Szukaj na tym blogu

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 21 maja 2020

Miała być czarna komedia. Nie uśmiałam się, ale film polecam



















Obejrzałam właśnie na HBO GO film „Litość” w reżyserii Babisa Msrkidisa. Jest to historia 45 letniego prawnika, którego żona zapadła w śpiączkę. On jest raczej typem hermetycznie zamkniętego introwertyka, który nawiązuje bliższe relacje z ludźmi, dopiero wtedy, gdy ci okazują mu współczucie i życzliwość po wypadku żony. Dostęp do własnych uczuć i zainteresowane obcych ludzi podoba mu się do tego stopnia, że gdy żona zdrowieje główny bohater traci sens życia. Okazuje się, że bez tragedii on znów staje się przezroczysty, nikt się nad nim nie lituje, nikt o niego nie zabiega. A on zostaje ze swoim wewnętrznym smutkiem, ze swoim wewnętrznym dramatem, który nikogo nie obchodzi. A on tak bardzo pragnie, żeby ten smutek wylał się z niego i spowodował ludzką życzliwość i zainteresowanie.

Film był przypisany do kategorii czarna komedia, czyli gatunku, który lubię. Chociaż bardzo się starałam, niestety niczego zabawnego w filmie się nie dopatrzyłam. No chyba, że kogoś śmieszy, że można tak się zapamiętać w przeżywaniu bólu, że gdy przyczyna bólu znika, to pozostaje totalna pustka, którą bohater zastępuje zbrodnią. I wtedy znów może płakać, i znów ludzie będą mogli się nad nim litować, i znów zazna odrobiny życzliwości. Samotność głównego bohatera jest porażająca, a jego próba poradzenia sobie z nią kuriozalna i wyniszczająca.
Mnie film się podobał, ale ja uwielbiam melancholijne historie o ludziach, a o dziwnych ludziach szczególnie. I to by było na tyle.




zdjęcie z sieci

czwartek, 14 stycznia 2016

Polecam



Byłam z psiapsiółką w kinie na filmie "Moje córki krowy" wg scenariusza i w reżyserii Kingi Dębskiej.   Ta tragikomedia, opowiadająca wzruszająco i zabawnie o rzeczach ostatecznych, bardzo mnie poruszyła. Choroba, śmierć, odchodzenie najbliższych, rozczarowanie życiem, które nijak nie przystaje do naszych oczekiwań, to nie są zabawne rzeczy, a jednak Dębska świetnie ubrała te mroczne tematy w śmiech.                                                                                                            Śmiałam się i wzruszałam na przemian obserwując jak każdy z bohaterów filmu mierzy się we własny sposób z cierpieniem, przed którym nie ma ucieczki. Czy chcemy czy nie śmierć jest częścią życia i każdy musi się z tym pogodzić. Film Dębskiej pomaga oswoić ten trudny temat. Pokazuje też, że życie trwa do końca, więc nawet w cierpieniu, w chorobie, z ostatecznym wyrokiem, że mamy już tego życia niewiele,  trzeba szukać tego co radosne. Urodziłeś się, więc nie ma odwrotu - musisz sprostać życiu jakie zostało ci dane i wziąć z niego tyle dobrego ile się da.                                                                                                                                                                            Podobno scenariusz powstał na kanwie osobistych doświadczeń reżyserki, więc tym bardziej należą się jej gratulacje, że  tak ciężkie doświadczenie przerobiła, mimo wszystko, na pogodny choć bardzo nostalgiczny film. Wielkie brawa dla aktorów; Agata Kulesza rewelacyjna, Marian Dziędziel poruszający, Gabriela Muskała bardzo zabawna. Bardzo polecam obejrzenie filmu, bo naprawdę warto.

czwartek, 26 lutego 2015

Takie tam dywagacje na temat Oscarów, kompleksów i kiecek

Jak duża część kochanej publisi zostałam poinformowana... że nareszcie, że nobilitacja, bo w końcu (zdaje się po 10 nieudanych próbach) mamy SUKCES – polski film dostał Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny. I dobrze. Cieszę się. Miło jak nas doceniają, szczególnie, jak jest za co. Ale. Od ekstazy jestem daleka a od hejtu, który rozlał się po sieci z w/w okazji jeszcze dalsza.

Ida” to podobno (piszę podobno, bo jeszcze nie obejrzałam) naprawdę dobry film, więc z Oscarem czy bez, jego twórcy i odbiorcy mogą być dumni i mają się z czego cieszyć. Jednak dla ogromnej rzeszy ludzi uhonorowanie filmu nagrodą zdaje się być rzeczą najistotniejszą. Trochę tego nie rozumiem. Myślę podobnie jak Agata Kulesza, która po powrocie z Oscarów powiedziała, że (tu luźny cytat) fajnie być docenionym, że bardzo się cieszy, ale jej świat nie stanął na głowie i dalej będzie robiła swoje, bo nagroda to tylko miły epizod w wykonywanym przez nią zawodzie. I o to chodzi. Agata Kulesza jest świetną aktorką i mądrym człowiekiem, dlatego o wartości jej pracy i życia nie decydują wyłącznie nagrody, popularność i przyklejane jej etykietki.

Tak sobie myślę, że Polakom wciąż trudno uwierzyć, że chociaż materialnie odstajemy od tzw Zachodu, to w dziedzinie Kultury mamy się nawet lepiej. Przecież polskie kino, szczególnie to z lat 70 i 80 ubiegłego wieku ma się czym pochwalić. Nie powinniśmy mieć żadnych kompleksów, bo mimo ograniczonych środków w Polsce powstawały obrazy, które miały znaczący udział w rozwoju sztuki filmowej. Ostatnio również kręci się sporo wartościowych filmów, ale są one jakby poza głównym nurtem, bo komercja i pieniądz rządzą. Co zrobić, takie życie, takie czasy, takie wymówki...

A co do gali rozdania Oscarów to jednak w dużej mierze targowisko próżności, na którym Sztuka stoi sobie w kąciku i patrzy co się wokół niej wyrabia. Na pewno zwróciliście uwagę, jak wiele mówi się podczas tej uroczystości kto z kim przyszedł, strój jakiego projektanta miał na sobie i kto bardziej zaszokował zaś o nominowanych filmach wspomina się niejako przy okazji i wcale nie za wiele, przynajmniej tak to wygląda w przekazach medialnych. Dlatego uważam, że „Gala Oscarów” jest takim multimedialnym maglem z życia „wyższych sfer” i tyle.

A jednak, bez wielkiej ekscytacji ale... też uległam powszechnemu trendowi i obejrzałam sobie krótką relację z tego wydarzenia. Przy okazji zwróciłam też uwagę na kiecki znanych aktorek, bo jakże by inaczej. Moje wrażenia zawarłam w opisach zamieszczonych poniżej zdjęć. Dobrze się przy tym bawiłam, czego i Wam życzę.









































Podoba mi się - elegancko, seksownie i bez zadęcia.


Ta suknia nie została najlepiej oceniona przez znawców tematu, ale mnie bardzo się podoba. Klasa, subtelność i nutka romantyzmu - to lubię.

































Hmm... dużo materiału, na którym dużo się dzieje, ale aż chce się zapytać: Gdzie żarówka, bo abażur już jest?


Fason prosty, klasyczny, ale coś jest z tą suknią nie tak - piękna aktorka zgubiła w niej talię a z daleka wygląda jakby owinęła się folią bąbelkową zabezpieczoną trzema wzmacniającymi taśmami.































No cóż, biała, bogato wyglądająca, firana z salonu, która ma robić za suknię. Scarlett O'Hara z "Przeminęło z wiatrem" też uszyła sobie suknię z zasłony, ale to była konieczność a nie chęć tworzenia kanonu. I jeszcze ten czarny pas z tyłu... aktorka prezentując kreację zdaje się mówić: Ojtam, ojtam. Siadłam i coś mi się przykleiło do... miejsca gdzie kończą się plecy.




A to suknia z gatunku "nieważne kto nosi, ważne że ekscentrycznie wygląda". Kok w stylu starej bibliotekarki średnio pasuje, ale jeżeli miało być dziwnowato, to trafione w punkt.
































Na tę suknię projektant nie żałował pięknego materiału i pewnie stąd te kosmicznie duże rękawy. Innego uzasadnienia nie widzę, bo jak dół z duży i z rozmachem, to góra powinna być dla równowagi mniej wyeksponowana, a więc skromniejsza. Niestety, tu dużo a tam jeszcze więcej dało marny efekt końcowy. Ale co ja tam wiem. Przecież nawet nie przyszłoby mi do głowy, żeby do sukni balowej włożyć hutnicze rękawice...


Można powiedzieć, że to suknia wieczorowa, ale... gdyby tak zabrać torebeczkę, bogato zdobiony pasek i zdjąć kolczyki, to właścicielka tej kreacji miałaby gustowny peniuar w pięknym kolorze. Ta druga opcja bardziej mi pasuje, więc dobranoc pchły na noc.

obrazki złowione w sieci

poniedziałek, 13 października 2014

Jak płakać to tylko ze śmiechu... bo mucha nie siada

Film Michała Poniedzielskiego pt. „Mucha nie siada”
śmieszy mnie niezmiennie od kilku lat i jest świetny na wszelakie frustracje. Dzisiaj pechowa „13”, więc, gdyby coś się nie udało... to wiedzcie... że mucha nie siada.



sobota, 12 stycznia 2013

Film "Matka Teresa od kotów"


















Dzisiaj córka podrzuciła mi film „Matka Teresa od kotów". Tytuł skojarzył mi się ze znanym filmem Kawalerowicza "Matka Joanna od Aniołów", który oglądałam wiele lat temu. To nie jest to film z gatunku lekkich, łatwych i  przyjemnych - uprzedziła mnie Marta. Jednak, znając jej gust, zdecydowałam się, że film obejrzę,  chociaż unikam wszystkiego co przygnębiające.

Reżyser i scenarzysta Paweł Sala pokazuje kilkanaście miesięcy z życia rodziny; matki, ojca, dwóch synów, małej córeczki, jakiejś kuzynki w domu pełnym kotów. Zwyczajna rodzina ani lepsza, ani gorsza niż inne.

Jednak już w pierwszych scenach filmu reżyser pokazuje epilog rodzinnego dramatu. Nie ma epatowania brutalnością, okrucieństwem. Po prostu, „coś” wypada z szafy.

Następnie widzimy w retrospekcji zdarzenia, które poprzedziły tragedię. W chaotycznie poskładanych obrazkach widać szarzyznę życia, niekorzystne sploty okoliczności, problemy psychologiczne bohaterów oddalające ich od siebie i od normalnego życia. W tej rodzinie wszyscy są osamotnieni, mają ucieczkową postawę wobec trudności w kontakcie ze sobą i z bliskimi. Nawet najstarszy syn, który w diaboliczny sposób zdaje się rządzić całą rodziną, też przed czymś ucieka. Jego agresja wobec wszystkich, oprócz młodszego brata, jest wyrazem zagubienia, wyalienowania, rozgoryczenia życiem i ludźmi. Trudno mu współczuć, bo to on jest siewcą zła, ale może należałoby. Jego piętno nie zniknie i już do końca życia pozostanie zakładnikiem nieszczęścia, które się mu przydarzyło i które sam spowodował.

A końcowa tragedia jest tylko skutkiem tych mniejszych tragedii, które zaważyły na życiu tych ludzi. Bohaterowie filmu są jak koty, których pełny jest dom Bielickich, chodzą tylko swoimi drogami, każdy ma swoją tajemnicę. I trudno im pomóc, bo trudno odmienić ich drogę, którą w jakimś sensie sami wybrali. 

Widz zostaje z wieloma pytaniami, bo nic nie jest do końca jasne. Dlaczego tak straszna rzecz przydarzyła się akurat tym ludziom? Czym zawiniła matka, że spotkał ją tak straszny los z ręki synów? Ile w tym winy ojca? Co powodowało starszym synem? Nic nie jest oczywiste, nie ma jednoznacznych odpowiedzi. Oczywista jest tylko ogromna samotność tych ludzi i śmierć.  

Dla tych, którzy jeszcze nie widzieli tego filmu, załączam link,



poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Korepetycje u Zorby

Cudna pogoda, słonecznie i ciepło a ja nie mogę wyjść na spacer. Kaszlę jak gruźlik i pocę się jak w saunie, więc nie mam wielkiego wyboru – muszę wypocić to cholerstwo, które zatruwa mi życie. Pocieszam się, że prawie pozbyłam się kataru, nie mam temperatury, to tylko patrzeć, jak całkiem wyzdrowieję. Najwyższa pora, bo sama siebie już nudzę tymi choróbskami. Powtarzam za Sztaudyngerem:„Tym daję radę chorobie, że nic z niej sobie nie robię.” I co? Powtarzam, ale się wkurzam i rady nie daję. Za to choroba rzeczywiście nic sobie nie robi z tych moich zaklęć. Od dziś koniec. Ignoruję i czekam kiedy choróbsko strzeli focha i się na mnie obrazi, najlepiej na wieki wieków amen!

Oglądałam dzisiaj, już nie wiem po raz który, jeden z najsłynniejszych filmów - „Grek Zorba”. Ta opowieść o radosnym przeżywaniu każdej chwili i traktowaniu życia, jak wielkiej przygody, zawsze dodaje mi energii. Słowa o pięknej katastrofie pokazują, jak można zachwycić się nawet czymś, co niszczy i udaremnia wszystkie nasze plany. Ale, żeby tak patrzeć na życie, trzeba żyć z pasją i mieć poczucie wewnętrznej wolności. Och, jakbym chciała tak zatańczyć, tak drwić sobie z losu, jak Zorba. Do tańca nadaję się jak kulawy do baletu, ale chęci mi nie brakuje, więc kto wie.......