Szukaj na tym blogu

wtorek, 30 czerwca 2020

Niestety, znowu będzie o polityce

Przed nami druga tura wyborów prezydenckich, a ja jeszcze nie przetrawiłam pierwszej. Trzasnęłam z nadzieją, że zamkną się choć jedne drzwi, dla takich co rozmontowują państwo i prowadzą nas do drugiej Turcji, Białorusi, Rosji, a może nawet KRLD. Jak zobaczyłam sondażowe wyniki, to rączki z lekka mi opadły i nastrój siadł, bo okazało się, że znowu jestem w mniejszości. 
- Nie przejmuj się, mądrych ludzi zawsze jest mniej - wystąpił w roli pocieszyciela mąż. 
Nie pomogło. Ja to jednak jestem naiwna i ciągle wierzę w ludzi, więc tak było i tym razem. A ludzie niestety za nic mają moje nadzieje i oczekiwania, więc, jakby kto pytał, to czuję się zawiedziona.  43,5 % wierzy człowiekowi, który od pięciu lat manifestuje brak charakteru i posłusznie wykonuje polecenia demiurga z Żoliborza. Na domiar złego, od jakiegoś czasu z przylizanego Plastusia zmienił się w kieszonkowego Mussoliniego i pokrzykuje zamiast mówić. I już nie wiem, czy on krzyczy do mnie czy na mnie. Niestety, nie brakuje tych, którzy mu wierzą, co nie najlepiej świadczy o mądrości ludzi.

Z jedną taką wyznawczynią Dudy i jedynie słusznej partii miałam do czynienia  przed lokalem wyborczym. Stała przede mną w kolejce i zapluwała się, że trzeba koniecznie zagłosować na Dudę, bo tylko on gwarantuje, że Polska będzie szła na przód. Chwilę wytrzymałam, ale tego nie dało się słuchać.
- Niech pani nie agituje, jest cisza wyborcza -  powiedziałam. Pani mrugnęła, sapnęła, złożyła usteczka i odpowiedziała. 
- Pani to pewnie jest z tych, co popierają komuchów i zboczeńców - rzuciła się na mnie z zaciętością godną praktykującego wyznawcy.
- Nie, ja  popieram mądrych i wykształconych, dlatego głosuję na Trzaskowskiego. Jakbym popierała komuchów i zboczeńców, to bym głosowała tak jak pani, na Dudę - odpowiedziałam grzecznie. Trzeba było widzieć jej minę. Już chciała rzucić mi się do gardła, ale zawołali ją, żeby wchodziła do lokalu, bo była jej kolej. Ale nie darowała mi jak z lokalu wychodziła.
- Pierdolnięta baba -  warknęła głośno w moim kierunku.
- Pani nie musi mi się przedstawiać, bo ja z takimi ludźmi jak pani to się nie zadaję - powiedziałam spokojnie. 
Nie wiem, jak dalej potoczyłby  się nasz dialog, bo weszłam do lokalu zanim ona złapała kontakt z tym, co tam ma w głowie, ale nie sądzę, żeby to był rozum. Ta kobieta była w moim wieku, a może nawet była starsza, czyli należała do tej grupy wyborców wśród której Duda ma największe poparcie. Ta sytuacja potwierdza to, co zawsze mówię, starość nie równa się mądrość, czasem wręcz przeciwnie. Wiem co mówię, też jestem stara.

Wracając do rezydenta pałacu prezydenckiego, to podczas wystąpienia na wieczorze wyborczym wyjątkowo mało krzyczał, ale za to bardzo wylewnie dziękował. Boże, jak on dziękował, aż mnie zemdliło na te oślizgłe i nieszczere, nieustające podziękowania. Tylko swojej Agatce nie podziękował.
No, ale przecież on tak dziękował, bo prędziutko starał się wleźć elektoratowi innych kandydatów w to, co każdy ma poniżej krzyża. Bał się, że inni go ubiegną. Agatka to tylko jeden głos, więc mógł się zapomnieć. Trzaskowski też podziękował, ale tak jak należy to robić, bez płaszczenia się. Był też zabawny akcent. Kiedy już po wieczorze wyborczym Duda został zapytany przez dziennikarza o Trzaskowskiego, to powiedział, że Trzaskowski nie gwarantuje, że będzie samodzielnym prezydentem, bo jest zależny od aparatu PO. No uśmiałam się. Jak to każdy sądzi wg siebie.

No nic, trzeba czekać na tę drugą turę, może coś się odmieni. Póki co, można obserwować, jak rządzący obóz polityczny wyłazi ze skóry, żeby pomóc długopisowi. W poniedziałek muskułki prężył sam premier. Tego dnia nad Warszawą przeszła ogromna ulewa i miasto dosłownie popłynęło, ale Mateuszek zamiast złapać za wiaderko i wybierać wodę, to zorganizował naradę wszystkich służb. Bo przecież należy przygotować podkład pod reportaż dla wiadomej telewizji, jak to stolica się topi, władze miasta nie dają sobie rady, a Rafał Trzaskowski robi kampanię wyborczą zamiast wybierać wodę ze studzienek. I na pewno jakaś część widzów to kupi. Idiotów nie brakuje. Zobaczymy co będzie się działo dalej. Jednego można być pewnym. Duda jeszcze nie jedno obieca. Morawiecki jeszcze nie raz skłamie. Na koniec podam jeszcze jeden przykład pokazujący wiarygodność obu tych panów. Jakby na bloga przez czysty przypadek zapuścił się jakiś zwolennik Dudy, to będzie mógł zobaczyć komu wierzy. Jezu, ja to jednak naiwna jestem, głupio naiwna. Trudno, napisałam niech zostanie.

Podczas wieczoru wyborczego Duda złożył obietnicę skierowaną do strażaków z Ochotniczej Straży Pożarnej. Jest ich w Polsce prawie 700 tys. Obiecał, że za swoją służbę mogą liczyć na 400 zł dodatku miesięcznie do emerytury.
"Niech się bierze do roboty, a nie tylko gada. Przecież w Sejmie od trzech lat znajduje się projekt ustawy w tej sprawie. PiS skierował go do konsultacji w trzech komisjach, czyli sejmowej zamrażarki", odpowiedział na to Janusz Konieczny, wiceprezes zarządu głównego ZOSP. Dodał też, że nie ma wątpliwości, że deklaracja Dudy była spowodowana głównie tym, że Trzaskowski ma w swoim programie 5% dodatek do emerytury dla strażaków.

Rząd Morawieckiego, który teraz jest skłonny rozważać przyznanie takiego dodatku, bo przecież te kwestie nie leżą w prerogatywach urzędu prezydenta, w 2017 roku odrzucił projekt, bo stwierdził, że byłoby to przyznanie członkom ochotniczej straży pożarnej nieuzasadnionych przywilejów. Czyli kiełbasa wyborcza ponad wszystkim, ponad przyzwoitością i budżetem również. Jednak typowy wyborca PiS nie zadaje sobie trudu, żeby sprawdzić, czy partia, na którą głosuje, nie jest przypadkiem gorsza od tej, na którą pluje. 

Żeby nie było, że ja tak ciągle na nie, to już się poprawiam Mam hasło dla sztabu Andrzeja Dudy. Od razu mówię, że oddam za darmo, proszę kopiować i używać. 
Hasło brzmi:
Polsce się w przepaść skoczyć uda, 
jak prezydentem zostanie Andrzej Duda.
Można to jeszcze zmodyfikować i podać dialogowo. 
- Kiedy Polsce w przepaść skoczyć się uda? - pyta wynajęty animator aplauzu społecznego.
- Jak prezydentem zostanie Andrzej Duda - odpowiada chóralnie tłum.
I na dzisiaj to by było na tyle.


Zdjęcie złowione w sieci.

poniedziałek, 29 czerwca 2020

Rozmowa z koleżanką i rozważania funeralne

Tak sobie piszę, co widzę i słyszę, trochę opisuję, co spotyka mnie i moich znajomych, a czasem trochę zmyślam. Proporcje wymieszania rzeczywistości z fantazją niech zostaną moją tajemnicą.
Zadzwoniła do mnie koleżanka, która ma życiowy problem, spędzający jej sen z powiek, a mianowicie, jak się najlepiej pochować. Niestety nie chodzi jej o zabawę z wnukami. Koleżanka planuje swój pogrzeb i przez to jest w stanie wojny ze swoim, póki co, jeszcze żywym mężem. Jednak to szybko może się zmienić, jak mąż zamiast leżeć wzdłuż dalej będzie stawał koleżance w poprzek. - Tak jak ci mówiłam, ja to jestem zdecydowana, żeby mnie skremowali. To najlepsze rozwiązanie, bo w rodzinnym grobowcu nie ma już miejsca - po raz kolejny powiedziła koleżanka.
- Ja też wolę urnę. Przez całe życie tyle się należałam, że po śmierci sobie nie życzę. A w trumnie to się nawet na bok położyć nie można. Masakra - pociągnęłam temat.
- No masz rację. Każdy normalny człowiek to rozumie - pochlebiła mi koleżanka zaliczeniem mnie do normalnych. Doceniam, tym bardziej, że koleżanka nie zawsze uważa mnie za normalną. Ale ja się jej nie dziwię.
- A ten zaparł się, jak osioł. Wiesz co teraz wymyślił? - zapytała i nie czekając na odpowiedź, oburzała się dalej.
- On nie chce kremacji, bo jakby nie całkiem umarł, to nie ma zamiaru żywcem spłonąć. No. Tłumaczę mu, choć to strata czasu, że zanim do tej spalarni trafi, to najpierw będzie w lodówce, więc co mu za różnica - roztaczała świetlane perspektywy dla małżonka.
Z grzeczności nie prostowałam, że w spalarni, to jednak spala się śmieci, a nie narowistych mężów.
- Wiesz, to jednak różnica, czy cię zamrożą na śmierć, czy upieką - wykazałam zrozumienie dla opornego męża koleżanki.
- Oj, daj spokój, gadasz jak on. Tu nie ma żartów, bo czas leci i nie młodniejemy - zauważyła filozoficznie koleżanka, by za chwilę przejść do praktycznej strony rozważanego pochówku.
- Wiesz, kremacja nie jest tania, ale miejsce na cmentarzu też kosztuje. A tak, grób rodzinny jest i nawet pomnika nie trzeba robić, bo wystarczy tylko zmienić płytę i wyryć napisy. No, ale tam jest wolny tylko jeden pokład, więc trzeba by robić pochówek w urnie, bo wtedy pomieścimy się wszyscy. Siostra się zgadza, tylko ten mój stary się zaparł i nie chce. Wczoraj mi powiedział, że jak tak mi zależy, to mogę się tam pochować i on nie będzie wnikał, czy w formie kremówki, czy tradycyjnie w piórniku. I co ja mam teraz zrobić? - zasępiła się.
- Ja tam bym się nie śpieszyła - poradziłam, jak się okazało głupio.
- Ale tu nie ma na co czekać. Wszystko drożeje, więc trzeba by szybko zamówić płytę. No i trzeba się z tym pośpieszyć, bo, a nuż trafi się jakiś inny nieboszczyk z rodziny. A ten wybrzydza - powiedziała na jednym oddechu.
- Jaki inny nieboszczyk? Przecież mówiłaś, że masz wszystko dogadane z siostrą - zdziwiłam się.
- No choćby szwagier - odpowiedziała.
- To siostra nie wzięła męża pod uwagę? - zdziwiłam się jeszcze bardziej, bo jak się bawić w chowanego to tylko z mężem.
- No nie wzięła, bo jest z nim rozwiedziona. Tego drugiego męża to już pochowała w rodzinnym grobie, a ten pierwszy rozwiedziony, to figuruje w prawach do grobu, bo za pochówek mamusi płacił - wyjaśniła.

Aż strach się bać, jakie te kobiety przedsiębiorcze. Siostra już jednego pochowała. Koleżanka walczy ze swoim, żeby dał się pochować. Jak tak dalej pójdzie to będą umierać na wyścigi, żeby zaklepać sobie miejsce na cmentarzu.
- Coś się tak zamyśliła? - zapytała koleżanka zniecierpliwiona moim milczeniem.
- Tak się zastanawiam, co ci doradzić - powiedziałam wymijająco.
- No widzisz jaki to kłopot. Wiesz, co jeszcze wymyślił ten mój durny mąż?
- Co? - zapytałam, żeby wykazać się uwagą i zainteresowaniem kłopotami koleżanki.
- Powiedział, że jak spalają te trupy, to nie ma pewności, które popioły wsypią do której urny i można pochować nie swojego nieboszczyka. A jeszcze może być tak, że wymieszają tych nieboszczyków. Ale co jemu za różnica, jak już nie będzie żył? On wymyśla te problemy tylko po to, żeby mi zrobić na złość. Wyobrażasz sobie? - mówiła z coraz większą irytacją koleżanka.

No. Właśnie sobie wyobraziłam spopielonych nieboszczyków, którzy uciekają przed łopatą, żeby ich pracownik krematorium nie wsypał ich razem z sąsiadem nieboszczykiem do obcej urny i z trudem powstrzymywałam śmiech.

- Słuchaj, jak mówisz, że to żadna różnica jakie prochy trafią do urny, to co ci tak zależy, żeby was pochowali w tym rodzinnym grobie? - zapytałam dociekliwie, ale znowu głupio.
Koleżanka wydawała się być lekko skonsternowana tym moim pytaniem i widać było, że intensywnie myśli nad odpowiedzią.
- No jak mnie spalą, to mi będzie bez różnicy, ale przecież dzieci nie będą wiedziały, czy w tym wazoniku to ja czy kto inny. I chyba lepiej, żeby przychodziły zapalić świeczkę na rodzinny grób - powiedziała koleżanka, ale jakoś tak bez przekonania. I na tym zakończyłyśmy te rozmowy funeralne, pewnie do następnego razu.

Ciekawa jestem rozwoju sytuacji, bo znając koleżankę, to nie wykluczam, że zrobi wiele, żeby dopiąć swego. Zawsze była ambitna. Nie sądzę, że byłaby gotowa wcześniej umrzeć, żeby zaklepać sobie miejsce, bo jest ambitna a nie głupia, ale utrupić małżonka to może by mogła. Cały ratunek w rozwiedzionym szwagrze, który umrze pierwszy i spocznie koło mamusi, którą wcześniej pochował za swoje pieniądze.

Jakby kto pytał mnie o zdanie, to ja się na cmentarz nie spieszę i spokojnie poczekam, aż będzie można rozsypać prochy tam gdzie się chce. Chciałabym, żeby to co ze mnie zostanie było rozsypane w miejscu, gdzie stał mój rodzinny dom, na łące u zbiegu dwóch rzek Bystrzycy i Czerniejówki. Z realizacją tego planu jednak chętnie się wstrzymam i nie tylko chwilowo, ale najdłużej jak się da. No, ale zgódźmy się, że ja nigdy nie myślałam przyszłościowo. Koleżanka to co innego, ona zawsze miała dalekosiężne plany.

Nie wiem, co się dzieje z tymi moimi koleżankami, ale to już druga, która tak planuje przyszłość. Tu jest archiwalny wpis o mojej innej zapobiegliwej koleżance.
https://barbaraserwin.blogspot.com/2011/06/wizyta-u-kolezanki-ktora-zamierza-o.html I na dzisiaj to by było na tyle.

Rysunek złowiony w sieci.

sobota, 27 czerwca 2020

No i co to się porobiło, muszę iść na dietę



















Całe życie byłam szczupła i nigdy nie stosowałam żadnych diet. Jak zauważałam, że spodnie robią się ciasne, bo za bardzo objadałam się słodyczami, to wystarczyło ograniczyć objadanie, trochę więcej się poruszać i znowu lekko mieściłam się w rozmiar 38.  Życzliwe koleżanki mówiły mi, że jak przekroczę czterdziestkę, to nie będę miała tak dobrze. No i wykrakały. Przytyłam. Jednak stwierdziłam, że dam radę zaakceptować rozmiar 40. Trzymałam się tej akceptacji i rozmiaru przez 15 kolejnych lat. Bez ograniczania jedzenia i rezygnacji ze słodyczy, bo ja jak coś lubię to lubię.  Przyjmowanie sterydów, po których tyłam, trochę utrudniało sprawę, ale kończyłam brać leki i wracałam do swojej normy. Przed sześćdziesiątką zaokrągliłam się bardziej, ale ciągle wchodziłam w rozmiar 40 / 42, więc nie widziałam problemu. 

Do teraz, bo teraz zobaczyłam. No kurcze, jestem gruba. Pierwsze niepokojące sygnały były już w kwietniu, ale je zlekceważyłam. Przez wirusa siedziałam na dupie w domu, a dupa rosła. A było się stosować do ostrzeżenia na lodówce "Nie jesteś głodna, nudzisz się, weź się za robotę", to nie, dalej pocieszałam się jedzeniem. Inna sprawa, że to co się dzieje dookoła usprawiedliwia pocieszanie się, bo albo się człowiek wkurza albo smuci, a oba powody są dobre, żeby coś zjeść. I jeszcze bez umiaru pakowałam do dupy wszystko, co mi się nie podobało, oj dużo tego było. To nie ma się co dziwić, że dupa musiała zmienić rozmiar, żeby to wszystko pomieścić. Na domiar złego musiałam przecież wypróbować nowy piekarnik. A na czym najlepiej było go przetestować, oczywiście na pieczeniu ciast. No to testowałam. Piekarnik sprawdzał się bez zarzutu. Ciasta wychodziły pyszne, bez śladu zakalca. Dzieliłam się tymi ciastami z córką, ale i tak dużo za dużo zostawiałam w domu. A, że mam słabą silną wolę, to bardzo szybko ciasto znikało. I tu do akcji wkraczał mój mąż. 
- To nie ma już ciasta? - pytał głupio i wrednie, bo skoro  umyta blaszka obsycha przy zlewie, to chyba jasne, że ciasta nie ma. 
- Myślałem, że jeszcze trochę zjem, bo mało zjadłem - kontynuował, żeby mnie dobić, że jestem egoistką, bo sama zeżarłam pół blachy ciasta, zamiast się sprawiedliwie podzielić.
- Trzeba było jeść, jak było - odpowiadałam i siłą musiałam się powstrzymywać, żeby nie dodać, że myślenie nie jest czynnością odpowiednią dla wszystkich, więc zamiast myśleć powinien jeść. Wtedy nie dość, że by się najadł, to jeszcze pomógłby żonie utrzymać jaką taką linię. Jednak staram się być dla męża wredna umiarkowanie, więc trzymałam język za zębami.  Tym bardziej, że fakty są takie, że sama zjadłam większą część ciasta, a ja z faktami nie dyskutuję. Nie było więc wyjścia, trzeba było piec następne ciasto, żeby oddać mężowi sprawiedliwość i ciasto. I tak sytuacja się powtarzała. Do wrednych chłopów dołączył jeszcze mój zięć, który niepytany chwalił moje ciasta. A jak tu się powstrzymać przed chęcią bycia chwaloną przez zięcia? Nijak. No to piekłam. I niestety jadłam, bo jak się nakicałam po kuchni, to co sobie miałam żałować. Wychodzi na to, że jak zawsze wszystkiemu winne są  chłopy. Zięcia to bym jeszcze wytłumaczyła, bo ciasta lubi, a na figurze teściowej mu nie zależy. Ale rodzony chłop? Żeby tak kobitę bez pomocy zostawić. To jednak nie ładnie. I tak minęło nam trochę czasu, sytuacja z dogadzaniem  sobie  była constans, ale moja waga niestety nie. Dlatego stanęłam przed wyborem albo wymienię całą garderobę, albo muszę przejść na dietę. Wybrałam to drugie. I od razu ogłosiłam wszem i wobec, że jestem na diecie, więc żadnych ciast i pocieszającego żarcia nie będzie.
- Po co masz iść na dietę?- spytał mąż, bo on przy takiej żonie to jednak wymaga pocieszenia. A poza tym, już się przyzwyczaił do coraz grubszej żony i testowania piekarnika, więc nie widział problemu. I nie wiem, do czego bardziej się przyzwyczaił, ale nie będę wnikać, bo kolejne rozczarowanie do niczego mi nie potrzebne.
- Bo nie chcę być gruba. Od poniedziałku jem połowę porcji, żadnego objadania się, żadnych słodyczy - oświadczyłam. 
- Uhm - wyartykułował mąż swój sceptycyzm.
Poparła mnie jedynie córka, bo jej te moje ciasta też zaczęły wchodzić w boczki. Zięcia o zdanie nie pytałam, bo, jak już  ustaliliśmy, nie potrzebne mi kolejne rozczarowanie. A nuż by powiedział, że mojej urodzie już nic nie pomoże i mogę sobie darować diety, bo lepiej wychodzą mi ciasta.

Przyznam, że minęło już kilka poniedziałków, a ja na diecie byłam połowicznie, bo w  poniedziałek jeszcze dawałam radę, ale już od wtorku zaczynały się schody. I koło czwartku znów musiałam zaczynać dietę od poniedziałku.
Dlatego postanowiłam coś zmienić. Pomyślałam, że trudnych rzeczy nie zaczyna się od poniedziałku, więc dla odmiany zacznę w sobotę. No i przy okazji jakoś ominę ten feralny wtorek, od którego wszystko robiło się trudniejsze. Jest przecież szansa, że do wtorku tak się przyzwyczaję do oszczędnej diety, że dam radę przetrwać bez łamania postanowień. Padło na tę sobotę.

Niestety, znowu na przeszkodzie stanął mi mąż, który kupił na targu bober, dla mnie kupił, bo on nie je.  A jak ja miałam iść na dietę z kilogramem bobru w domu, jak ja kocham bober? Może inni by dali radę przetrzymać, ale ja niestety nie. Dlatego zjadłam w pierwszym podejściu prawie pół kilograma. No i dietę szlag trafił, a tak dobrze zaczęłam. Na śniadanie zjadłam tylko jedno jajko, dwa pomidory i małą kromeczkę chleba. Drugiego podejścia do bobru nie będzie, bo odwiedził mnie zięć, który też kocha bober. Zobaczył, że leży na blacie w kuchni taki ładny, drobniutki, zielony boberek i ślina mu pociekła. Trudno, z bólem serca, ale się podzieliłam, niech i jemu dupa rośnie, żeby była na tym świecie jakaś sprawiedliwość. A dietę zacznę od niedzieli. I na dzisiaj to by było na tyle. 

Rysunek znaleziony w sieci.


czwartek, 25 czerwca 2020

Jak w osiedlowym warzywniaku walczyłam z cebulakiem

Tak sobie piszę, co widzę i słyszę, trochę opisuję, co spotyka mnie lub moich znajomych, a trochę zmyślam. Proporcje wymieszania rzeczywistości z fantazją niech pozostaną moją tajemnicą.
 








Jak już uprzejmie donosiłam ze mnie jest strasznie wredna baba i żaden inny wredny człowiek mi nie podskoczy. Udowadniam to w różnych sytuacjach, takich jak na przykład ta, którą za chwilę opiszę.

Zaczęło się niewinnie, bo jedynie dopadł mnie apetyt na zupę cebulową. A z moimi apetytami  ostatnio jest tak, że muszą być zaspokajane natychmiast. Jestem jak kobieta w ciąży, która jak nie zje, to ze stresu gotowa urodzić. Zajrzałam do spiżarki, a tam jedna smętna cebula wypuszczająca z tęsknoty za światem szczypior. Niewiele myśląc zamaskowałam się, złapałam w przelocie buty, siatkę, parasolkę, i w podskokach na jednej kulawej nodze pognałam do osiedlowego warzywniaka. Do sklepu dotarłam z lekka podduszona, bo maseczka mocno mnie chroniła, szczególnie przed dopływem tlenu. Warzywniak mieści się w niedużej suterenie, więc miałam do pokonania kolejną przeszkodę, schodki. Pani z warzywniaka miała otwarte drzwi, więc mogła podziwiać taniec zamaskowanego derwisza, bo kręciłam się na tych schodach dokolusia, żeby tylko nie zginać bolącego kolanka. W tym samym czasie pojawił się inny klient, na którym ten mój ubogi scenograficznie taniec nie zrobił wrażenia, więc wskoczył na schodki, szturchnął mnie próbując wyminąć i już był w sklepie. Ja pod wpływem tego szturchnięcia lekko straciłam równowagę. Mając do wyboru ochronę kolana albo twarzy, wybrałam to drugie i przebierając nogami wpadłam do sklepu szybciej niż zamierzałam. Można więc powiedzieć, że w sklepie byliśmy prawie w tym samym czasie. Ale ja ściągnęłam maseczkę i łapałam oddech oraz pion, a Chudzielec, któremu zawdzięczam szybsze wejście do sklepu, zaczął zakupy.
- Niech mi pani zważy dwa kilo ziemniaków - powiedział głośniej niż to było konieczne. 
Pomyślałam, że to przez maseczkę tak pokrzykuje, bo jeszcze nie wiedziałam z kim mam do czynienia.
- Za chwilę, ta pani była pierwsza - odpowiedziała grzecznie ekspedientka. Bo rzeczywiście na starcie byłam pierwsza, chociaż Chudy był pierwszy na mecie.
Uśmiechnęłam się do niej promiennie. No złota kobita, nie dość, że nie wyrzuciła mnie ze sklepu za zdjęcie maseczki, to jeszcze dbała o moje interesy. Chudzielec zmarszczył czoło, zlustrował moją kulawą osobę oraz ekspedientkę.
- To na co pani czeka, niech pani kupuje - mruknął niezbyt uprzejmie  w moją stronę.
- Dziękuję - powiedziałam i pokuśtykałam na koniec sklepu do skrzynki, w której leżała cebula. Ekspedientka poszła za mną z woreczkiem.
- Ta cebula jest już nie pierwszej świeżości i może być od środka podgniła, więc niech pani maca, czy nie jest miękka - poinstruowała mnie ekspedientka. 
- Dobrze - zgodziłam się, bo ja na ogół zgodna jestem. I zaczęłam macać każdą cebulę tyle że jedną ręką, bo w drugiej trzymałam siatkę i parasolkę. Ekspedientka mi nie pomagała, bo chyba nie chciała brać odpowiedzialności za ewentualne zgniłki. Gdy woreczek był już wypchany po brzegi i chciałam dołożyć tę jedną ostatnią cebulkę, to woreczek pękł i cała cebula wpadła z powrotem do skrzynki. 
- O jej - zmartwiła się ekspedientka i na jednej nodze, poleciała po nowy woreczek, zaś ja kulawa trzymałam wartę przy skrzynkach. Chudy popatrzył na mnie z nienawiścią. To się do niego uśmiechnęłam, żeby choć trochę odkupić swoje winy.
- I co się tak pani cieszy? - mruknął do mnie po raz drugi i zsunął maseczkę z twarzy.
- Wlazła taka bez kolejki i grzebie - powiedział ciszej w kierunku swoich butów. 
Nie odezwałam się, bo jak chłop chce się wyżalić swoim butom, to niech się żali. Ekspedientka wróciła z woreczkiem i zaczęłyśmy od nowa pakować cebulę. Tym razem szczęśliwie nic się nie rozerwało i ekspedientka pomknęła do kasy, a ja pokuśtykałam za nią. Jednak licho nie śpi, więc zanim ekspedientka zdążyła zważyć cebulę, warzywniak wypełnił głos trąbki, który nawet umarłego by podniósł z trumny. Ekspedientka rzuciła cebulę i wyjęła spod lady telefon.
- Przepraszam muszę odebrać, bo to szef - powiedziała z przepraszającym uśmiechem. Ja się od uśmiechnęłam. Chudy wydał z siebie taki odgłos, coś jakby ostatnie tchnienie, ale za to na wielkim wkurwie. Ekspedientka była zajęta wyłącznie potakiwaniem szefowi i nie zwracała na nas uwagi. Ja stałam spokojnie, chociaż kolano skrzypiało: "usiądź babo, ciężka jesteś".  Za to chudy przebierał nogami, bo widocznie jego nogi nie bolały. Ekspedientka odłożyła telefon i złapała się za worek z cebulą, a że po rozmowie z szefem ręce się jej trzęsły, to trochę cebuli wysypało się na blat.
- Przepraszam bardzo - powiedziała patrząc na Chudego, bo widocznie uznała, że mnie przepraszać nie musi.
- Długo jeszcze? - warknął Chudy.
- Jeszcze chwileczkę - powiedziała, znowu przepraszająco.  
Zgarnęła rozsypaną cebulę i złapała za worek, żeby umieścić go na wadze. Niestety zrobiła to zbyt energicznie i worek znowu pękł, cebula rozsypała się po blacie a część spadła na podłogę. Ekspedientka bez słowa rzuciła się na podłogę, żeby wyzbierać cebulę. 
- Co jest do cholery? To są jakieś jaja. Ile można czekać?! - wrzasnął oburzony Chudy. Na placu boju byłam tylko ja i Chudy, bo ekspedientka dalej tarzała się po podłodze, więc uznałam, że jak pytają, to trzeba coś odpowiedzieć,
- Pan się ode mnie odsunie na dwa metry - powiedziałam twardo. I niech pan przestanie się tak zapluwać, epidemia jest - dodałam czysto informacyjnie.
Chudy aż się wzdrygnął, spojrzał w stronę drzwi, a tam było jednak mniej niż dwa metry, więc jakby chciał się zastosować do mojego polecenia, to musiałby stanąć na schodkach. Ale przecież ja metrówki w oczach nie mam, więc nie czułam się winna, że go ze sklepu wyganiam.
- Co się głupia babo czepiasz? - warknął wyciągając szyję w moim kierunku. - Kupujesz te cebule, to kupuj - sapnął i zrobił krok do przodu. 
Ekspedientka zdążyła już stanąć na nogi i była zajęta pakowaniem cebuli do worka, tym razem przytomnie włożyła jeden w drugi, żeby znowu się nie rozleciał. 
- Ja tu przyszłam po cebulę, z cebulakami  zadawać się nie muszę, więc odsuń się synu ode mnie, bo cię posunę parasolką - powiedziałam stanowczo. 
Chudy najwyraźniej znał znaczenie słowa "cebulak" albo nie spodobała mu się obietnica posuwania go parasolką, bo wkurzył się jeszcze bardziej.
- Coś się kulawa kurwo do mnie przyczepiła?! - ryknął.
- Niech pan się uspokoi - zainterweniowała przestraszona ekspedientka.
- Bo co mi zrobisz? - spytał zaczepnie i znowu wyciągną szyję, tym razem w kierunku ekspedientki.
- Ta pani nic ci nie zrobi, ale ci co cię obejrzą na nagraniu z kamery to już mogą ci coś zrobić. A ja tego dopilnuję - odpowiedziałam chociaż nikt mnie o nic nie pytał.
Chudy się trochę zmieszał i rozejrzał się po sklepiku.
- I nie wyciągaj tak szyi synek, bo ci się ten mały łebek urwie i choć to strata niewielka, to będziesz jeszcze głupiej wyglądał - powiedziałam złośliwie, chociaż na zdrowy rozsądek powinnam się zamknąć, ale mój zdrowy rozsądek był chwilowo niedostępny.
- Spierdalajcie głupie kurwy, obie! - wrzasnął chudy i wypadł ze sklepu. Strasznie to było nielogiczne, bo nam kazał spierdalać a sam spierdolił, że tak na marginesie, używając brzydkich wyrazów, zauważę.
- Boże kochany - jęknęła ekspedientka, której na raz trafił się chamski i niecierpliwy klient oraz pyskata i kulawa klientka.
- Widzi pani, taki chudy, a przez nas nie kupił tych ziemniaków - powiedziałam współczująco.
Ekspedientka spojrzała na mnie lekko zdziwiona, bo chyba nie mogła się zdecydować, czy jestem fałszywie troskliwa, czy może chcę w spolegliwości odebrać palmę pierwszeństwa  Gandhiemu albo Matce Teresie. Mnie tam jak zwykle było wszystko jedno.
- No tak. To przez te worki i telefon od szefa wszystko się tak skomplikowało - zaczęła się tłumaczyć.
- Przecież to nie pani wina- powiedziałam, żeby ją uspokoić.
- Żeby pani wiedziała, szef kupuje najtańsze worki to się rwą - przerzuciła elegancko winę na swojego pracodawcę. 
- Oj, Jezu, co ja gadam - jęknęła nagle.
- Co się stało - spytałam lekko przestraszona, bo ja strasznie empatyczna jestem, serio.
- Kamera - odpowiedziała ekspedientka szeptem.
- Żartuje pani.  Tu kamera? Po co?
- Rzeczywiście, co ja gadam. Tak mi pani namieszała w głowie, że uwierzyłam w tę kamerę - stwierdziła ze śmiechem. 
- Nie dziwię się, ja mam namieszane, to i pani mogło się udzielić. W końcu jestem tu już dość długo - powiedziałam. 
Myślałam, że z uprzejmości zaprotestuje, ale nie, widocznie była bardziej szczera niż uprzejma. Pożegnałam się i poszłam do domu gotować cebulową. Jednak po drodze rozglądałam się, czy gdzieś tam nie stoi cebulak, chcący bez kamery wyrównać ze mną rachunki. Na szczęście nie stał, więc jestem tylko kulawa, a mogłam być jeszcze poobijana. I jak tu nie wierzyć, że ja to mam szczęście. Nie zawsze, ale mam. I na dzisiaj to by było na tyle.

Zdjęcie idolki znalezione w sieci.

poniedziałek, 22 czerwca 2020

Historia o tym, jak matka Zofia nie daje się córce i starości





Dorota mieszka z matką Zofią w niewielkim domu otoczonym równie niedużym ogródkiem. Żyją sobie tam jak Paweł i Gaweł, matka na dole, córka na górze. Obie samotne i zdane na siebie. Matka Doroty jest osobą w bardzo podeszłym wieku, bo powoli dobiega dziewięćdziesiątki. Jednak nie daje się starości, chorobom ani córce. Trochę głupio tak wymieniać córkę w jednym rzędzie ze starością i chorobami, ale matka Doroty tak właśnie córkę postrzega. A wszystko przez to, że jej zdaniem Dorota za bardzo się wtrąca i tym samym ogranicza jej wolność. Przykładów czepialstwa Doroty jest na pęczki, więc matka Zofia sypie nimi jak z rękawa każdemu kto tylko zechce słuchać. 

Przykład pierwszy z brzegu, bo co za różnica który, skoro wszystkie  denerwują matkę Zofię jednakowo

Matka Zofia ma ambicję, żeby sama troszczyć się o swoje mieszkanie. Niestety Dorota, też ma ambicję, żeby być wzorową córką, więc dba o matkę i pilnuje, żeby ta nie robiła wszystkiego sama. Normalnie czepliwa ta Dorota jest i tyle. Co jej przeszkadza, że matka wlezie sobie na taboret, żeby powiesić firanki? No, jak wlazła to zlezie, byleby tylko ten garnek, co go postawiła na taborecie do góry dnem, żeby dosięgnąć karnisza, nie zleciał pierwszy, to wszystko będzie dobrze. A Dorota się czepia, zrzędzi i strasznie uprzykrza  matce życie.

Kolejny przykład pokazuje, że Dorota nie tylko jest czepialska, ale też z byle powodu wpada w histerię, czego matka Zofia nie znosi. 

Pewnego dnia Dorota po śniadaniu wyszła przed dom, żeby zażyć trochę ruchu. Chodziła sobie dokolusia wokół domu, jak więzień na spacerniaku, bo z powodu epidemii spacery były chwilowo zakazane. To chodzenie dla zdrowia i myślenie o zdrowiu jakoś zaczęło Dorotę przygnębiać, więc postanowiła dla rozrywki zajrzeć do matki. I już po chwili stała pod jej drzwiami. Zadzwoniła dzwonkiem i czekała aż usłyszy  szuranie, a potem szczęk zamka. Niestety za drzwiami  panowała głucha cisza. Dorota zadzwoniła jeszcze raz i zerknęła w okna pokoju matki. Okna były zasłonięte. Dorota najpierw poczuła dreszcz strachu na plecach, a potem w przypływie paniki zaczęła z całych sił walić w drzwi. Matka zawsze wstawała przed nią i pierwsze co robiła, to odsłaniała okna, więc powód do niepokoju był całkiem uzasadniony. Kluczy do mieszkania matki Dorota przy sobie nie miała, bo matka nie życzyła sobie, żeby córka wchodziła do jej mieszkania jak do siebie. Trzeba by pobiec na górę, a może lepiej o razu dzwonić po pogotowie, zastanawiała się Dorota, ciągle waląc w drzwi. Im dłużej się dobijała, tym trudniej było jej wybrać, co powinna zrobić najpierw. Strach, że matka Zofia mogła nieoczekiwanie zejść z tego świata, odejmował Dorocie tlen z mózgu i  siłę w nogach. Kiedy już sama była bliska zejścia, usłyszała za drzwiami hałas. Wzięła głęboki oddech i zaczęła wracać do żywych. Drzwi się otworzyły i stanęła w nich matka Zofia z więcej niż niezadowoloną miną.
- Co ty się tak tłuczesz?! Drzwi mi wyłamiesz. Nie łaska poczekać?! - huknęła, aż zadudniło w sieni.
- Przepraszam. Przestraszyłam się, że mamie coś się stało - wyjaśniła potulnie Dorota.
- Co się miało stać? Wstawałam. A ty co, śmierci mi życzysz? - spytała czujnie matka.
- No co też mama takie rzeczy mówi. Zobaczyłam, że okno zasłonięte i mama tak długo nie otwierała, to się zdenerwowałam - wyjaśniła naburmuszona Dorota, bo ona jednak jest podobna do swojej rodzicielki.
- Jakie długo, jakie długo?! Co ty sobie myślisz, że ja fruwam? Zanim się ogarnęłam, to ty prawie drzwi mi wyłamałaś. Jak ty byś musiała założyć na siebie to wszystko co ja, to byś dopiero zobaczyła jak to jest. Długo. Widzicie ją.  Wymacaj najpierw człowieku okulary, potem załóż zęby, potem włosy weź z toaletki, na koniec włóż cycek, co to zawsze, trzeba go szukać, bo ze stanika na podłogę spada. I jeszcze znajdź tę cholerną laskę, która zawsze się zapodzieje, jak jest potrzebna. To czas leci. A tej pilno, zawsze pilno - zrzędziła matka Zofia. 
- Już dobrze. Niech się mama nie złości, nic się nie stało - powiedziała ugodowo Dorota.
- No masz, teraz będzie mi mówić, że nic się nie stało. Raz na ruski rok człowiek dłużej pośpi, to taka zerwie go na równe nogi i jeszcze mówi, że nic się nie stało - irytowała się matka Zofia coraz bardziej.
- To wpuści mnie mama w końcu czy nie? - spytała równie zirytowana Dorota, która nie od dziś wie, że nie spełnia oczekiwań matki.
 - Chodź, nie stój w drzwiach, bo zimno leci - powiedziała matka, bo nie dość, że córka ją obudziła, to jeszcze mieszkanie się przez nią wyziębia. No i ostatnie słowo przecież zawsze musi należeć do matki Zofii.

Zamiast sypać dalszymi przykładami potyczek matki Zofii z jej córką Dorotą, powiem słów kilka o tej pierwszej.

Matka Zofia zawsze i ze wszystkim świetnie sobie radziła. Nawet jak wcześnie owdowiała, to nie szukała nigdzie pomocy. Zamiast żałosną wdową zawsze była elegancką i świetnie zorganizowaną kobietą. Aż przyszła starość a z nią choroby. Najgorsza ta ostatnia, ta po której odjęto jej pierś. Ktoś mógłby zapytać, co za różnica dla osiemdziesięciolatki, czy ma obie piersi, czy nie. No ludzie różne głupie pytania zadają, to takie też można zadać. Ale dla matki Zofii różnica jest wielka, bo ona chce do końca życia pozostać kobietą. Dlatego, jak tylko blizna się wygoiła, matka Zofia kupiła sobie protezę. Zakładała ją rano jak się ubierała i zdejmowała dopiero przed wieczorną kąpielą. Gdy po chemii wyszły jej włosy nosiła perukę, czekając cierpliwie, kiedy odrosną. Ale nie odrosły takie ładne jak wcześniej, więc matka Zofia się zdenerwowała i kupiła sobie drugą perukę, tym razem taką z prawdziwych włosów. Wszystkie znajome gadały, że matka Zofia zgłupiała, bo po co starej babie taka droga peruka, ale ona wiedziała swoje. Tak jak nie musiała pokazywać światu swojej łysej głowy, tak nie musiała nosić na głowie byle czego. Jak znajome chcą pieniądze do grobu zabierać, to niech zabierają, ona swoje będzie wydawać i nic nikomu do tego. Jak się już oswoiła z protezą i peruką, to przybyło jej nowe towarzystwo, laska. Zaczęło się od lekkiego utykania, ale miała nadzieję, że jak się zaczęło tak przejdzie. Niestety nie chciało przejść i  wtedy córka Dorota kupiła jej laskę. I tak już zostało. Po domu często chodzi bez laski, bo wciąż się zapomina. Niestety o tym, co chętnie by zapomniała, to ciągle pamięta, bo jak nie lustro, to córka  jej przypomina, że jest stara. Dlatego córkę przegania, jak ta  chce się w jej domu rządzić i dyrygować, co matka Zofia może, a czego nie może robić. A starość przegania tym, że okulary, zęby, peruka i cycek zawsze muszą być na swoim miejscu. I nikt nie będzie się nad nią litował. Jakby znaleźli się chętni, to pogoni, ma przecież laskę. I na dzisiaj to by było na tyle.
 











Rysunki znalezione w sieci.