Szukaj na tym blogu

wtorek, 19 maja 2020

Kontynuacja remontowych historii

Kiedy już pożegnałam się z hydraulikami przyszli kolejni fachowcy. Fachowców było dwóch i obaj panowie byli zaprzeczeniem obiegowej opinii o fachowcach. Po pierwsze, byli bardzo uprzejmi nie tylko wobec klienta, czyli mnie, ale też wobec siebie. Zwracali się do siebie per Aruś i Heniuś. Współpracowali ze sobą bez najmniejszych nawet zgrzytów. Po drugie, byli punktualni i wszystko robili bardzo solidnie. W czym więc problem? No właśnie w tym, że byli tacy akuratni, do bólu dokładni i wciąż pytali mnie o zdanie. 

Można powiedzieć, że babie nie dogodzi, ale można też zrozumieć babę, która nie rozróżnia włączników nadtynkowych od podtynkowych, nie łapie niuansów czy drzwi są przylgłowe czy bezprzylgłowe i zupełnie się nie zna na wielu innych tego typu ciekawostkach. Baba wiedziała, że chce żeby było ładnie, ale proces dochodzenia do „ładnie” bardzo babę męczył. Baba kilka razy dziennie pytała się jaki diabeł ją podkusił, żeby zmieniać mieszkanie, ale żaden się nie przyznał. Dodatkowo babę i fachowców bardzo męczył pech.

Najpierw przy zrywaniu w kuchni podłogi została uszkodzona elektryka, więc baba zapoznała się z rodzajami kabli i przeżyła pierwsze zalanie pokoju. Co mają uszkodzone kable w kuchni do zalanej podłogi w pokoju? Jak się ma pecha, to dużo. Fachowcy nie mając prądu w kuchennym gniazdku skorzystali z przedłużacza, do którego była podłączona lodówka. Lodówkę na środku pokoju postawiła baba, więc nawet nie powinna mieć pretensji do fachowców, którzy przecież wyłączyli zasilanie na chwilę. A że potem zapomnieli włączyć, cóż zdarza się. Z rozmrożonej lodówki wyciekło na panele trochę wody, ale baba przyszła na czas, zobaczyła, powycierała i uspokoiła zestresowanych fachowców.

Drugie zalanie było gorsze, bo fachowcy zabronili babie szwendać się po chałupie. Klej na świeżo położonej podłodze miał dokładnie związać, więc nie można było po niej chodzić. A że baba fruwać nie umie, to karnie zastosowała się do wytycznych i przez dwa dni nie zajrzała do remontowanej chałupy. Trzeciego dnia baba przyszła i od progu wpadła w zachwyt nad pięknie ułożoną podłogą na połowie chałupy. Potem baba zajrzała do pokoju, w którym stała lodówka i aż pociemniało jej w oczach. Na środku pokoju było małe bajoro, ograniczone rozmiękłymi kartonowymi pudłami, które baba przywlokła ze starego mieszkania. Ślubny baby rozgryzł powód zalania, bo wypatrzył, że fachowcy oparli o lodówkę zakupiony przez babę brodzik, a ten się osunął, rozłączając wtyczkę lodówki od gniazdka. Tak, czy siak, lodówka się całkowicie rozmroziła, wylewając wodę na podłogę. Po otwarciu okropnie  śmierdziała, bo w 30 stopniowym upale wszystko się zepsuło. Jak już baba, nadwyrężając swój kręgosłup, zlikwidowała powódź, to zabrała się do opróżniania zamrażalnika. Smród rozmrożonego mięsa, grzybków, warzywek wyciskał babie łzy z oczu, ale baba twarda jest, więc nawet się nie posmarkała. Przez następne dni baba wizytowała chałupę i bacznie obserwowała panele. Baba jest naiwna i lubi się łudzić, więc pocieszała się, że przecież jak jest  gorąco to jest szansa, że podłoga szybko wyschnie i będzie dobrze. Do pocieszania baba miała jeszcze strapionych fachowców, którzy patrzyli z niepokojem na podłogę i na babę. Kiedy już elektryka była naprawiona, gniazdka założone, ściany wygładzone, drzwi obsadzone i wszystko inne co było do zamontowania było zamontowane, baba pożegnała fachowców.

Nie na długo, bo panele jednak wstały. Fachowcy obiecali babie, że jak dokupi trochę paneli, żeby wymienić te spuchnięte, to oni przyjdą i wymienią. I tak baba zaczęła kolędować po wszystkich sklepach budowlanych w mieście. Latała z kawałkiem deski pod pachą i molestowała sprzedawców, żeby sprawdzali, czy przypadkiem nie znajdą choć jednej paczki paneli o nazwie złoty dąb kanadyjski. Niestety, nie znaleźli. Kiedy baba z powodu upałów i ilości wychodzonych kilometrów była już bliska zejścia trafiła do pana sprzedawcy, który miał litościwe serce i chciał babie pomóc. Pan ów pogrzebał w komputerze, wykonał kilka telefonów i poinformował babę, że takich paneli na rynku nie ma. Okazało się, że baba kupiła ostatnią partię paneli tego typu, a fabryka w Niemczech się zamknęła, więc nowych dostaw nie będzie. Babie opadły ręce i wszystko co mogło jej opaść. Ale nie na długo, bo baba jednak chciała skończyć ten remont.

Zaczęła więc przekonywać samą siebie, że skoro fachowcy zrobili potop, to niech fachowcy się martwią. Jak już się przekonała, to zadzwoniła do młodszego fachowca z informacją, że dodatkowych paneli nie ma i nie będzie. Fachowiec się zmartwił, ale powiedział, że jak tak, to oni poprzekładają panele, żeby te napuchnięte znalazły się gdzieś pod meblami. Babie kamień spadł z serca, bo nie miała sumienia obciążać fachowców zakupem 25 m2 nowych paneli. Baba wiedziała, gdzie mniej więcej mają stać meble, więc szybko się tą wiedzą z fachowcami podzieliła. I już tydzień później miała starą-nową podłogę. Fachowcy nie byli szczęśliwi, że mieli dodatkową niepłatną robotę, ale przy babie nie narzekali. Baba z kolei uznała, że zrobiła co mogła, żeby ograniczyć straty, więc, jak psu miska, należą się jej brawa i prosta podłoga.

Kolejnym etapem remontu miała być zabudowa kuchni i przedpokoju. Z kuchnią był kłopot, bo nie jest prosto zrobić kuchnię pod wymiar, gdy wszystkie ściany są krzywe. Baba była skłonna pójść na konieczne kompromisy, ale jednego nie mogła odpuścić. Wszystkie dolne szafki musiały mieć szuflady z cichym domykiem, bo baba miała dość tarzania się po podłodze z głośnymi przekleństwami, ile razy walnęła łbem o kuchenny blat. Baba tak się zafiksowała na szufladach, że nie tylko ma szuflady nisko, ale też ma dwie szufladki na tyle wysoko, że żeby do nich zajrzeć powinna wleźć na drabinę. Ale baba nie ma do siebie pretensji, bo w końcu nie jest Szelągowską i mógł jej się projekt trochę popierdykać. Baba potrafi szukać dobrych stron we wszystkim, więc szybko sobie wytłumaczyła, że przecież nie musi do szuflad zaglądać. Kto jej każe? Będzie tam trzymała ściereczki. W końcu ręką do szuflady sięgnie, a oglądać każdej ścierki przed wyjęciem nie musi. Czyli jest dobrze, a nawet jeszcze lepiej i tego baba się trzyma. Najmniej problemów było z urządzaniem przedpokoju, bo stolarz w mig pojął czego baba oczekuje i bez zadawania babie dociekliwych pytań wszystko zrobił. Jakby tego było mało, to wszystko zrobił dobrze. Baba była wprost orgazmicznie szczęśliwa, bo babie do szczęścia dużo nie trzeba. A po tym, jak babie się wszystko przy tym remoncie tak pieprzyło, to jakiś orgazm się należał.

Ale, że jak jest za dobrze, to nie jest dobrze, więc o babie przypomniał sobie pech. I baba przeżyła trzecie zalanie. A dokładnie zalaniu uległy nowe meble baby przechowywane w suszarni. Baba nie ma zwyczaju kupować mebli do blokowej suszarni, ale sklep i przeciągający się remont zmusili babę do szukania tymczasowych rozwiązań. Baba nawet nie miała pretensji do sklepu, bo i tak długo przetrzymali jej zakupiony towar. Baba miała pretensje do pecha, bo ten dwoił się i troił, żeby baba przez cały remont miała kłopoty. To, co baba tu opisała, jest tylko wycinkiem tego, co baba musiała znosić. Ale, żeby wszystko opisać, to trzeba by jeszcze wszystko pamiętać i rzeczywiście napisać książkę. A baba woli pamiętać miłe rzeczy i nudnej książki pisać nie ma zamiaru.

Żeby jednak zakończyć ten wpis czymś optymistycznym, bo baba pasjami lubi optymistyczne zakończenia, to baba donosi, że pęknięta rura nie zdążyła wyrządzić dużych szkód jej meblom. Do ocalenia mebli przyczynił się mąż baby, zwany tu Ślubnym, który, żeby zejść babie z oczu, poszwędał się do piwnicy i całkiem przypadkowo zobaczył, że przy drzwiach suszarni stoi kałuża. W ostatniej chwili wywlókł kartony z meblami na korytarz, więc uszkodzona została tylko jedna paczka stojąca najbliżej rury. Baba szybko przebolała stratę, bo przecież mogło być gorzej. A baba z uporem maniaka dba o to, żeby patrzeć tylko na to, co pełne w przysłowiowej szklance. I na dzisiaj to by było na tyle.

zdjęcie znalezione w sieci

niedziela, 17 maja 2020

Piosenka Kazika. Jak widać cenzura wróciła

Kiedyś irytowało mnie, gdy ktoś deklarował, że polityka go nie interesuje. No, bo jak to, jak można się nie interesować czymś, co ma tak duży wpływ na życie każdego człowieka? Nie rozumiałam. Teraz sama odwracam głowę,  bo nie jestem już w stanie znieść tej wszechobecnej głupoty, kołtuństwa, hipokryzji, chamstwa, kolesiostwa i zwyczajnego złodziejstwa. Dlatego od dłuższego czasu staram się omijać polityczne serwisy. Niestety, natury nie oszukasz, więc nie potrafię odciąć się definitywnie  od polityki. Tym bardziej, że teraz wszystko zrobiło się polityczne i nie ma jak uciec.

Tym razem trafiłam na wiadomość, że Marek Niedźwiecki odchodzi z radiowej Trójki. Kulisy odejścia są takie, że rozgłośnia zarzuciła Niedźwieckiemu manipulację przy układaniu listy przebojów, a on zarzucił szefostwu cenzurę i zwolnił się z Polskiego Radia, w którym przepracował, bagatela, 35 lat. Manipulacja miała polegać na tym, że na szczycie notowań Listy Przebojów Trójki znalazła się piosenka Kazika „Twój ból jest lepszy niż mój”. Niesłusznie się znalazła, bo przecież to jest bardzo niepolitycznie i ryzykowne, żeby stawiać w złym świetle pierwszego obywatela kraju. Dlatego władze Polskiego Radia, napluły na Niedźwieckiego dyskredytując jego uczciwość i fachowość. Bo przecież trzeba za wszelką cenę stać po właściwej stronie, szczególnie, jak pełne koryto jest celem nadrzędnym, a honor i zawodową rzetelność bierze się za luksus naiwnych.

Kazikowi bardzo niesłusznie nie spodobało się zachowanie Kaczyńskiego, który pojechał na Powązki jak panisko limuzyną, podczas, gdy dla reszty obywateli cmentarze z powodu pandemii były zamknięte. Jeszcze bardziej niesłusznie Kazik napisał o tym piosenkę. Słuchacze Trójki (na pewno ci z gorszego sortu) niesłusznie na nią zagłosowali, a Niedźwiecki całkiem niesłusznie potwierdził ich wybór.

Skutek nadgorliwości i zwykłej głupoty szefostwa Trójki jest taki, że razem z Niedźwieckim odeszło z pracy kilku znanych dziennikarzy, wielu artystów zadeklarowało, że nie chcą, żeby pisowskie media (niesłusznie zwane publicznymi) emitowały ich utwory, zaś Kazikowi w ciągu kilkudziesięciu godzin przybyło słuchaczy. Piosenka ma teraz cztery miliony wyświetleń na YouTubie.

Czy to coś zmieni, że jakiś piosenkarz publicznie pokazał, że temu kto rządzi można dużo więcej? Czy to, że przyzwoici ludzie muszą się usunąć, bo w przestrzeni publicznej coraz mniej dla nich miejsca, wzbudzi jakiś większy sprzeciw? Czy ludzie w końcu się ogarną i zobaczą, że historia zatoczyła koło?  Bo znów mamy jedynie słuszną partię, zamiast demokracji mamy demokraturę, cenzura ma się coraz lepiej, i rządzą nami nieudolni karierowicze. Czy te 40 % zadowolonych z rządów PiS przejrzy wreszcie na oczy i nie da dłużej sobą manipulować? Kiedy ci ludzie przestaną ględzić o ośmiorniczkach peowskiej władzy i zaczną patrzeć na ręce obecnej władzy. Kiedy przyjdzie opamiętanie, że rząd, który może wszystko dać, pozostawiony bez kontroli może wszystko odebrać? 

Bardzo bym chciała, żeby coś się zmieniło, ale jestem tak zrezygnowana, że nie bardzo w to wierzę. Portugalska rewolucja goździków zaczęła się od wyemitowanej przez radio pieśni i skończyła dyktatorskie rządy, ale Polacy wciąż jeszcze są ślepi. Poza tym, opozycja jest słaba i zajmuje się głównie sama sobą, więc nie ma za kim pójść. Dlatego brak mi nadziei i z tym brakiem jest mi cholernie źle. Trójka, której słuchałam właśnie przechodzi do historii. I na dzisiaj to by było na tyle.

Kazik sprawca zamieszania i jego piosenka







czwartek, 14 maja 2020

Ciąg dalszy remontowej historii



















Uprzedzam historia jest z gatunku długich, szczegółowych i może być nużąca. Kiedy już zdecydowałam się na przeprowadzkę, to trzeba było szybko znaleźć fachowców, którzy by wyremontowali nowe mieszkanie. Zakres prac był duży, bo obejmował generalny remont łazienki i kuchni, wymianę podłóg oraz drzwi, wyrównanie i malowanie ścian oraz wykonanie zabudowy przedpokoju. Zaczęłam od szukania hydraulika, który przerobiłby instalację wodnokanalizacyjną w łazience tak, żeby w niszy z sedesem powstał prysznic, a sedes i umywalka zostały przeniesione na drugą ścianę. I w tym momencie przekonałam się, że fachowiec „nasz pan” i znalezienie kogoś, kto wie jak poprzestawiać rury, graniczy z cudem. Ci co potrafiliby to zrobić mieli terminy zajęte na rok do przodu, zaś ci, którzy ewentualnie chcieli się podjąć  zadania, z góry obwieszczali: „pani tak się nie da, nie ma podejścia do pionu, niech se pani zostawi sedes tu, gdzie jest.” No nie, pani nie chce se zostawić sedesu tu gdzie jest, pani chce mieć tak jak jej wygodnie. Uruchomiłam wszystkie moje znajome, żeby pomagały mi w poszukiwaniach. Koniec końców, jedna z nich prawie gwałtem przymusiła znajomego dewelopera, żeby użyczył swojego hydraulika. Użyczony hydraulik przyszedł w asyście syna, rzucił okiem na rury i powiedział, że da się zrobić, ale przy wyprowadzeniu z pionu wod-kan potrzebny będzie gzymsik. 
- Pan jest fachowcem, więc ja nie będę się panu wtrącała. Proszę tylko, żeby oszczędzał pan miejsce, bo łazienka, jak widać, jest mała – powiedziałam. 
- Zrobi się. Gzymsik będzie na szerokość rury - zapowiedział hydrauluk.
Ustaliliśmy, że za 1000 zł polskich pan wykona usługę, a pracę zacznie następnego dnia. Dałam panu 400 złotych zaliczki na materiały i cała szczęśliwa wróciłam do domu. Następnego dnia przyszedł syn hydraulika i zaczął kuć, wiercić i skręcać. Dwa popołudnia później (robił tylko popołudniami) poszłam zobaczyć postęp prac i z lekka wyrwało mnie z butów. Nie z zachwytu, broń Boże. Spojrzałam i co zobaczyłam? Po otwarciu drzwi łazienki wystarczyło zrobić dwa kroki, żeby wpaść na stojący pośrodku sedes. A jak człowiek bezmyślnie zrobił jeszcze dwa kroki, to miał szansę poobijać sobie kostki o biegnące wzdłuż przeciwległej ściany rury. Ja wiem, że z powodów gastrycznych czasem złośliwie mówiłam o sobie per „królowa sedesu”, ale nigdy nie miałam zapędów, żeby na środku łazienki wystawić sobie tron. A tu proszę, pan hydraulik zdecydował za mnie. Kiedy, już przestałam wytrzeszczać oczy i domknęłam usta, zwróciłam się do fachowca. 
- Proszę pana dlaczego ten sedes stoi na środku i jest odsunięty (40 cm) tak bardzo od ściany? Dlaczego te rury na przyłącza do zlewu i pralki też są odsunięte ? - pytałam dociekliwie. 
- No bo ma być gzymsik – zadeklarował fachowiec, a właściwie syn fachowca. - Sama pani się zgodziła – dobił mnie celnie. 
No fakt, zgodziłam się na gzymsik, ale tylko ten konieczny, który miał ukryć wyprowadzenie z pionu rury do sedesu. Poza tym, ten pieprzony gzymsik miał zajmować maksymalnie 20 cm od ściany i miał być pojedyńczy. O pozostałych gzymsikach nie było mowy. Syn fachowca z lekka się strapił, ale ja nie ustępowałam. - Proszę pana, tak nie może być. Dlaczego nie wkuł pan tych rur w ścianę? - drążyłam temat. 
- No, bo gzymsik – powtarzał jak mantrę. Ale jak pani nie chce – zreflektował się nagle – to ja mogę wkuć te rury, ale to będzie kosztowało dodatkowo 300 zł. - Dobrze, niech pan kuje, zapłacę – powiedziałam zrezygnowana, chociaż wykucie paska o długości niecałych dwóch metrów i szerokości pięciu centymetrów 
za 300 zł wydało mi się ceną dość wygórowaną.

Wieczorem ściągnęłam na oględziny Ślubnego  i tym samym zapewniłam sobie atrakcji ciąg dalszy. Artur obejrzał robotę fachowca i dawaj wydziwiać, że takiej fuszerki to on dawno nie widział, że kogo ja wynajęłam i dlaczego zgodziłam się dopłacić trzy stówy za coś, co nie wykraczało poza zakres wstępnej umowy. Miał rację, ale co z tego? Chciałam jak najszybciej zrobić hydraulikę, bo zbliżał się termin u glazurnika, więc nie było wyjścia – płacz i płać. 
 - Zamiast się wymądrzać, pomyśl co z tym zrobić - powiedziałam wskazując na ciągle stojący na środku sedes. 
- No co zrobić? Trzeba trochę skuć ścianę i dopiero wtedy wyprowadzić rurę z pionu. Facet chciał ułatwić sobie robotę, więc zrobił obejścia przy pomocy kolanek i dlatego sedes wyskoczył ci na środek łazienki - opiniował Ślubny. 
Znam się na hydraulice, jak wilk na gwiazdach, więc nie nie pozostało mi nic innego, jak założyć, że Ślubny wie co mówi. 
- To zadzwoń do hydraulika i mu to powiedz – zaproponowałam. 
- To ty go wynajęłaś, więc nie będę się wtrącał – odpowiedział, ale jak zobaczył mój wzrok, to sam sięgnął po telefon. I miał szczęście, bo jeszcze chwila i zostałabym wdową. Niestety fachowiec nie był uprzejmy odebrać telefonu i pomimo wielu prób ciągle nie było z nim kontaktu. Remont leżał, a ja leżałam i kwiczałam. Szukając pomocy zadzwoniłam do znajomej, która pomogła znaleźć fachowca. Pani Maria znowu stanęła na wysokości zadania i zaalarmowała dewelopera, który skontaktował się z hydraulikiem. Skutek końcowy był taki, że hydraulik wreszcie oddzwonił i raczył przybyć, żeby wybić mi z głowy pretensje i zainkasować pieniądze za usługę. Ale tym razem nie dałam sobie zamydlić oczu jego fachowością i powtórzyłam kropka w kropkę, co mówił Ślubny. Hydraulik zmiękł i zamiast dalej mi truć o gzymsikach wziął się razem z synem (dotychczas jedynym wykonawcą fuszerki) za rozbieranie kunsztownie poklejonych kolanek i skucie kawałka ściany. Następnego dnia robota była skończona. Pozostało tylko zapłacić za usługę i odebrać klucze. Nie mogłam tego zrobić osobiście, bo strzyknęło mi coś w kręgosłupie i byłam chwilowo unieruchomiona. Wysłałam więc Ślubnego, żeby zakończył sprawę i też miał jakieś zasługi na polu remontowania naszego nowego domu. Po powrocie Ślubny zakomunikował, że do umówionej kwoty (1300 zł) dopłacił fachowcowi jeszcze 130 zł. 
- Za co te pieniądze? - spytałam. 
- Ten starszy pokazał mi rachunek na klej i rurę do odpływu. Wiesz oni chcieli, żebym zapłacił im jeszcze 100 zł za to, że zlikwidowali te kolanka, ale się nie zgodziłem – powiedział. 
I co? Dogadałeś się z nimi- spytałam. 
- Nie. Wkurzyli się, bo powiedziałem, że nie będę im dodatkowo płacił, za to że poprawiali po sobie spapraną robotę - wyjaśnił. - Na koniec ten starszy nawyzywał mnie od złodziei. 
- Jak to? - zdziwiłam się. 
- Normalnie, krzyknął mi w drzwiach – złodzieje! - To powiedziałem, że panowie już mi się przedstawiali, więc drugi raz nie ma potrzeby – skończył relację.

I to mógłby być koniec przepychanek z hydraulikami, ale niestety nie był. Najpierw hydraulik poskarżył się deweloperowi, że klient, do którego ten go wysłał, nie zapłacił całej kwoty za usługę. Następnie deweloper z własnej kieszeni dał hydraulikowi stówę i zadzwonił do mnie, bo kiedyś byliśmy znajomymi z pracy. Wyjaśniłam jak wyglądała sytuacja, że hydraulik wyręczył się synem, który zrobił fuszerkę Jednak deweloper wolał stracić stówę niż narazić się fachowcowi. Znajoma, która wymogła na deweloperze pomoc w moim remoncie, czuła się nieswojo, więc oddała stówę deweloperowi. Mnie było bardzo niezręcznie wobec znajomej i dewelopera, więc poczuwałam się do wyrównania im strat. Fachowiec był górą, bo zagrał nam wszystkim na nerwach, ale nic go to nie kosztowało.

Jak się komuś wydaje, że to koniec tej historii, to jest w błędzie. Minęło dwa miesiące. Glazurnik położył glazurę, zamontował prysznic i deszczownicę. I wtedy Ślubny zauważył na ścianie przylegającej do łazienki zaciek. Ściana była wyraźnie mokra. Podsuszona plama nabierała wody, gdy tylko korzystało się z prysznica. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy problemem nie jest wadliwie zainstalowany prysznic. Zadzwoniłam po fachowca. Przyszedł, sprawdził prysznic i żadnej usterki się nie dopatrzył. Kiedy opowiedziałam mu o problemach z hydraulikiem postanowił sprawdzić stan przyłączy. Żeby nie skuwać glazury odkuł ścianę od strony pokoju. I bingo! – w miejscu przyłącza do prysznica ciekła woda. Okazało się, że syn hydraulika nie założył porządnej izolacji i pod wpływem ciepłej wody wszystko się rozszczelniło, stąd mokra ściana. Fachowiec naprawił wadę, zakleił dziury, wygładził ścianę, a mnie zostało tylko za to zapłacić. Mam umowę, którą podpisałam z hydraulikiem, mam świadka, który poprawiał fuszerkę, mam zdjęcia rozkutej ściany, ale nic z tym nie zrobię. Dlaczego? Ano dlatego, że po pierwsze primo, szkoda mi nerwów i czasu. Po drugie primo, nie chcę robić nic co komplikowałoby sprawę znajomej i deweloperowi, bo ci ludzie chcieli mi pomóc, a ja to doceniam. Dlatego pan hydraulik może spać spokojnie.

I to by było tyle. Na dzisiaj, bo mówiłam prawdę, że mogłabym napisać książkę z remontem w tytule. Książka dla czytelników niebędących świadkami mojej remontowej martyrologii może nie byłaby ciekawa, ale na pewno długa.


środa, 13 maja 2020

Pierwsza wiosna w moim nowym domu i wspomnienie starego remontu



W ubiegłym roku przeprowadziłam się do nowego domu i zaczęłam od nowa urządzać swoje cztery kąty. Na myśl o remoncie cierpła mi skóra, ale wiadomo, jak się chce mieć lepiej, to czasem trzeba trochę pocierpieć. Jak trzeba, to trzeba. Ja zgodna kobita jestem, więc zaczęłam remont i wzięłam się za pakowanie manatków. Nie jest łatwo spakować w tobołki 35 lat życia, ale jeszcze trudniej jest ogarnąć fachowców. Dotychczas wszystkie remonty robiliśmy wespół w zespół z moim Ślubnym, ale nie tym razem. Ani on ani ja nie mamy już do tego zdrowia. Chcąc nie chcąc – zostali fachowcy. Remontowa story w wykonaniu fachowców była tragikomiczna, ale jakoś nie było mi bardzo do śmiechu. Szczególnie, że Ślubny cierpiał niewymownie, że obce chłopy pieprzą robotę w jego chałupie. A wiadomo, jak chłop cierpi, szczególnie niewymownie, to nie ma siły, żeby wszystko co w okolicy nie odczuło rozmiarów jego cierpienia. Najczęściej w okolicy chłopa znajdowałam się ja, więc co użyłam to moje. Kiedyś, gdy głównym fachowcem od remontów był Ślubny, żartowałam, że jak nic zostanę św. Barbarą Męczennicą od remontów, bo robienie za pomocnika domowego fachowca było bardzo wyczerpujące. Teraz wiem, że może być gorzej. Oprócz upierdliwych fachowców można jeszcze dostać w bonusie niezadowolonego pana domu, który w nic się nie wtrąca (hahaha), ale wszystko ocenia. A oceniać było co, bo wszystko co mogło pójść źle, tak właśnie szło. Książkę mogłabym o tym napisać, ale jeszcze nie dziś. Ja nie Hitchcock, żeby zaczynać od katastrofy poprzedzającej kolejną katastrofę.

Na początek zacznę łagodnie historyjką z zamierzchłych czasów, jak to ze Ślubnym robiłam remont i pochwalę się widokiem z okna mojego nowego mieszkania. Ciąg dalszy remontowych zmagań opiszę później. 
 
* * *
 

Moja kuchnia od dawna wymagała remontu, ale odkładałam ten remont najdłużej jak mogłam. Po pierwsze, remont sam w sobie nie jest niczym przyjemnym, po drugie, remont robiony z moim mężem, to droga przez mękę. 
Artur ma wykształcenie matematyczne, duszę poety a w kwestii udowadniania swojej męskości jest upierdliwy jak młot pneumatyczny. I nic nie mogę na to poradzić, że dla mojego męża bycie męskim jest równoznaczne z byciem samowystarczalnym. Koleżanki bardzo mi zazdroszczą, że Artur potrafi wszystko zrobić, ale nie wiedzą, jaką cenę płacę za posiadanie osobistego fachowca od wszystkiego. Faktem jest, że ile razy wspólnie odnawiamy mieszkanie, tyle razy boję się, że z własnej inicjatywy zostanę wdową. Chętnie powierzyłabym wykonanie remontu fachowcom, ale Artur na najmniejszą sugestię na ten temat wpadał w święte oburzenie i grzmiał jak ksiądz na ambonie – Zastanów się kobieto. Czy ja jestem głupi, żeby płacić za coś, co mogę zrobić sam? Nie mówię, że nie możesz, ale przy ostatnim remoncie mało się nie pozabijaliśmy, więc może… – oponowałam nieśmiało. Ale nie dokończyłam, bo po minie Artura było widać, że upór w kwestii wynajęcia fachowca grozi rozwodem. Cóż, mój mąż jest typowym zodiakalnym baranem a jak się na coś uprze, to baranem jest nie tylko ze względu na datę urodzin. A, że ktoś musi być mądrzejszy, to padło na mnie. Ustąpiłam i chciał nie chciał, zaczęliśmy remont.

W planach mieliśmy skucie starej glazury i terakoty, położenie nowych płytek, pomalowanie ścian i zawieszenie szafek. Z nieznanych mi przyczyn, Artur na czas remontu wyłączył mózg a postawił wyłącznie na mięśnie. Widocznie jako prawdziwy mężczyzna nie potrafił robić dwóch rzeczy jednocześnie, więc albo robił, albo myślał. Wszystko zaczynał od końca, ale oczywiście nie dał sobie nic powiedzieć. Zamiast opracować kolejność działań, zaczął od kompletnej demolki. Zdjął kuchenne szafki i wstawił je do pokoju. Dlaczego te szafki mają stać w pokoju? – zapytałam zirytowana. No wiesz, ten gość który miał je zabrać na razie ich nie odbierze – spokojnie odparł Artur. I zanim zdążyłam się oburzyć i zaprotestować, Artur rzucił się do skuwania kafelków. Gdy kuchnia przypominała gruzowisko, mojego męża nagle olśniło. O kurcze! – powiedział do siebie - nie bardzo pamiętam, jak trzeba kłaść płytki. Jak to nie pamiętasz, przecież już kładłeś kafelki? - zapytałam zdziwiona. - Spokojnie, nie żołądkuj się – mruknął, po czym rozsiadł się na środku wybebeszonej kuchni, zapalił papieroska i popijając kawusię zaczął czytać poradnik: „Jak układać terakotę”. Tak minął nam pierwszy dzień remontu. Drugiego dnia Artur oznajmił głosem odkrywcy – Ta podłoga jest cholernie krzywa. Bez dużej poziomicy nic nie zrobię. Poziomicy oczywiście nie przygotował, więc mieliśmy akcję „poziomica”. Artur obdzwaniał wszystkich znajomych w poszukiwaniu poziomicy a przy okazji prowadził towarzyskie pogawędki. Zagajał co słychać, skarżył się że musi robić remont, więc licznik bił, czas uciekał, a mnie trzęsła cholera. Pod wieczór, bingo, znalazła się poziomica. Artura odwiedził kolega (właściciel poziomicy) i obaj panowie, siedząc na gruzach mojej kuchni, prowadzili towarzyską rozmowę. Mąż zaserwował kawusię, bo ja nie zaproponowałam żadnego poczęstunku w nadziei, że kolega nieugoszczony szybciej sobie pójdzie. Niestety, mój brak obycia na nic się zdał, bo kolega wyszedł dopiero po trzech godzinach. Po wyjściu gościa, ślubas stwierdził – Już za późno, żeby zaczynać robotę, to ja sobie trochę poczytam. Jak powiedział, tak zrobił. Tym razem książka miała tytuł „Umysł początkującego” i dotyczyła medytacji, a jedną z medytujących była jakaś „siedząca żaba”. Artur skupiał się na swoim rozwoju duchowym, a ja, coraz bardziej wątpiąca w jego umysł, czułam się tak, jakbym osobiście jadła tę medytującą żabę. Trzeciego dnia walczyliśmy o poziom. Oczywiście, poziom naszej podłogi, bo wszystkie inne rzeczy postawione były w pionie, tyle, że na głowie. Całą wylewkę muszę zrobić od nowa – zakomunikował Artur. Daj spokój – powiedziałam - nic się nie stanie, gdy podłoga będzie trochę krzywa, a robienie od nowa wylewki, to dodatkowy koszt i kłopot. Niestety, Artur nadął się, spojrzał na mnie jak na kretynkę i stwierdził - Ja robię porządnie, albo wcale. Nie miałam wyjścia, żeby go nie zabić, musiałam się ewakuować. Gdy wróciłam wieczorem, na podłodze kuchennej leżała cementowa maź, a dumny Artur już od progu zachwalał swoje dzieło – Patrz, jak mi pięknie wyszło. Nie widziałam powodu do zachwytu, więc bez słowa wzięłam się za przygotowanie kolacji. Przy okazji, żeby coś znaleźć bawiłam się w grzybiarza, bo w jednym pokoju miałam całe wyposażenie pokoju wypoczynkowego, dwa komplety kuchenne, o lodówce i różnych narzędziach przydatnych w remoncie, nawet nie wspomnę. Przygotowanie posiłku w takich warunkach nie było łatwe, ale jak mus to mus. Gdy kolacja była gotowa, ślubas raz jeszcze zagrał mi na nerwach. Artur, chodź na kolację – zawołałam. Na noc nie będę się objadał, bo to niezdrowo – odpowiedział i poszedł do łazienki. Biorąc prysznic, śpiewał sobie na całe gardło a ja nawet nie miałam jak „popyszczyć” , bo woda zagłuszała moje darcie gęby. Po 20 minutach wyszedł z łazienki, cały czyściutki i zadowolony, popatrzył na mnie przylepnie i już widziałam, co ma na myśli. W odwecie kazałam mu iść spać. Skoro nie miał apetytu na moją kolację i nie obchodzą go moje nerwy, to ja mogę nie mieć apetytu na te rzeczy. Położyłam się do łóżka, ale nie mogłam usnąć. Pół nocy obracałam się, jak kurczak na rożnie. Bałam się, że ze złości trafi mnie szlag albo co gorsze zabiję własnego męża. Za to Artur spał snem sprawiedliwego, chrapał głośno a puste ściany kuchni robiły za echo. Następne kilka dni Artur układał płytki, więc widziałam głównie jego wypięty tyłek i wysunięty język. Nie miałam pojęcia, że układanie kafelków wymaga tyle skupienia, ale widocznie wymagało, skoro Artur musiał sobie pomagać językiem a na każde moje słowo reagował warknięciem. Gdy podłoga i ściany były oklejone ceramiką przyszła kolej na powieszenie szafek. Artur szalał z wiertarką, mocując kołki tak, jakby na każdej szafce miał siedzieć słoń. To, że jego staranność była przesadna i wszystko trwało dużo dłużej niż powinno, nie miało dla niego znaczenia. Artur jest dokładny aż do bólu, a że jego dokładność boli głównie mnie, to nie jego problem. Bo, co on winien, że ja mam niezrozumiałe pretensje? Przecież, żaden fachowiec nie zrobiłby remontu tak solidnie, więc, o co chodzi? W końcu, własnymi siłami wyremontował kuchnię, a że trwało to dłużej, to przecież nie jego wina i tylko czepialska baba może tej oczywistej prawdy nie rozumieć.

Cóż, znowu musiałam wykazać się tzw. kobiecą mądrością. Uznać, że od mężczyzny nie można za wiele wymagać i cieszyć się z tego co mam. Koleżanki podziwiają moją „nową kuchnię” i wciąż są pełne podziwu dla mojego „starego” męża, więc mówię sobie - wszystko dobre, co się dobrze kończy. I tego będę się trzymać. A mam inne wyjście? Coś mi się wydaje, że nie.

I na dzisiaj to by było na tyle. 


Leżę w łóżku i patrzę

Wyglądam przez okno i to widzę




sobota, 9 maja 2020

Historie sąsiedzkie. Jak zostałam Żydówką

Opowiadałam już tę historię na zaprzyjaźnionym blogu, ale, że lubię się powtarzać, opowiem jeszcze raz.




Mam sąsiadkę, która jest wyznawczynią pisowskiej sekty, a oprócz tego jest najgorliwszą ze wszystkich katoliczek zamieszkałych w naszym bloku. Świeci tym katolicyzmem po oczach i obnosi się ze swoją świętością jak pawian z czerwoną dupą. Także nie da się tego nie zauważyć. Odkąd ukochana przez nią partia PiS wygrała wybory, w sąsiadce nieustająco rośnie duma. Jakby mogła to by głowę nosiła na kiju, żeby odróżnić się od całej reszty gorszego sortu. Jak wszystkim powszechnie wiadomo (jak ktoś jeszcze nie wie, to teraz się dowie), ja na ogół jestem grzeczna i bez potrzeby nie czepiam się ludzi, a takich jak sąsiadka zwłaszcza. Lubię lubić ludzi, ale niestety nie wszystkich lubić się da. Dlatego, póki mogę, niektórych omijam. Jednak mieszkając w jednym bloku, trudno na siebie nie wpadać. Na dodatek widywałam się z sąsiadką również w kościele, do którego obie chodziłyśmy. Z niewiadomych mi bliżej względów, sąsiadka uznała, że my nie tylko parafianki, ale też najlepsze koleżanki. Z tego względu, jak tylko zobaczyła mnie na horyzoncie, to wyrywała co sił w nogach, żeby mnie dogonić i sobie pogadać. I rzeczywiście, sobie gadała, bo ja najczęściej w żaden sposób nie przerywałam jej słowotoku. To, co miała do powiedzenia było nudne i irytujące, ale wygodniej mi było nie włączać się do rozmowy. Co ciekawe sąsiadka moje milczenie brała za aprobatę i bez oporów robiła przy mnie za krynicę mądrości, światło światłości i mentora od spraw ostatecznych. Pierwszy zgrzyt w naszym sąsiedzkim tandemie miał miejsce, gdy na naszej klatce zamieszkał Afrykanin. Chłopak był bardzo sympatyczny i cały w uśmiechach. Posturę miał mikrą i urodę bardzo nienachalną.  A zamieszkał z naszą sąsiadką piękną, rudowłosą dziewczyną. Sąsiadka Danuta nie mogła tego przetrawić i przy pierwszej okazji sprzedała mi swoje oburzenie. 
- No wie pani co, gdzie ta dziewczyna ma oczy? Jak można tak z Murzynem jakby nie było naszych chłopców. I pewnie bez ślubu się tam kotłują. Jeszcze jakąś chorobę nam przywlecze - gdakała cała w niezdrowych rumieńcach. 
- A ja to chętnie bym spróbowała, jak to jest z takim egzotycznym chłopem – rzuciłam zaczepnie. 
Sąsiadkę zatkało do tego stopnia, że zamilkła, usiłując złapać kontakt z rozumem, a ja w tym czasie zdążyłam się bezpiecznie oddalić. Drugi raz podpadłam sąsiadce Danucie, gdy krótko przed ostatnimi wyborami, wzięła się za nawracanie mnie na wiarę w jedynie słuszną partię. Dorwała mnie w drodze do domu i dawaj sprzedawać radiomaryjne mądrości, że wszystkiemu oczywiście winna żydokomuna, która razem z gejami niszczy katolicką Polskę i tylko pisowski rząd może ocalić Polaków. 
- Rozumie pani, to jest ostatnia szansa, żeby wyrwać z polskiej ziemi te żydowskie chwasty? Wie pani, żydostwo specjalnie popiera te „dżendery”, żeby się Polacy nie rozmnażali? - grzmiała jak dupa po grochówce. 
Ja jestem cierpliwa, ale ta baba wykorzystała już wszystkie zasoby mojej cierpliwości. Jak słyszę te rasistowskie i ksenofobiczne gadki tzw. prawdziwych Polaków, którzy oczywiście, Boże broń, nie są antysemitami, to aż się we mnie gotuje. Wstyd mi, że w Polsce nienawiść rasowa jest nie tylko tolerowana, ale wręcz popierana. Dlatego zmieniłam na chwilę pochodzenie i zaatakowałam sąsiadkę. 
- Pani Danusiu niech pani nie mówi takich rzeczy o Żydach, bo ja jestem z pochodzenia Żydówką – powiedziałam z wolna cedząc słowa. 
Danuta wybałuszyła oczy jednocześnie otwierając usta. 
- Słuuuchamm – jęknęła z niedowierzaniem. Ale za chwilę jej prawomyślna katolicka natura przyszła jej z odsieczą. - To niemożliwe, przecież pani chodzi do kościoła – powiedziała stanowczo. 
- No ja chyba lepiej wiem kim byli moi przodkowie – odpowiedziałam. Zdziwiłaby się pani ilu jest Żydów wśród katolików – dodałam mściwie, bo już oczami wyobraźni widziałam, jak biedna Danuta zamartwia się, że nigdzie nie może się czuć bezpiecznie i wśród swoich. 
Skutek tamtej rozmowy jest taki, że sąsiadka Danuta już mnie nie zaczepia i raczej mnie nie lubi. Ja natomiast z wrodzonej złośliwości stosuję wobec niej taktykę zwaną przeze mnie „zabij dziada dobrocią” i mówię jej dzień dobry. Jak ta kobiecina potrafi szybko chodzić, żeby tylko uniknąć mojego powitania. Jednak muszę przyznać, że jak nie uda się jej mnie ominąć, to z bólem i przez zęby, ale jednak na moje dzień dobry odpowiada. 
I na dzisiaj to by było na tyle.

Obrazek znaleziony w sieci.