Szukaj na tym blogu

piątek, 29 maja 2020

Sercowo ciężki dzień z piosenkami Okudżawy

Dzisiejszy dzień sercowo ciężki, bo wieje i wieje bezustannie. Kocham wiatr, nawet bardzo. Niestety moje serce go nie lubi i im mocniej wieje, tym bardziej robi wszystko nie tak jak powinno. Widzę, że mojemu organizmowi coraz gorzej ze mną, a mi z nim. Ja lubię on nie lubi, ja bym chciała on nie może. I co pan zrobisz, jak nic pan nie zrobisz? Rozejść się z nim nie mogę, bo jesteśmy na siebie skazani po grób, a do grobu mi się jeszcze nie śpieszy. Żeby jakoś zaradzić problemom łyknęłam więcej koralików niż zwykle i poszłam na spacer, żeby się dotlenić. Tylko jak się dotlenić, jak człowiek zamaskowany? Można próbować, ale to raczej trudne. Córka mnie przekonuje, że nie muszę nosić maski, bo mam istotne powody medyczne, żeby tego nie robić, więc każdy sąd mnie uniewinni. Ale ja już wolę się z lekka poddusić niż tłumaczyć się jakiemuś gorliwemu policjantowi, sądowi, czy karnemu obywatelowi, który sam zamaskowany po białka oczu, rzuca piorunujące spojrzenia tym, co się wyłamują z narzuconych przez rząd ograniczeń. Tak na marginesie, to z moich doświadczeń wynika, że im mniej myślący osobnik tym większą ma ochotę żeby rządzić innymi. Nie ogarnia taki bidulek siebie ani swojej grzywki, no chyba że łysy, to mogę się mylić i on to miejsce po grzywce jednak ogarnia, ale chciałby postawić wszystkich do pionu, ustawić w szeregu i na koniec wrzasnąć ruki pa szwam! Wiem, co mówię, bo miałam dzisiaj z takim do czynienia, ale tę sytuację opiszę innym razem, bo teraz mam coś milszego do zrobienia. Chciałam polecić  piosenki Bułata Okudżawy śpiewane przez Kubę Blokesza.  Słuchając tych piosenek tak się zasłodziłam, że nawet serce mi się uspokoiło. Normalnie cud, miód malina. Znalazłam to nagranie przez przypadek, ale wiem, że będę do niego wracać, więc wklejam na bloga. I na dzisiaj to by było na tyle.

czwartek, 28 maja 2020

Kocham Panią Pani Stasiu

Ci co mnie znają, wiedzą, że, choć nie zawsze po mnie to widać, to lubię lubić ludzi. Dlatego jak spotykam takich, których polubić mogę, to z naiwnością dziecka idę w to lubienie. Dobrze mi z tym, jak na kogoś mogę patrzeć z podziwem i cieszyć się jego towarzystwem. Gorzej, jak okazuje się, że się pomyliłam i muszę się zmierzyć z rozczarowaniem. Albo jak mam do czynienia z osobą, od której lepiej się trzymać na odległość kija. Wtedy potrafię jeszcze mocniej nie lubić niż lubić. I nie ma zmiłuj, jestem wredna albo stosuję metodę: zejdź mi z oczu. Nie zadaję się z tymi, których nie lubię. Szkoda mi życia. Na szczęście z upływem lat nauczyłam się omijać tych, z którymi mi nie po drodze i aż tak dużo tych rozczarowań nie było. Jakoś tak się składa, że mam szczęście do ludzi. Ale pora kończyć, to przydługie zagajenie, bo weszłam na bloga, żeby podzielić się wiadomością dotyczącą Stanisławy Celińskiej.
Dzisiaj wysłuchałam na Onecie wywiadu z nią i dowiedziałam się, że powstała kolejna płyta pod tytułem „Jesienna”. Odsłuchałam na Youtube piosenkę z tej płyty „Liczy się moment” i znowu się zachwyciłam. Jest prosto, pięknie, mądrze.


Ta kobieta jest pięknym człowiekiem i wspaniałą artystką. Wiosną ubiegłego roku byłam na jej koncercie i to były pięknie przeżyte dwie godziny. Śpiewała piosenki z płyt „Malinowa”, „Atramentowa” i jedną czy dwie nagrane z Muńkiem Staszczykiem. Pomiędzy piosenkami trochę mówiła o sobie, o życiu, o zmaganiu się z losem, który nie zawsze jest łaskawy. Byłam i jestem nią zauroczona. Cóż mogę powiedzieć więcej. Kocham Panią Pani Stasiu. Posłuchajcie. I na dzisiaj to by było na tyle.

poniedziałek, 25 maja 2020

Wiosna, nie taka jak miała być, ale ciągle wystarczająco dobra

Pięknie kwitnie akacja


















Czekałam na nią z utęsknieniem i wreszcie przyszła, nawet trochę wcześniej niż zapowiadały ją kalendarze. Cudnie zielona, ukwiecona narcyzami, konwaliami, żonkilami, tulipanami, , kolorowymi bratkami. Zasypana płatkami forsycji, magnolii, jabłonek. Rozśpiewana głosami setek ptaków. Pachnąca cudnie wiatrem niosącym zapach ziemi, bzu, akacji, kasztanowców, owocowych drzew i pierwszej skoszonej trawy. WIOSNA, taka jaką kocham.
 
Ale też niespodziewanie i boleśnie inna, bo to pierwsza wiosna z ukoronowanym wirusem. Przyroda bierze wysokie „C”, a tu nie ma jak podziwiać, bo życie przerosło ją o głowę. Ludzie przemykają zamaskowani, przygięci do ziemi strachem o to, jak będzie wyglądało ich życie po epidemii. A to, że nie będzie dobrze, wiadomo już dziś. I jak tu cieszyć się z wiosny, jak namawiać na podziwianie cudów natury? Zestresowany człowiek ma gdzieś kwiatki i ptaszki, gdy życie mu się sypie. Ja jednak namawiam, bo natura leczy nie tylko ciało, ale przede wszystkim duszę. Nasze korzenie są w naturze i natura uczy mądrości, więc tak jak ona mamy siłę, żeby się odradzać. Na świecie dzieje się coraz gorzej, ale „co pan zrobisz, jak nic pan nie zrobisz”. W pojedynkę wielkiego świata nie zmienisz, ale swój mały możesz. W każdym razie ja nie odpuszczam i próbuję.

Cieszę się cudownością małych rzeczy, żeby mieć siłę mierzyć się z tymi niezbyt cudownymi dużymi. Einstein mawiał, że „Życie można przeżyć tylko na dwa sposoby: albo tak, jakby nic nie było cudem, albo tak, jakby cudem było wszystko.” Zgadzam się z nim i stanowczo wybieram ten drugi sposób. Nie stać mnie na nic innego. Tylko tak mam szansę zachować choć trochę radości. Zdaję sobie sprawę, że będąc na emeryturze mam pewien komfort, bo nie martwię się o pracę. Co najwyżej mogę przeżywać, że inflacja zżera mi oszczędności, ale nie przeżywam, bo to nic nie zmieni. Martwienia się o córkę i jej rodzinę nie mogę zwalić na Covid-19, bo mam tak od zawsze, to moja wada konstrukcyjna i wiele matek ją ma. Ale cierpkość martwienia się rekompensuję sobie radością, jaką mam z kontaktów z nimi, co prawda na odległość i przez ekran laptopa, ale może już niedługo to się zmieni. Póki co, jest wiosna i jest dobrze. I dzisiaj to by było na tyle.

Ładujemy w lesie akumulatory


 

































Rozłożysty, piękny symbol matur, ale nie tej wiosny

Na wietrze tańczą gałązki brzozy

Pięknie kwitną kasztany
Drzewko, które kapie  złotem i cieszy oczy
Delikatnie i pięknie się nam rozkwieciło 
Cudnie pomarańczowy krzaczek

Ach jak malinowo i na trzech nóżkach
































































































Te drzewka wyglądają, jakby popiły denaturatu

sobota, 23 maja 2020

Nie powinno się kochać za bardzo












Zawsze mówię, że do mnie bardziej pasuje reumatyzm niż romantyzm, ale czasami coś mnie nachodzi i wtedy piszę takie teksty, jak ten poniżej. Historia zmyślona, ale tytuł warty zastosowania. Bo w życiu wszystko można popsuć, nawet miłość. Dlatego kochajmy mądrze, zaczynając od pokochania siebie. I na dziś by było na tyle.


Nie powinno się kochać za bardzo

Późną nocą siedzę w pustym mieszkaniu i myślę o swoim życiu. Od dzisiaj jestem sama, a przez ostatnie 10 lat oduczyłam się żyć dla siebie. Co teraz zrobię? Wieczorem mój mąż zabrał swoje rzeczy, zostawił klucze i odszedł. Nie mam złudzeń, że to się zmieni, że obudzę się jak ze złego snu. To, co mnie spotkało nie było snem, chociaż żyłam jak we śnie, nie do końca świadoma tego jak żyję i z kim.

Patrzę na otwarte drzwi balkonu, od których wieje chłodem. Czuję, że ta przestrzeń za oknem ciągnie mnie niczym magnes. Tyle lat byłam ograniczona do stałych miejsc, sytuacji, zachowań. Jak ślimak nosiłam cały swój świat na własnym grzbiecie. Czy gdybym rzuciła się w dół, to ta cholerna skorupa w końcu by się roztrzaskała? Czy też do końca życia będę nosiła ją w sobie? Jednak boję się wstać. W pokoju jest coraz zimniej, zawijam się w narzutę i skulona obserwuję niebo. Granatowo czarne chmury gnane wiatrem wolno płyną, na ich tle w mojej głowie wyświetla się film. Kadr po kadrze, scena za sceną, oglądam moje życie.

Bardzo tęskniłam za miłością i jak większość młodych dziewczyn byłam gotowa wszystko podporządkować tej tęsknocie. Gdy poznałam Adama, czułam się jakby cały świat usunął się na drugi plan i stanowił jedynie tło dla tego mężczyzny. Przystojny, kulturalny, student ekonomii, podobał się wszystkim dziewczynom a wybrał właśnie mnie. Taką beznadziejnie zwyczajną, szarą. Patrzyłam na niego z zachwytem, którego zupełnie nie umiałam ukryć. Miał takie piękne brązowo kasztanowe oczy, których kolor był właściwie taki sam jak jego rzęsy, brwi i włosy. Na pierwszej randce nazwałam go w myślach „kasztankiem”. Uśmiechał się pięknie i kiedy szłam obok niego, to czułam, że już zawsze i wszędzie chcę za nim iść. Tak też się stało. Zawsze byłam za nim. Jego drogi były moimi. Jego plany, marzenia, życiowe cele, były dla mnie najważniejsze. Adam był dla mnie wszystkim i bez niego nic nie było ważne. Właściwie, to od życia chciałam tylko dwóch rzeczy: być z Adamem i mieć dziecko. Adam ożenił się ze mną, pozwalał się kochać, ale na dziecko się nie zgodził. – Agata, zrozum. Pracuję naukowo, potrzebny mi spokój. O dziecku porozmawiamy, jak osiągnę jakąś pozycję – mówił za każdym razem, gdy nieśmiało wspominałam, że chcę zostać matką. Rozumiałam. Mężczyźni wolniej dojrzewają do chęci posiadania potomstwa, bo bardziej pociąga ich kariera, wygodne życie, więc muszę poczekać.

Lata mijały a ja wciąż czekałam. Zabiegałam o miłość Adama i byłam jego cieniem. Mnie i moich spraw nie było. Przekonywałam się o tym wielokrotnie, ale wciąż się na to godziłam. - Adasiu, zaproponowali mi awans. Chcą żebym kierowała zespołem – powiedziałam radośnie. – Wiesz, szefowa bardzo mnie chwaliła, że jestem taka... - Spokojnie, - przerwał mi Adam. – Będziesz miała z tego jakieś pieniądze? - Na razie chyba nie, ale to fantastyczna propozycja i marzyłam żeby…, – ale zanim jeszcze zdążyłam skończyć, Adam znowu mi przerwał. – To nie ma, o czym mówić. Pracy będziesz miała więcej, więc dom na tym ucierpi, a ja nie mam zamiaru się poświęcać. – Ale ja dam radę wszystko pogodzić, przekonasz się – usiłowałam bronić swojego marzenia. - O niczym nie będę się przekonywał, bo się nie zgadzam – skwitował krótko. Ale…- spojrzałam na niego błagalnie. To trochę go rozmiękczyło, więc już łagodniej powiedział – Wystarczy, że ja robię karierę, ty nie musisz. Potrzebuję żony, która zapewni mi spokojny dom i będzie mnie wspierać. Nie chcę zapracowanej feministki, której mylą się priorytety. A poza tym, to co ty za karierę możesz zrobić w tym urzędzie – dodał z lekceważeniem. Było mi smutno. Wiedziałam, że nawet gdybym się upierała, to i tak niczego nie zyskam. I Adam będzie na mnie zły. Już nie raz się przekonałam, że dla Adama jestem ważna tylko wtedy, kiedy jestem miła i na wszystko się godzę, więc znów poddałam się bez walki. Praca nie dawała mi już satysfakcji, tym bardziej, że kiedy nie skorzystałam z propozycji awansu, zostałam przeniesiona do nudnej archiwizacyjnej roboty. Domowe obowiązki były nużące. A ciągłe dostosowywanie planu dnia do zamierzeń mojego męża, skutecznie zawęziło krąg moich znajomych. Koleżanki mnie nie odwiedzały, bo Adam nie lubił, gdy ktoś do nas przychodził. Ale jeszcze bardziej nie lubił, gdy wychodziłam gdzieś sama. - Nie po to mam żonę, żeby wracać do pustego domu – mówił z pretensją. Byłam, więc pracującą kurą domową. Od 8 do 16 tkwiłam w pracy a resztę dnia spędzałam w domu. Siedziałam jak kura na grzędzie i czekałam na męża. Adam wracał o różnych porach, bo miał jakieś swoje sprawy, o których nic nie wiedziałam. Gdy wypytywałam, co robi po pracy, Adam był niezadowolony i dawał mi to odczuć. Godziłam się na wszystko, ale wciąż próbowałam zwrócić na siebie jego uwagę. – Adasiu, źle mi. Czuję, że żyję nie tak jak bym chciała. Jestem taka nieważna – mówiłam. – O co ci znowu chodzi? – pytał z irytacją mój mąż. Ale wcale nie chciał ode mnie odpowiedzi, bo zaraz dodawał - Wymyślasz jakieś problemy, bo czytasz za dużo tych babskich gazet. Gdy nie ustępowałam i próbowałam coś jednak zmieniać, Adam się na mnie obrażał. I jeszcze bardziej się ode mnie odsuwał. Coraz częściej było mi smutno, ale nie miałam nawet, komu się poskarżyć. Przyjaciółki o mnie zapomniały, ale nawet nie mogłam mieć o to pretensji. Za często odwoływałam spotkania, bo akurat Adamowi byłam do czegoś potrzebna. Traktowałam je jak koło ratunkowe, a przyjaźń wymaga wzajemności. Rodziców nie chciałam martwić swoimi problemami. Z resztą i tak by mnie nie zrozumieli, bo w ich oczach Adam był idealnym zięciem. Rzeczywiście na zewnątrz wszystko wyglądało doskonale. Przystojny mąż robiący karierę, spokojne dostatnie życie. Nie jedna kobieta bardzo mi zazdrościła. Ja jednak często myślałam, że żyjemy w różnych światach i on mnie chyba nie kocha, skoro tak mało go obchodzę. Jestem po prostu wygodną, dość atrakcyjną fizycznie służącą. Ale sama zaraz sobie zaprzeczałam, że może mam za duże oczekiwania, gdy on jest taki pochłonięty pracą. Pocieszałam się, że przecież fizycznie wciąż mnie pragnie i nasze noce są przepełnione namiętnością, więc może rzeczywiście przesadzam. Oszukiwałam się do czasu, gdy mimo zabezpieczenia zaszłam jednak w ciążę.

To był szok dla nas obojga. Adam był zły i podejrzewał, że go podstępem wrabiam w dziecko. Ja byłam przestraszona jego podejrzeniami, ale skrycie bardzo się cieszyłam. Poszliśmy razem do ginekologa, który potwierdził, że mimo spirali zaszłam w ciążę. – Panie doktorze, da się jeszcze coś z tym zrobić?- spytał bezceremonialnie mój mąż. Lekarz popatrzył na mnie ze współczuciem i powiedział do Adama – Fizycznie jest to możliwe, ale jak pan wie, to nielegalne, bo nie ma żadnych wskazań do przerwania ciąży. – Dziękujemy panu, to my już pójdziemy- zakończył wizytę mój mąż i wyprowadził mnie z gabinetu. W drodze i po powrocie do domu, oboje milczeliśmy. Byłam porażona zachowaniem Adama, Boże, o czym on mówi? Przecież wie, jak pragnę dziecka. Dlaczego nie pomyślał o mnie? Dlaczego już podjął decyzję? Pytałam sama siebie, chociaż nie było się czemu dziwić. Przecież Adam nigdy nie pytał mnie o zdanie. Następnego dnia Adam wcześniej wrócił z pracy. – Agata, usiądź – powiedział. Posłusznie usiadłam naprzeciw niego. Wziął mnie za rękę i powiedział miękko – Kochanie, zastanawiałem się nad tą sprawą. Sprawą?! Przecież to chodzi o nasze dziecko, pomyślałam. – Teraz nie jest dobra pora na wikłanie się w takie obowiązki. Nic ci nie mówiłem, ale dostanę chyba propozycję wyjazdu za granicę. Wiesz, to ogromna szansa dla mojej pracy naukowej, prestiż i po powrocie otwarta droga do awansów. Myślałem, że weźmiesz bezpłatny urlop i razem pojedziemy zobaczyć kawałek innego świata. Proszę nie komplikuj nam życia. Na pojutrze umówiłem znajomego ginekologa. Załatwimy to po cichu. W sobotę i niedzielę trochę odpoczniesz a potem wszystko będzie dobrze – zakończył tę jednostronną „rozmowę”. Siedziałam jak zahipnotyzowana i patrzyłam na nasze ręce. Bałam się odezwać. Bałam się, że jak już zacznę mówić, co naprawdę czuję i myślę, to Adam raz na zawsze puści moją rękę.

W piątek Adam zabrał mnie z pracy, gdzieś zawiózł, coś ze mną robili, ale mnie jakby nie było. Niewiele brakowało, żeby nie było mnie naprawdę, bo parę godzin po aborcji dostałam masywnego krwotoku. Pogotowie, szpital, operacja, ciężkie godziny między jawą a snem. Instrukcje Adama, co mam mówić, żeby nie narobić kłopotu lekarzom tuszującym sprawę aborcji. Potem powrót do domu, tygodnie płaczu, obrzydzenie do siebie, poczucie straty, pretensje do Adama. Po trzech miesiącach wróciłam do pracy, ale poza tym nic nie było takie jak dawniej. Nie miałam już siły żeby zabiegać o miłość Adama, ale starczało mi energii na płacz i pretensje. Mojego męża kochałam i nienawidziłam. Siebie wyłącznie nienawidziłam. Jak mogłam być taką bezwolną kukłą? Jak mogłam zabić własne dziecko? Te pytania powtarzałam jak mantrę. Nie umiałam znaleźć na nie odpowiedzi. Ale to nie powstrzymywało mnie przed bezlitosnym oskarżaniem siebie. Dobrze, że nigdy nie będę mogła mieć dzieci, bo takie głupie kobiety nie zasługują na to, żeby być matkami, myślałam. Nie miałam dla siebie litości a jednocześnie płakałam nad sobą.

Na początku Adam był spokojny, łagodny i opiekuńczy, jak nigdy przedtem. Wyglądało to tak, jakbyśmy zamienili się rolami. Jednak jego opieka, wyrozumiałość, dosyć szybko przeszły w irytację i rozczarowanie. Jakoś sobie chyba wytłumaczył to, co się stało. Oczyścił się z winy, uśpił wyrzuty sumienia i chciał wrócić do naszego wcześniejszego życia. - Agata, pozbieraj się w końcu, co się stało, to się nie odstanie – mówił, tak jakby to była wyłącznie sprawa moich chęci. Ale mnie już na nic nie było stać. Nie umiałam z nim rozmawiać, nie byłam usłużna i miła. Widziałam, że Adam jest coraz bardziej mną rozczarowany. Nie dążył do zbliżeń i często patrzył na mnie z wyrzutem. Ale mnie to już nie obchodziło. Właściwie, oprócz wspólnego mieszkania i obopólnej niechęci, już nic nas nie łączyło.

Po roku życia w zawieszeniu między piekłem a codziennością, mój mąż dzisiaj powiedział – Agata, muszę od ciebie odejść, moja decyzja jest ostateczna. Proszę oszczędźmy sobie rozmów, wyjaśnień, już cię nie kocham, więc nie ma, o czym mówić. Milczałam. Chyba rzeczywiście nie było o czym mówić. Co mamy sobie wyjaśniać? To, że dla niego nie ja byłam ważna? Że liczyło się tylko to, jak bardzo go kochałam, podziwiałam i na ile spełniałam jego oczekiwania? Przecież wszystko, co nas łączyło, to moja ślepa miłość do niego, której przejawem była bezwzględna uległość. Kiedy tego zabrakło, nie pozostało już nic.
Za oknem świtało, chmury zmieniły barwę a później wyszło słońce. Bezsenna noc nie przyniosła mi odpowiedzi na pytania postawione u jej progu. Wciąż nie wiem, co teraz zrobię. Jednak nocne rozmyślania oprócz uczucia goryczy i porażki przyniosły mi jakąś dziwną ulgę. Coś się skończyło, ale nie mogę i nie chcę tego naprawiać. Teraz nie mam innego wyjścia, jak tylko odzyskać siebie i własne życie. Dużo zapłaciłam za lekcję, że żaden człowiek nie powinien być dla nas całym światem. Ale skoro to wszystko przeżyłam, to nic już mnie nie złamie. Wstałam, zamknęłam drzwi od balkonu i zaczęłam nowy dzień.

I na dzisiaj to by było na tyle.



zdjęcie złowione w sieci. 

czwartek, 21 maja 2020

Miała być czarna komedia. Nie uśmiałam się, ale film polecam



















Obejrzałam właśnie na HBO GO film „Litość” w reżyserii Babisa Msrkidisa. Jest to historia 45 letniego prawnika, którego żona zapadła w śpiączkę. On jest raczej typem hermetycznie zamkniętego introwertyka, który nawiązuje bliższe relacje z ludźmi, dopiero wtedy, gdy ci okazują mu współczucie i życzliwość po wypadku żony. Dostęp do własnych uczuć i zainteresowane obcych ludzi podoba mu się do tego stopnia, że gdy żona zdrowieje główny bohater traci sens życia. Okazuje się, że bez tragedii on znów staje się przezroczysty, nikt się nad nim nie lituje, nikt o niego nie zabiega. A on zostaje ze swoim wewnętrznym smutkiem, ze swoim wewnętrznym dramatem, który nikogo nie obchodzi. A on tak bardzo pragnie, żeby ten smutek wylał się z niego i spowodował ludzką życzliwość i zainteresowanie.

Film był przypisany do kategorii czarna komedia, czyli gatunku, który lubię. Chociaż bardzo się starałam, niestety niczego zabawnego w filmie się nie dopatrzyłam. No chyba, że kogoś śmieszy, że można tak się zapamiętać w przeżywaniu bólu, że gdy przyczyna bólu znika, to pozostaje totalna pustka, którą bohater zastępuje zbrodnią. I wtedy znów może płakać, i znów ludzie będą mogli się nad nim litować, i znów zazna odrobiny życzliwości. Samotność głównego bohatera jest porażająca, a jego próba poradzenia sobie z nią kuriozalna i wyniszczająca.
Mnie film się podobał, ale ja uwielbiam melancholijne historie o ludziach, a o dziwnych ludziach szczególnie. I to by było na tyle.




zdjęcie z sieci