisko, ale nie byłem dla nich dosyć dobry. Obce osoby
traktuję całkiem dobrze i ludzie, których poznaję, zwykle mnie
lubią, ale rodzinę traktuję tak samo jak kogoś spotkanego w
barze. Dobrze, ale nie w jakiś szczególny sposób, i na tym polega
problem.
Spytałem o to rodzinę, a nie jest to coś, co
ludzie mówią z własnej inicjatywy. Usłyszałem: ''Ja daję ci
wszystko, całą swoją miłość, a ty jej nie odwzajemniasz''. Od
wszystkich usłyszałem to samo i naprawdę się przejąłem.
Chciałem sprawdzić, czy umiem się zmienić. Nie wierzyłem w to,
ale chciałem spróbować.
W
tym celu za każdym razem, kiedy zaczynałem coś robić, myślałem
o tym i stwierdzałem: ''Nie, nie rób tego, to egoizm,
wyrachowanie''. Krok po kroku postępowałem tak przez jakieś
półtora roku i wszystkim się to podobało. Reakcja była zawsze
taka sama: ''Wiemy, że tak naprawdę tego nie chcesz, ale i tak nam
się to podoba''. Odpowiadałem: ''Chyba żartujecie, wy to
akceptujecie? Przecież to fałsz!''. A oni na to: ''Nie, to w
porządku, bo skoro traktujesz ludzi lepiej, to znaczy, że zależy
ci na nich przynajmniej na tyle, żeby próbować''. To robiło na
mnie wrażenie i nadal robi.
Ale traktowanie wszystkich tak
samo nie musi być złe. Może po prostu ludzie bliżsi panu więcej
od pana oczekują?
- Tak, więcej oczekują i chcą
więcej. To rodzaj okrucieństwa, kiedy nie daje się im tej miłości.
Żona do dziś mówi, że trudno ze mną pójść na przyjęcie, bo
mam wokół tylu ludzi, a ją ignoruję.
Dwa lata temu w
Bombaju miałem wystąpienie na temat zaburzeń osobowości i
psychopatii. Po sesji podeszła do mnie kobieta, psychiatra:
''Powiedział pan, że żyje pan w emocjonalnie płaskim świecie, że
traktuje pan wszystkich tak samo. To buddyzm''. Nie wiedziałem
niczego o buddyzmie, a ona mówiła dalej: ''Szkoda, że pana bliscy
są tak rozczarowani, obcując z panem. Każdy buddysta byłby
zachwycony''. Nie wiedziałem, co począć.
Czasem prawda nie
tyle boli, ile rozczarowuje. Chcemy wierzyć w romantyczność, nawet
chłodny intelektualista ma romantyczne fantazje. To sprawia, że
warto żyć. Ale zaczynamy się też zastanawiać, jak działa cała
ta maszyneria, co to znaczy, że niektórzy z nas nie potrzebują
uczuć, a inni potrzebują ich tak bardzo. W pewnym sensie niszczy to
romantyczną tkankę społeczeństwa.
Co więc robię w takiej
sytuacji? Patrzę, jak traktuję ludzi jako syn, brat, mąż. To tak,
jakbym miał dla nich przejść dodatkową milę, żeby wiedzieli, że
ja wiem, że tak właśnie trzeba. Rozpoznaję takie sytuacje, ale
pierwotny instynkt mówi mi, żebym pomyślał o sobie. Próbuję
więc przyhamować, przemyśleć to, zauważyć sytuacje, w których
mogę kogoś skrzywdzić, zareagować niewłaściwie, nie okazać
miłości.
Parę lat temu w ''New York Timesie'' ukazał
się artykuł ''Czy
dziewięciolatka można nazwać psychopatą?''. Bohaterem był
pewien Michael, rodzina martwiła się o niego. Psycholog Dan
Waschbusch, który bada ''dzieci okrutne, pozbawione emocji'',
zdiagnozował u niego wiele zaburzeń i ostatecznie orzekł możliwą
psychopatię. Waschbusch bada takie dzieci w nadziei, że odkryje
sposób ich leczenia lub rehabilitacji. Pan nie wierzy w taką
zasadniczą przemianę.
- W latach 70., kiedy byłem
młodym wykładowcą, współpracowałem z psychiatrami i
neurologami, którzy uważali, że potrafią rozpoznać kandydata na
psychopatę w wieku dwóch, trzech lat. Spytałem, dlaczego nie
informują rodziców. Usłyszałem: ''Mowy nie ma. Po pierwsze, nie
ma pewności, po drugie, mogłoby to zniszczyć dziecku życie, poza
tym mielibyśmy zaraz na głowie media i całą rodzinę''. Kiedy
więc dwa lata temu Waschbusch ujawnił wyniki swych badań,
pomyślałem: ''Boże, on naprawdę to powiedział''. To coś, o czym
wiedzą wszyscy psychiatrzy i neurolodzy, zwłaszcza psycholodzy
dziecięcy znający drogę życiową pacjenta. Można to rozpoznać
naprawdę wcześnie, na pewno przed dziewiątym rokiem.
Zajmuję
się czynnikami wzrostowymi, neuroplastycznością, pamięcią i
uczeniem się, ale mam wrażenie, że koncepcja plastyczności u
dorosłych - właściwie po okresie dojrzewania - jest dość
rozdmuchana. Nie wiadomo, czy stwierdzane zmiany są trwałe, bo
przejściowe się nie liczą. To jak z efektem Mozarta - są
oczywiście badania wykazujące plastyczność mózgu pod wpływem
stymulacji dźwiękowej lub elektrycznej, ale porozmawiajmy z taką
osobą po roku czy dwóch. Co się naprawdę zmieniło? Z puszczania
Mozarta brzuchom ciężarnych kobiet rozwinęła się cała gałąź
chałupnictwa. Tak idea plastyczności wymyka się spod
kontroli.
Myślę, że ludzie mogą się zmienić, jeśli
poświęcą życie jednej rzeczy, porzucając wszystko inne, ale to
niemożliwe. Istnieje plastyczność behawioralna, możliwa jest też
zmiana zachowań dzięki równoległym połączeniom neuronalnym, ale
takich przypadków jest naprawdę mało.
Wątpię więc w
plastyczność. Dążę do niej, poświęcając się jednemu - staram
się być miły dla bliskich, ale to rodzaj gry z samym sobą, bo tak
naprawdę nie wierzę, że można to osiągnąć.
Jednak w
pańskim przypadku chodzi o coś innego, bo pan nie jest agresywny. A
w innych przypadkach? U pana próby zmiany mogą wpłynąć
pozytywnie na pana stosunki z przyjaciółmi, rodziną, kolegami.
Ludzie potencjalnie agresywni, zmieniając się, mogą krzywdzić
innych.
- Przemiana psychopaty ''prospołecznego'' czy
kogoś, kto jest na granicy, ale nie okazuje agresji, w prawdziwego
przestępcę drapieżnika nie jest do końca zrozumiała. Mnie, jak
sądzę, uratowało to, że zostałem wychowany w wykształconym
środowisku przez wspierającą mnie rodzinę. Może wchodzić w grę
długotrwałe równoległe oddziaływanie genów i środowiska. Ale
co by było, gdybym stracił rodzinę albo pracę? Czym bym się
wtedy stał? To byłby prawdziwy sprawdzian.
Ludzie
z odpowiednim wyposażeniem biologicznym - jak geny, struktury
mózgowe i wcześnie przeżyta trauma - ale przede wszystkim obrażeni
czy zaatakowani, złoszczą się i myślą o zemście. Ale prawdziwy
psychopata tego nie potrzebuje. Jest drapieżnikiem i nie musi się
złościć. Na pewnym podstawowym poziomie nie czuje związku z
ludzką rasą.
Ktoś zadowolony z życia może mimo to być
psychopatą, który manipuluje ludźmi, wykorzystuje ich, ale
niekoniecznie zabija. Może krzywdzić innych, ale nie w brutalny
sposób. Ludzie czasem mówią: ''Ten doradca inwestycyjny to
kompletny psychopata'', ale główna różnica między tym a
morderstwem leży w czymś, czego wszyscy nienawidzimy i czego się
boimy. Nie wiemy, czy istnieje jakiś ostateczny czynnik
wyzwalający.
Nie ma ostatecznego ''klucza'', ale mówi pan
o roli ''czwartego trymestru'' - kluczowych miesięcy po urodzeniu
się dziecka, kiedy tworzy się więź. Jakie są inne decydujące
momenty, kiedy można zauważyć, że ktoś jest zagrożony, kiedy
współdziałanie genów i środowiska może wskazywać na
konieczność interwencji, a przynajmniej ustalenia, z czym mamy do
czynienia?
- Są pewne krytyczne momenty w rozwoju
człowieka. Pierwszym jest moment poczęcia. Wtedy geny są bardzo
podatne na negatywny wpływ środowiska - np. kiedy matka, która
przeżywa stres, bierze narkotyki, pije alkohol itp. Drugim momentem
maksymalnej podatności są narodziny, no i oczywiście jest trzeci i
czwarty trymestr. Potem krzywa podatności powoli opada.
Pierwsze
dwa lata życia są krytyczne, bo pojawia się to, co nazywamy
złożonymi zachowaniami adaptacyjnymi. Dzieci rodzą się z
naturalnym genetycznym zaprogramowaniem. Np. okazują strach przed
pewnymi ludźmi, potem przed obcymi, potem akceptują ludzi - tak
przejawia się zachowanie adaptacyjne w interakcjach społecznych.
Ale głośny śmiech, uśmiech i prychanie to także złożone
zachowania adaptacyjne, które pojawiają się automatycznie, nie
trzeba się ich uczyć.
Kiedy wchodzimy w okres dojrzewania,
jesteśmy już jakby gotowi. A podczas dojrzewania system płatów
czołowych się przełącza. Przed dojrzewaniem znaczna część
mózgu, płaty czołowe i ich połączenia, współpracuje z korą
oczodołową, ciałem migdałowatym i dolną częścią mózgu, która
kontroluje emocje. Takie jest źródło naturalnego poczucia
moralnego - ludzie uczą się zasad i reguł gry, to właśnie jest
etyka. Przedtem większość normalnych dzieci żyje w świecie
''id'' - jedzenie, picie, trochę seksualności.
Pod koniec
okresu dojrzewania następuje przełączenie. Może to być w wieku
17, 18, 19 lub 20 lat. Zaczyna dojrzewać górna część mózgu,
płaty czołowe i ich połączenia. To moment krytyczny, wtedy zwykle
ujawnia się schizofrenia, niektóre depresje, największe zaburzenia
psychiatryczne. Co do zaburzeń osobowości, nie wiadomo, kiedy się
pojawiają, bo jest to słabo przebadane. Mówi się, że nic się
nie da z tym zrobić, leczenie nie rokuje. Z depresją, chorobą
dwubiegunową czy schizofrenią można coś zrobić. Są leki, można
osiągnąć efekty za pomocą stymulacji mózgu i terapii słowem, na
tym więc koncentrują się wysiłki przemysłu farmaceutycznego i
całej branży.
Zaburzenia osobowości zaczynamy dostrzegać w
okolicy okresu dojrzewania, ale u części dzieci, które mogą
okazać się psychopatami - bo mają odpowiednie geny i struktury
mózgu ukształtowane w trzecim trymestrze - zaburzenia mogą ujawnić
się już ok. drugiego, trzeciego roku.
Psychopata z urodzenia
nie musi być niebezpieczny. Jeżeli dostrzeżemy to w dzieciństwie,
możemy powiedzieć rodzicom, żeby zwracali uwagę na pewne
zachowania. Jeśli się pojawią, możemy w bezpiecznych warunkach,
chroniąc prywatność rodziny i dziecka, porozmawiać o tym z
pielęgniarką czy terapeutą. I możemy doradzić: dbajcie, żeby
nikt się nad nim nie znęcał w szkole, strzeżmy je przed ulicznymi
bandami itd.
Większość dzieci pada ofiarą znęcania się.
Wpadają we wściekłość, która nie powoduje jednak zaburzeń
osobowości. Ale 20 proc. jest naprawdę podatne - pod wpływem
czynników wyzwalających takie zjawiska mogą u nich w okresie
dojrzewania wystąpić zaburzenia osobowości. Jeżeli umiemy pomóc
tym dzieciom, chroniąc je przed złym traktowaniem czy porzuceniem -
a do tego trzeba się wziąć bardzo wcześnie - to róbmy to. Nie
chciałbym moralizować...
Może
trochę pomoralizujmy. Na początku książki stwierdza pan trochę
górnolotnie, że badanie psychopatii, nawet przy wszystkich
ograniczeniach związanych z zachowaniem prywatności, może mieć
ogromne konsekwencje - od wychowania dzieci po pokój na świecie. Co
to znaczy?
- Znaczy np., że kiedy musimy prowadzić
wojnę, co czasem bywa konieczne, nie wyślemy na nią 18-latków o
nieukształtowanych mózgach. Nie są oni w stanie ocenić umysłowo
tego, co dzieje się na poziomie emocjonalnym i hormonalnym. W wieku
20-25 lat jest inaczej, sprawy się krystalizują. Emocje nie
wydostają się już z nas tak łatwo. Ważne są też inne czynniki,
m.in. socjologiczne, np. to, do czego wraca żołnierz. Nie wygląda
na to, żebyśmy w najbliższym czasie zaniechali wojen, więc róbmy
to, wyrządzając jak najmniej szkód.
Był pan
wykorzystywany jako ekspert sądowy przy określaniu wysokości kary.
Czy nie uważa pan, że jest w tej kwestii jakaś moralna granica, bo
nie dysponujemy jeszcze dostateczną wiedzą, by decydować o winie
lub niewinności?
- Nasza wiedza jest niewystarczająca.
Do ustalenia, czy ktoś jest przestępcą czy psychopatą, nie
wystarczy np. genetyka. Zestawiając wszystkie dane, możemy najwyżej
wyjaśnić wiele zachowań, ich przyczyny, jak molestowanie w
dzieciństwie.
Kiedy dostaję sprawę do zaopiniowania, przede
wszystkim nie biorę honorarium. Nie dlatego, że jestem taki
szlachetny, tylko dlatego, że mogę być uprzedzony. Nie biorę
pieniędzy i nie chcę znać nazwisk. Wszyscy budujemy sobie jakieś
opowieści czy fabuły, także ja. Proszę obrońcę, żeby przysłał
mi skany, najlepiej przemieszane z normalnymi, a potem oglądam je i
wyjaśniam, jakie cechy danej osoby mogą wynikać z braku aktywności
pewnych obszarów mózgu.
Zwykle mogę powiedzieć, że ta
osoba może mieć problemy językowe, a tamta może być impulsywna.
Kiedy mamy już wszystkie analizy, możemy przyjrzeć się cechom
tych ludzi i temu, co zrobili.
Mówiliśmy dużo o tym, jak
pomóc potencjalnie psychopatycznemu dziecku, ale co robić, kiedy
cechy psychopatyczne ma mózg rodzica? Jak pan budował związki z
dziećmi?
- Okres największego zagrożenia nasze dzieci
zapamiętały jako spędzony ze mną magiczny czas. Najstarsza trójka
pamięta, że byłem ojcem ciepłym, zawsze blisko nich, zawsze
miałem z nimi kontakt - nie pojmują, jak mogę uważać, że byłem
chłodny.
Kiedy braliśmy ślub, mieliśmy z żoną po 21 lat.
Dla mnie wszystko zaczęło się zmieniać w wieku 19-20 lat. Byłem
blisko trzydziestki, a dzieci były starsze i mogły bardziej zadbać
o siebie, kiedy ujawniło się u mnie dużo psychopatycznych cech,
choć już wcześniej miałem część z nich. Moje zachowanie przez
dłuższy czas nie uległo pogorszeniu - myślę, że pomogła
stabilna psychika żony.
Niektórzy psychopatyczni osobnicy
popadają w kłopoty i trafiają do więzienia jako 18-latki. To
straszne, nie mają szczęścia - nie kontrolują swoich odruchów i
nie potrafią wycofać się w ostatniej chwili.
Gdzie jest ten
punkt, w którym zyskuje się te cechy, tę porywczość? Co sprawia,
że jeden zostaje adwokatem i odnosi sukcesy, a drugi spędza życie
w więzieniu? Musimy odkryć ten moment. Myślę, że ustalimy pewne
parametry, na których można się oprzeć, ale nie takie same dla
wszystkich.
Przełożył Sergiusz Kowalski
Tekst
ukazał się 21 stycznia tego roku w amerykańskim miesięczniku
''The Atlantic''. Judith Ohikuare, autorka wywiadu, zajmuje się w
nim sprawami zdrowia