Szukaj na tym blogu

środa, 23 lutego 2011

Słowa jak kamienie

Przyjaciółka opowiedziała mi historię, której bohaterami byli kuzyni jej znajomych. Młode małżeństwo oczekiwało na narodziny drugiego dziecka. Mieli już czteroletnią córeczkę, więc marzyli, żeby urodził im się syn. Na drugim badaniu usg lekarz powiedział, że płód jest uszkodzony i wszystko wskazuje na to, że dziecko urodzi się z wieloma wadami. Kiedy minął pierwszy szok młodzi rodzice naciskali na lekarzy, żeby rozszerzyć diagnostykę. Łudzili się, że może pierwsza diagnoza okaże się pomyłką albo będzie można pomóc dziecku, lecząc je przed narodzinami. Odbyły się kolejne badania, konsultacje, ale końcowa diagnoza odebrała nadzieję – zespół wad wielonarządowych. Młodzi ludzie musieli odpowiedzieć sobie na pytanie co teraz. Jak sobie poradzić z tym, że ich dziecko nie ma szansy na normalne życie, że w najlepszym wypadku czeka je bolesna wegetacja? Ze swoim problemem zostali sami, bo nikt nie mógł za nich podjąć decyzji, czy ich dziecko ma się urodzić. Zdecydowali, że nie mają prawa odbierać dziecku szansy na życie, bo są ludźmi wierzącymi i uznają świętość życia. Dziecko urodziło się w terminie, ale było obciążone wieloma ciężkimi wadami. Miało małogłowie, wadę serca, wadę układu moczowego, zaburzenia metaboliczne, nie widziało i nie słyszało. Nie miało odruchu ssania, więc musiało być karmione sondą i specjalnymi preparatami. Lekarze nie potrafili pomóc, więc z bardzo ogólnymi zaleceniami dotyczącymi opieki oddano dziecko pod opiekę rodziców. Opieka nad tak ciężko chorym dzieckiem była drogą przez mękę. Młodzi rodzice nie umieli sobie poradzić z atakami padaczki, ciągłym płaczem dziecka, problemami z karmieniem. Szukali wszędzie pomocy, żeby ulżyć cierpieniu synka. Niestety wciąż ich odsyłano, bo nasze szpitale nie lubią trudnych przypadków psujących statystyki śmiertelności i generujących wysokie koszty leczenia. Jedynym skutkiem starań rodziców była cała masa badań, z których wynikało, że dziecko jest zbyt chore, żeby można było mu pomóc. Wreszcie młoda matka, nie mogąc już znieść cierpienia dziecka i swojej bezradności, zawiozła synka do szpitala, w którym się urodziło. Powiedziała że dopóki ktoś nie pomoże jej dziecku, żeby nie piszczało z bólu, to ona go nie zabierze. Lekarka, która badała dziecko, najpierw nie chciała słyszeć o zatrzymaniu dziecka w szpitalu, a potem wykazała się wielką „wspaniałomyślnością”. Przyjęła dziecko na oddział z takimi słowami: „Chodź kochanie, jak mama cię nie chce, to my cię weźmiemy”. 

Kiedy usłyszałam tę relację, to poczułam się jak przywalona młyńskim kamieniem. Jak można pogrążonej w cierpieniu i bezradności matce dorzucać taki ciężar? Matce, która robiła wszystko, co tylko mogła, żeby ulżyć swojemu dziecku. Groźba zostawienia synka w szpitalu nie była podyktowana wygodnictwem, tylko desperackim szukaniem pomocy. A co zrobiła pani doktor? Udowodniła swoją bezmyślność i okrucieństwo. Przyjęła w dziecko na oddział, gdzie ktoś inny zajął się niemowlakiem. Jej pozostało tylko napawać się swoją szlachetnością, chociaż ta szlachetność  była bardzo marnej próby. W Piśmie Świętym napisane jest: „Jedni drugich brzemiona noście”, ale często ci wierzący w Boga, świętość życia, przekonani o swojej moralności i szlachetności, cudze ciężary najchętniej noszą na językach. Oceniają, ale nawet nie próbują zrozumieć, czy pomóc. Łatwo mieć wysokie standardy moralne, gdy nie trzeba ich realizować we własnym życiu. Boże strzeż nas od podłych, głupich ludzi i od pogardy, na którą zasługują.

Czyściec Waligórskiego, jedno miejsce proszę.

Dzisiaj miałam pracowity dzień i pół dnia spędziłam przy komputerze. Trochę się zmęczyłam, więc wieczorem czytałam wiersze i wierszyki Andrzeja Waligórskiego. Przepisuję jeden z nich, który szczególnie lubię. Są w nim moje klimaty (tapczan, książka) i humor jaki lubię.

Czyściec i piekło

Tak sobie czasami myślę
Po zatargu z żoną lub z władzą:
Jak będzie wyglądał czyściec,
Do którego mnie kiedyś wsadzą?
Tradycyjny kocioł ze smołą,
Diabły szopkowe i śmieszne,
I przypiekane na goło
Członki najbardziej grzeszne?
A może zszarpią mi nerwy
W sposób i nowszy, i lepszy -
Na przykład sto lat bez przerwy
Transmisji z hodowli wieprzy,
Czyli kompletna klapa.
A w górze gdzieś śmiech wesoły -
To sobie Flipa i Flapa
Oglądają w niebiesiech anioły!
Zaś jeszcze bardziej bezdennie
Wykoleiłby mnie system fatalny,
Gdybym musiał przez wieki, codziennie,
Udowadniać, że jestem lojalny.
I męczyłbym się straszliwie
W piekielnej tej atmosferze,
A diabeł by podejrzliwie
Patrzył na mnie i mruczał: - Ejże?
I głosy brzmiałyby w mroku,
Od których bym cierpiał i cierpiał:
- A coście robili w roku
Pięćdziesiątym, ósmego sierpnia,
Między szesnastą dziewięć
A osiemnastą czternaście?
Ja na to pokornie, że nie wiem,
A głosy: Ha ha! A, no właśnie:
Ha, lepiej niech mnie już spalą
Albo nadzieją na drążek.
...a może czyściec jest salą
Pełną tapczanów i książek,
Z lampką przy każdym tapczanie,
Więc czego mi więcej trzeba?
Widocznie przez zamieszanie
Trafiłem przypadkiem do nieba!
Ale daremnie się korcę,
Wnet wpadam w depresję wściekłą:
- Tapczany fakt, stoją, lecz sztorcem,
A książki są moje...
To piekło.

poniedziałek, 21 lutego 2011

Mam ile mam i dobrze mi z tym.

No, nie da się ukryć, że nastolatką od dawna nie jestem, mam tzw. swoje lata. Mnie osobiście nie przeszkadza mój wiek, ale dla świata jestem coraz bardziej poza standardami, bo na świecie panuje coraz większy kult młodości. Ja światowa nie jestem, więc uważam mogę spokojnie przyznawać się ile mam lat i cieszyć się życiem.

Odmiennego zdania jest wiele kobiet, które starają się na siłę być, jak Lenin, wiecznie młode. Moja koleżanka, która całe życie jest na przedzie peletonu ludzi będących na czasie, zrobiła mi wykład, co powinna robić nowoczesna kobieta. Oj, dużo powinna robić, ale jak dla mnie, to stanowczo za dużo. Dlatego uświadomiłam koleżankę, że do jej rad się nie zastosuję, bo mi się zwyczajnie nie chce. Nie chce mi się zamartwiać każdą zmarszczką, liczyć bez przerwy ile zjadłam kalorii, używać całej baterii kremów i stresować się, że nie wyglądam trzydzieści lat młodziej.

Uważam że w moim wieku, to już najwyższa pora robić co się chce a nie to, co się powinno albo, co zdaniem innych wypada. Facetom w moim wieku wypadają włosy, zęby, brzuch ze spodni, rozum z mózgu (dlatego wierzą że ich przemijanie nie dotyczy) a jednak uważają, że są jak najbardziej ok. Dlaczego kobiety nie mogą pójść w ślady panów tego świata? Nie wiem, bo ja mogę. Uważam że też jestem ok. Tym bardziej, że mi włosy, zęby ani brzuch jeszcze nie wypadają, więc wszystko inne mi wypada.

Kobiety w moim wieku delikatnie nazywa się dojrzałymi a mniej delikatnie mówi się per "stara baba". No i dobra, semantyki czepiać się nie będę, bo mi nie zależy. Za stara jestem, żeby się przejmować bzdetami, więc, jak mawia inna moja koleżanka, "mnie to lotto". Poza tym lubię być dojrzała, bo w dojrzałości jest słodycz i kolor. Jedyne co muszę robić ze swoją dojrzałością, to pilnować się, żebym nie przeszła w stan fermentacji. Mam nadzieję, że mi to nie grozi, bo duszę mam młodą a nad rozumem pracuję. Nie dam sobie wmówić, że nadaję się już do utylizacji, bo mam niemodny Pesel.

Dlatego kiedy mój ślubny ekscytował się, że nasz znajomy ma nowszą żonę przyjęłam to spokojnie.
- I co- zapytałam- fajna jest?
- No, taka laska, ze 20 lat młodsza od Grześka – zapiał ślubny.
- To ty masz więcej szczęścia.
- Jak to?- zamrugał chłop, bo taki szczęśliwy, że więcej szczęścia się nie spodziewał.
- Co jak to- powiedziałam - nie rozumiesz?
I nie czekając aż sam wpadnie na właściwą odpowiedź wyjaśniłam.
- Grzesiek ma laskę a ty masz kulę u nogi. Kula to lepszy sprzęt rehabilitacyjny dla panów w waszym wieku, więc jak widzisz ty masz lepiej.
Ślubny inteligentnie "aluzju poniał" i ze śmiechem powiedział, że w takim razie na żadną laskę nie będzie mnie zamieniał. I tego będziemy się trzymać.

A z tą piosenką Maryli Rodowicz idę w życie:

Małolatą jesteś, tata cię dołuje
I powera ci odbiera w zarodku
Sprawdza notes i kieszenie, kontroluje
Żeby zgasić to co pali się w środku
Gdy w sobotę na imprezę ostrzysz sobie smak
Tata z piwkiem sobie leżąc mówi tak

Ech mała, nie szalej
Bo masz 16 lat
Za wcześnie na bale
Na kluby przyjdzie czas
Ty się nie baw zapałkami
Bo cię sparzy żar
Siedź w chałupie wieczorami
Kiedy kusi bal
Ech mała, nie szalej
Za testem goni test
Takie życie mała
Takie jest

Gdy mężatką jesteś lat dwadzieścia parę
A twój mąż pocztówki zbiera albo znaczki
Czasem przyśni ci się knajpa czy kabaret
Z jakimś tangiem argentyńskim po kolacji
Gdy na mały koniak z kawą chcesz się wyrwać vis a vis
Mąż, którego łamie w stawach
Znad gazety powie ci

Ech mała, nie szalej
Bo masz 50 lat
Już bliżej niż dalej
Co miał to dał ci świat
Ty się nie baw zapałkami
Bo cię sparzy żar
Siedź w chałupie wieczorami
Kiedy kusi bal
Ech mała, nie szalej
Sprzątaj, gotuj, pierz
Takie życie mała
Takie jest


Dziś w kąciku swoim siedzisz po cichutku
I uśmieszek dobrotliwy masz na twarzy
Nad sernikiem, konfiturą, nad robótką
Kiedy ci się już kompletnie nic nie marzy
Tylko gdy zapachnie różą
Nagle ci się wyda, że pan Bozia tam na górze
Cicho szepnął ci ole

Ech mała, poszalej
Masz 80 lat
Coś zapal i nalej
Tak mało dał ci świat
Baw się wreszcie zapałkami
Niech cię sparzy żar
Nie siedź w domu wieczorami kiedy kusi bal
Ech mała, poszalej
Garściami bierz co chcesz
Takie życie mała
Takie jest
Ech mała, poszalej
Masz 80 lat
Coś zapal i nalej
Tak mało dał ci świat
Baw się wreszcie zapałkami
Niech cię sparzy żar
Nie siedź w domu wieczorami kiedy kusi bal
Ech mała, poszalej
Garściami bierz co chcesz
Takie życie mała
Takie jest

niedziela, 20 lutego 2011

Sny w stylistyce Beksińskiego.

Dzisiejszą niedzielę zaczęłam przed siódmą rano i nie narzekam, że za wcześnie. Dobrze że się obudziłam, bo miałam jakiś okropny sen. Na szczęście co dziś mi się śniło nie pamiętam, ale mam kilka snów w stylistyce Beksińskiego. Sny były odreagowaniem moich lęków przed śmiercią, gdy miałam poważne kłopoty ze zdrowiem. Bo ja nie mogę powiedzieć tak jak Woody Allen: „Nie chodzi o to, że boję się śmierci; po prostu nie chcę być przy tym kiedy przyjdzie.” Dlatego w snach przerabiałam różne czarne scenariusze.

Dla przykładu opiszę trzy sny, które najlepiej zapamiętałam.

Sen pierwszy. Chodzę po jakichś zimnych i brudnych piwnicznych korytarzach. Czegoś szukam, ale jest prawie ciemno, więc boję się, że nie znajdę. W końcu dochodzę do jakiegoś pomieszczenia przypominającego loch. Wchodzę tam, rozglądam się i widzę stojącą na środku trumnę. Podchodzę do niej i mówię na głos.
- Nareszcie znalazłam. Zobaczę, czy w środku jest wygodna poduszka, bo przecież muszę uważać na kręgosłup.
Uchylam wieko trumny i widzę czyjeś nogi. Z hukiem opuszczam wieko trumny i mówię ze wściekłością.
- No tak, jak w końcu znalazłam, to okazuje się, że zajęta. Ja to mam przesrane. Nawet trumnę mi ukradli.

Po tym odkrywczym stwierdzeniu obudziłam się cała roztelepana. Usiadłam na łóżku i próbowałam się uspokoić. Szybko do siebie doszłam, bo moja troska o wygodę wiecznego spoczynku i pretensje do losu za kradzież trumny bardzo mnie rozśmieszyły.

Sen drugi. Biegnę po jakiejś obskurnej ulicy, pełnej zrujnowanych domów i szukam kwiaciarni, bo mam odebrać wieniec. W końcu dopadam do przeszklonych drzwi, za którymi widać półki z kwiatami i zniczami. Wchodzę do środka. Tuż przy drzwiach stoi wielki winiec z jodły i herbacianych róż. Podchodzę, oglądam go i widzę że nie ma szarfy. Powinna być szarfa z tekstem: Kochanej Żonie i Mamie…….. Niestety szarfy nie ma. Rozglądam się, ale oprócz mnie w kwiaciarni nikogo nie ma. Idę więc w poszukiwaniu kwiaciarki na zaplecze. Korytarz jest długi, zastawiony jakimiś gratami i śmierdzi stęchlizną. Znajduję wreszcie mały, mroczny pokoik, w którym na środku stoi stary stół. Na stole leżą czarne wstążki a nad nimi pochyla się stara kobieta. Wygląda jakby na chwilę usnęła.
- Proszę pani – mówię i słyszę jak mój głos odbija się od zawilgoconych ścian.
Kobieta podnosi ciężkie powieki i patrzy uważnie na mnie.
- Przy moim wieńcu nie ma szarfy.
- Nic nie szkodzi, zaraz namaluję - odpowiada przeciągle.
Patrzę na zegarek i widzę, że jest dziesięć minut po trzynastej. Wpadam w popłoch, bo przypominam sobie, że o 13 jest mój pogrzeb. Wrzeszczę, więc na całe gardło.
-Co pani sobie myśli? Od 10 minut jest mój pogrzeb. Ja nie mogę czekać, już jestem spóźniona.
Kobieta wstaje, podchodzi do mnie i patrząc mi w oczy mówi.
- To po cholerę tak się pani pospieszyła?
Usiłuję znaleźć odpowiedź na to pytanie i wtedy się budzę.

No Baśka, mówię sobie, musisz jeszcze trochę pożyć albo lepiej zaplanować swój pogrzeb. Jedno z dwojga.

Sen trzeci. Idę do kościoła, żeby powiesić klepsydrę, oczywiście swoją. Idę długo, bo przy każdym kroku zapadam się w błotnistą drogę. Wreszcie dochodzę na miejsce, ale na tablicy ogłoszeń wisi kłódka. Obchodzę kościół, chwilę mocuję się z ciężkimi drzwiami i wchodzę do kancelarii. Przy biurku siedzi proboszcz mojej parafii.
-Proszę księdza, chciałam powiesić klepsydrę, ale nie mam dostępu do tablicy – mówię od progu.
Proboszcz nie patrzy na mnie, tylko przekłada sterty papierów.
- Niech pani da, ja ją powieszę – mówi wyciągając rękę.
Podaję mu klepsydrę a on rzuciwszy na nią okiem, podnosi głowę mówi.
- Ta klepsydra jest za długa. Ma być imię, nazwisko, data, godzina pogrzebu i to wszystko.
- Ale proszę księdza - oponuję- jak napiszę samo nazwisko, to ludzie nie będą wiedzieli, o kogo chodzi, nikt nie przyjdzie na pogrzeb. Kto wtedy pocieszy moją córkę i męża?
- Albo pani wiesza taką, albo żadnej nie powieszę – stwierdza krótko proboszcz.
- Proszę księdza – nie ustępuję - klepsydra to taka reklama nieboszczyka, więc chyba ja mam prawo się zareklamować. Jak napiszę gdzie mieszkałam, gdzie pracowałam, to przyjdą znajomi, współpracownicy, i moja rodzina nie będzie taka samotna.
Niestety ksiądz nie jest wrażliwy na moje argumenty.
- Jak pani jest taka uparta, to ja wcale tej klepsydry nie powieszę – mówi z irytacją.
Ja też się robię zła. Wyobrażam sobie moich bliskich, których nie ma kto pocieszyć.
-To się wypchaj się sianem ty klecho, jak nie rozumiesz człowieka – krzyczę na księdza. A potem łapię wielką gromnicę i walę proboszcza prosto w głowę. Gromnica pęka a ja się budzę.

Na szczęście dla mnie, to tylko sen i nikt mnie nie poda do sądu za naruszenie nietykalności cielesnej. Jednak trzeba przyznać, że jestem bardzo zmotywowana, żeby zadbać o swoje sprawy do przysłowiowej grobowej deski.

Ludzie i ludziska

Sobota, więc minął kolejny tydzień. U mnie znowu powtórka z rozrywki, rano z trudem udało mi się usiąść na łóżku. Na szczęście w dyżurnej przychodni trafiłam na ludzi, którzy wiedzą co to bezinteresowna życzliwość i dobra praca. Przez telefon załatwiłam potrzebne recepty i skierowanie na zastrzyki w domu pacjenta. Jestem ogromnie wdzięczna, bo wcale nie musiało tak być. Mogłam być potraktowana tak, jak pacjentka, której historię opisałam jednym z poprzednich postów.

Do czego nie mam szczęścia to nie mam, ale do dobrych ludzi szczęście mam. Wielu ich spotkałam w swoim życiu. I wcale nie jest tak, że ci dobrzy zawsze wyglądają na dobrych. Czasami są szorstcy, czasami bardzo wymagający a nawet krytyczni, ale najistotniejsze, że mają serce a nie tylko mięsień. Kiedy spotykam takich ludzi od razu lżej mi się oddycha, życie nabiera urody, przybywa nadziei.

W swoim życiu spotkałam też takie ludzkie egzemplarze, którym najwięcej zadowolenia przynosiło obrzydzanie życia innym. W młodości się ich bałam i schodziłam im z drogi. Teraz też ich omijam, ale robię to z innego powodu. Unikam ich nie dlatego, że czuję się słabsza, wiem że potrafię się bronić, ale wolę ich ignorować, bo to wygodniejsze i zdrowsze.

Tyle, że to nie jest takie łatwe, bo niektórych trudno ominąć. Poza tym, często korci mnie, żeby odpłacić pięknym za nadobne. Nie jest to trudne, bo mam cięty jęzor a że jestem zodiakalną lwicą, to potrafię pokazać pazury. Jedną taką, która przez 20 lat sądziła, że jestem za głupia, żeby się jej postawić, tak wyprowadziłam z błędu, że teraz żyć beze mnie nie może. A przecież powiedziałam tylko, co o niej myślałam przez te wszystkie lata. To nie moja wina, że taka z niej kołtunka.

Stanowczo wygodniej jest omijać śmieci a szukać tego co wartościowe. Mam koleżankę, która stanowi niedościgły dla mnie wzór. Ania nigdy nie mówi źle o innych. I to wcale nie jest udawane. Staram się brać z niej przykład – mówić dobrze, albo wcale. Jednak samokrytycznie muszę stwierdzić, że wychodzi różnie i trochę się staczam z wytyczonej drogi. Ot tak , jak w wierszu Jonasza Kofty.

***
Staczać się trzeba powoli

Kiedy codzienność zmęczy ci oczy
A skrzydeł nie masz, by odfrunąć
Narasta w tobie chęć, by się stoczyć
Wypoczynkowo obsunąć
Nie ma powodu się niepokoić
Gdy sens tej zasady uchwycicie
Staczać się trzeba powoli
Żeby starczyło na całe życie

Być wzorem dla samego siebie
Modelem opiewanym w pieśniach
Bardzo chwalebne, ale sam nie wiesz
Kiedy sam siebie zaczniesz przedrzeźniać
Życie to nie jest jeszcze życiorys
Życie powstaje w brudnopisie
Tylko staczać się trzeba powoli
Żeby starczyło na całe życie

Kiedy już wlazłeś pod górę
Nerwy ci drgają napiętą struną
Czas spuścić z tonu, trochę się stoczyć
Wypoczynkowo obsunąć
Pora balladkę w morał ustroić
Więc - chociaż bywa rozmaicie
Staczać się trzeba powoli
Żeby starczyło na całe życie