Szukaj na tym blogu

piątek, 2 października 2020

Jan Wołek w roli głównej

Za oknem pochmurno i od czasu do czasu pada drobny deszcz. W taką pogodę dobrze jest posiedzieć w domowym ciepełku i powoli ogarniać codzienność. Ja prasuję. Mąż naprawia laptopa. Na kuchence podskakuje garnek z ukraińskim barszczem. A w tle lecą piosenki z tekstami Jana Wołka. Wołek to tekściarz ze starej, dobrej szkoły. Potrafi zmieścić w piosence cały felieton. Słuchałam muzyki wespół w zespół z mężem i oboje przy tym trochę skisnęliśmy. Chociaż minęło tyle lat, to niektóre piosenki wciąż takie aktualne. Smutne to, bo dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby te teksty straciły na aktualności. Milej byłoby tylko powspominać, ale niestety, ciągle jemy tę żabę. Zresztą same posłuchajcie. 


 
Na koniec "Mały testament" w wykonaniu autora tekstu, bo Jan Wołek także śpiewa. W ogóle jest obdarzony wieloma talentami. Oprócz tekstów piosenek, pisze  jeszcze wiersze, jest autorem książek. Maluje też klimatyczne obrazy. Jeżeli nie znacie tego artysty, to bardzo polecam zapoznać się z jego twórczością. Fajnie się go słucha i  dobrze się przy nim myśli.
 
 

I na dzisiaj to by było na tyle.

środa, 30 września 2020

Walka o drogę. Ja kontra stetryczały dziadek

 

Kto mnie zna, ten wie, że po mnie wszystkiego można się spodziewać, szczególnie ostatnio. Grzeczna to ja już byłam. Na starość mi przeszło. I mówiąc szczerze, to nie żałuję, bo jak to mówią:"Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam gdzie chcą." Dlatego jako niegrzeczna, stara dziewczynka chodzę swoimi drogami i nic nikomu do tego, którą drogę wybiorę. Tak też było tym razem i to nawet dosłownie. Wracałam ze spaceru z kijkami na tzw. ostatnich nogach. Trochę za daleko się wypuściłam i marzyłam już tylko o tym, żeby jak najszybciej dojść do domu. A tu na drodze do spełnienia marzeń stanął mi dziadek

 
Dziadek siedział sobie na ławce, która nie całkiem przez przypadek stała obok ścieżki wydeptanej przez krnąbrnych mieszkańców osiedla. Tytułem wyjaśnienia powiem, że zarząd mojej spółdzielni zlikwidował alejkę, która prowadziła do bloku z tak newralgicznych punktów osiedla jak przystanek autobusowy, sklep, parking. Dlatego niepokorny naród w miejsce zlikwidowanej alejki wydeptał sobie ścieżkę. Wielokrotne wysiewanie trawy i postawienie ławki również nie pomogło. Trawa była regularnie deptana, a ławka przesuwana pod krzewy. Nie wiem, co szanowny zarząd miał na myśli, ale gdzie mieszkańcy mają zarząd, nie trudno  było się domyślić. Jednak jest w narodzie całkiem sporo jednostek, które przejawiają ogromny zapał do wychowywania innych i wystarczy tylko dać im pretekst a już działają. I właśnie na takiego dydaktycznie usposobionego dziadka niechcący trafiłam. 
- Czego po trawie łazi? Ślepa jest? Pisze szanuj zieleń?
Czytać nie umie? - wychrypiał dziadek, przytupując dla wzmocnienia wypowiedzi szpotawymi nóżkami. 
- Słucham? - powiedziałam zaskoczona, bo wyrwał mnie ze skupienia skierowanego na doczołganie się ostatkiem sił do domu.
- Niech nie słucha, niech się patrzy! - huknął, komicznie wykrzywiając przy tym usta i mało brakowało a wyplułby sztuczną szczękę, która w jego ustach żyła swoim życiem.
- Ma pan rację. Jak tak na pana patrzę, to od razu widać, że słuchanie pana to strata czasu - powiedziałam  i ruszyłam przed siebie. Ale nie doceniłam tetryka, któremu mój brak posłuchu tak bardzo się nie spodobał, że postanowił w celach edukacyjnych użyć laski i zagrodził mi przejście.  Konieczność nagłego zatrzymania się i podstawiona laska spowodowały utratę równowagi przez moją niesubordynowaną osobę, więc jak długa  poleciałam na dziadka.
- Gdzie się głupia babo pchasz?! - wrzasnął dziadek, gdy ja ze wszystkich sił starałam się złapać pion. Kiedy już mi się to udało i stanęłam dobrze na nogach, chciałam jak najszybciej oddalić się od dziadka, bo śmierdział starym potem, naftaliną i czosnkiem. Ale sklerotyczny muszkieter wymachiwał laską jak szpadą. I tego już było dla mnie za wiele.
- Uważaj stary dziadu, bo ty masz tylko jedną laskę, a ja mam dwa kije - krzyknęłam agresorowi wprost do aparatu słuchowego tak, że aż go trząchnęło. Po czym z gracją się oddaliłam, bo dziadka zatkało, a ja nagle odzyskałam siły. Mamroczący dziadek dochodził do siebie na ławce głośno krzycząc. Przy wejściu do bloku mijałam się z młodą sąsiadką, która grzecznie przepuściła mnie w drzwiach. Na półpiętrze wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, jak dziadek wymachując laską coś do niej pokrzykuje, bo ona również poszła ścieżką. Jak tak dalej pójdzie, to dziadka ze złości szlag trafi albo ktoś ręcznie wybije mu z głowy jego wychowawcze zapędy. Dziadek nie mieszka w naszym bloku, więc nie ma żadnego interesu, żeby napadać na ludzi, że mu trawnik depczą. Jednak dla zgorzkniałego tetryka nie ma nic przyjemniejszego nad psucie humoru innym, więc psuje. Nie wiem, co zrobię następnym razem jak się na niego natknę, ale na pewno będę się trzymała na odległość kija. I na dzisiaj to by było na tyle.

poniedziałek, 28 września 2020

Kwiaty dla pani mam

 

Większość kobiet lubi dostawać kwiaty. Ja też lubię. Jednak nie wymagam od męża, żeby wręczał mi kwiaty aż tak oryginalnie jak ten pan ze zdjęcia. Nie wymagam, bo dobrze mężowi życzę i nie chcę go odwiedzać na oddziale ortopedii miejscowego szpitala. Poza tym, jak się za wiele oczekuje, to można się nie doczekać. A ja mam bardzo pragmatyczne podejście do życia, więc najbardziej chcę tego, co mam szansę dostać. Ale przyznaję, że na tego pana ze zdjęcia bardzo przyjemnie popatrzeć. No i proporcje się wyrównują, bo zazwyczaj to kobiety stają na głowie, żeby się przypodobać  mężczyźnie. A moim skromnym zdaniem, kobiety całkiem niepotrzebnie tak się starają, bo mężczyzny psuć nie trzeba. Mężczyzna potrafi się popsuć sam, więc pomaganie mu w psuciu się jest zupełnie bez sensu. Wiem, co mówię, bo ja mojego męża nie psuję, a on i tak coraz bardziej zepsuty.

 

 

Tak się zastanawiam, czy pan te różyczki obskubał z kolców zanim je sobie wetknął w tak newralgiczne okolice męskiego ciała. Bo jak nie, to strach się bać. Co kobiecie po kwiatkach, jak mężczyzna uszkodzony? No raczej niewiele albo nawet nic. Chyba że ten pan wcześniej mocno narozrabiał to wtedy nich się pokłuje i niech go boli.

Wracając do mojego podwórka, to muszę pochwalić mojego męża, bo często daje mi kwiaty i zazwyczaj bez okazji. Na przeprosiny kwiatów nie dostaję, bo u nas burze są zjawiskiem jednego dnia, a nawet kilku godzin, więc trudno byłoby logistycznie zorganizować kłótnię, kwiaciarnię i przeprosiny. A my obydwoje mamy awersję do "trudno", więc praktykujemy przepraszanie się bez kfiotecków. 

Ostatnio zrobiłam się strasznie praktyczna, więc pomyślałam, że powinniśmy przejść z kwiatów ciętych na doniczkowe. Jak już pomyślałam, to chciałam szybko podzielić się tą myślą z mężem i przy okazji  zapunktować, że jestem taka praktyczna. W końcu czymś trzeba sobie na te kwiatki zasłużyć.

- Wiesz, następnym razem jak będziesz chciał kupić mi kwiaty, to wybierz kwiatek w doniczce. Taki doniczkowy dłużej postoi i w domu będzie więcej zieleni - zaproponowałam.

- Nie. Wolę cięte - powiedział, czym bardzo mnie zdziwił. Bo jak to tak, skoro kwiatki mają być dla mnie, to chyba ja powinnam decydować jakie chcę.

- Dlaczego nie?

- Bo wolę cięte. 

- ??? 

- No co tak patrzysz? Ty się strasznie wojownicza ostatnio zrobiłaś, więc nie będę ryzykował, że jak ci w czymś podpadnę to dostanę doniczką w łeb - popisał się zapobiegliwością mój małżonek.

- No wiesz - żachnęłam się za obraźliwe posądzenie, że miałabym w męża mojego jedynego rzucać kwiatkami w doniczkach. Poza tym, jaka to różnica, czy dostanie w łeb doniczką czy wazonem? Żadna. Ale przecież on musi zawsze postawić na swoim, to cały mój mąż. Nie chciałam się kłócić, więc temat  jakie mam dostawać kwiaty pozostał na razie otwarty. Jednak, żeby nie miał za dobrze, sama kupiłam sobie kwiat doniczkowy cudnej urody. A on niech się zastanawia, czy się przypadkiem nie zbroję. I na dzisiaj to by było na tyle.

Zdjęcie pana złowione w sieci,
zdjęcie kwiatka sfotografowane w domu.


 

piątek, 25 września 2020

Forrest Gump

Kilka dni temu trafiłam na informację, że 17 września zmarł Winston Groom amerykański pisarz, autor Forresta Gumpa.  Film, którego scenariusz powstał na podstawie tej  powieści, oglądałam kilka razy i ani razu się nie nudziłam. Książki jednak nie czytałam. Sięgnęłam po nią dopiero teraz, ale za to w ekspresowym tempie. I nie wiem, co lepsze - książka czy film. Różnic pomiędzy scenariuszem filmowym a książką jest dość dużo, ale dzięki temu jest jeszcze ciekawiej. Jeżeli nie czytałyście, to bardzo polecam, bo czyta się szybko, łatwo i bardzo przyjemnie. Szczególnie, jak ktoś, tak jak ja, lubi sobie pofilozofować przyglądając się codzienności. Świat oglądany oczami głównego bohatera  jest splotem przedziwnych okoliczności i absurdalnych zdarzeń, a wszystko podlane historycznym sosem. Życiem Forresta rządzi przypadek, ale gdy śledzimy, co za sprawą tego przypadku się dzieje, to nie mamy wątpliwości, że w życiu nie ma przypadków. Chcemy czy nie, nasze życie jest konsekwencją naszych wyborów.  Forrest Gump często powtarza, że jest tylko idiotą, ale podejścia do życia mógłby nauczyć wiele osób z dużo wyższym ilorazem inteligencji.  Rzucony w wir życia i historii wybiera to, co najcenniejsze: miłość, przyjaźń, wytrwałość w dążeniu do celu, szacunek i życzliwość dla innych. Nie daje się omamić mamonie, lekceważy splendor i blichtr. Historia opowiedziana przez Winstona Grooma wzrusza i bawi, ale też skłania do refleksji nad kondycją ludzkiego życia. Uczy, że "Życie jest jak pudełko czekoladek - nigdy nie wiesz, co ci się trafi.", ale żeby trafiło się coś fajnego  trzeba się postarać. Dobrze by było starać się tak mocno jak robił to Forrest Gump. I na dzisiaj to by było na tyle.


wtorek, 22 września 2020

Znowu się powtarzam, że trzeba siebie lubić

Życie kołem się toczy i do ważnych spraw wracamy nie raz i nie dwa. A to jaki mamy stosunek do siebie i czy siebie lubimy, to przecież sprawa zasadnicza.
Kiedyś już poruszałam ten temat. Jak ktoś ciekawy TU jest link do archiwalnego posta.
Wtedy też byłam poruszona rozmową ze znajomą. Wracam do tematu, bo sprawa miała wczoraj ciąg dalszy.  
 
M. unieszczęśliwia się całym wachlarzem pretensji do siebie i innych.  Ludzie nie przejmują się jej wyrzutami i unikają kontaktu. A ona tyle energii wkłada w krytykowanie siebie, że nie wystarcza jej siły na jakąkolwiek zmianę. Lata mijają, a z nią jest coraz gorzej.  Bardzo to smutne, ale cóż, jak się nie chce wyjść poza schemat, to się w nim żyje. W schemacie M. ona wciąż jest niewystarczająco dobra, wciąż za mało posiada, ciągle nikt jej nie rozumie, prześladują ją wydumane choroby, źli ludzie i kulawy los. Jest samotna i nieszczęśliwa. 
 
Dzisiaj znowu zadzwoniła, bo chciała się umówić na spotkanie. Odmówiłam. Powiedziałam szczerze, że po rozmowach z nią jestem przygnębiona, zrezygnowana, mam objawy wszystkich jej chorób i nie stać mnie już na to, żeby przerabiać z nią czarne scenariusze.  Przykro mi. Siebie lubię jednak bardziej niż ją, więc niech każda z nas zajmie się sobą. Bez słowa odłożyła słuchawkę, a ja dołączyłam do całkiem dużego grona tych, którzy ją zawiedli. 
 
Było mi smutno i gniotła mnie świadomość, że odmawiam pomocy osobie w trudnej sytuacji. Ale potem przyszła refleksja, że nie jestem odpowiedzialna za życie znajomej, a za swoje i owszem. Dlatego pochwaliłam samą siebie za to, że  tak się zachowałam. Długo uczyłam się tego, żeby umieć w relacjach z ludźmi postawić siebie na pierwszym miejscu. Kiedyś tego nie potrafiłam. Moja ksywa "siostra miłosierdzia" nie wzięła się z niczego. Ale w końcu nauczyłam się lubić siebie  i wszystko stało się prostsze, a ja zostałam wredną babą. I dobrze, niech i tak będzie skoro mi z tym lepiej. Żeby uściślić, to lubię siebie tak mniej więcej. Wiadomo, więcej lubię siebie za zalety, a mniej za wady. Ale, ogólnie rzecz biorąc, saldo wychodzi mi dodatnie. Nie wiem, co będzie jutro. Może jutro trochę bardziej się zepsuję niż naprawię, a może będzie odwrotnie, ale ciągle to będę ja i ciągle będę siebie lubiła, tak mniej więcej, ze wskazaniem na więcej.  
 
A teraz pozwolę sobie wrzucić trochę dydaktycznego smrodku, mówiąc rzeczy oczywiste. No co? Lubię sobie przypomnieć czego mam się trzymać. Może ktoś oprócz mnie też skorzysta z tego przypomnienia.  Po pierwsze, jak nie lubimy siebie, to nie umiemy też prawdziwie polubić innych, ponieważ ci inni też mają zalety jak i wady. Po drugie, lubiąc siebie, lepiej o siebie dbamy zaś nadmierna krytyka skupia naszą uwagę na naszych ograniczeniach w sposób, który utrudnia wykorzystanie szans jakie niesie życie.  Po trzecie, lubienie siebie i docenianie wszystkiego co w nas dobre to nic złego, a fałszywa skromność to naprawdę żadna cnota, więc nie ma po co tak o nią zabiegać.  Dlatego jeżeli chce się żyć szczęśliwie, to najpierw trzeba lubić siebie w obecnej wersji, żeby móc stać się w przyszłości lepszą wersją siebie. Ja tak robię i każdemu polecam, bo tak łatwiej się żyje. 
 
M. jeżeli czytasz te słowa, to proszę daj sobie szansę i wyjdź poza swój stary, wyniszczający schemat.

W prezencie zostawiam Wam lekki wierszyk Jolanty Miśkiewicz z tomiku „Obierz mnie jak cebulę” I na dzisiaj to by było na tyle.
 
* * * * * * * * * * * * * * * * * *
Obierz mnie jak cebulę –
Następna warstwa jest śliczna!
Nie puszysta, nie gruba –
Po prostu apetyczna.

Obieraj skórkę po skórce
Aż się do sedna dostaniesz.
Te zmarszczki są mimiczne,
Nie zwracaj uwagi na nie!

Zdejmij łupinkę uporu
I warstwę niepewności
A ja ci za to zapłacę
Złotą monetą miłości.

Obierz mnie jak cebulę,
Co z wierzchu, to się nie liczy.
Piękna sylwetka jest wewnątrz –
Coś we mnie głośno krzyczy!

Mówisz, że mam piękne oczy,
Które patrzą tak czule.
Przekonaj się jaka jestem
I obierz mnie jak cebulę.