Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 10 sierpnia 2020

Władzia pierwsza feministka we wsi



 

 

 

 

 

 

 

 

 

Władzia pierwsza feministka we wsi

Zawsze lgnęłam prostych ludzi, którzy brak wykształcenia rekompensowali tak zwaną życiową mądrością. Jedną z ciekawszych poznanych przeze mnie osób była Władzia. Mówiłam do niej "babciu" bo traktowała mnie jak wnuczkę. Kiedy wieczorem siadałyśmy na ławeczce przy jej chałupce, opowiadała mi o swoim życiu. 

 
Dzieciństwo Władzi było głodne i chłodne, ale nie odbiegało od życia innych dzieci na lubelskiej wsi w pierwszych latach ubiegłego wieku. Odkąd trochę podrosła musiała zajmować się młodszym rodzeństwem i walczyć o lepsze miejsce przy misce. Potem do jej obowiązków doszło jeszcze pomaganie matce przy kuchni, obrządek inwentarza i chodzenie w pole. W domu było biednie, bo czas trudny i ojcu Władzi najlepiej wychodziło robienie dzieci,  żadna inna robota się go nie trzymała. Władzia się buntowała, że ciężar utrzymania gospodarstwa spadał na matkę i dzieci zaś ojciec na wszystko miał czas i najchętniej siedział na przyzbie kurząc machorkę oraz popijając samogon. Jednak buntować się mogła tylko po cichu, a to nie leżało w naturze Władzi. Dlatego, jak tylko podrosła, to bardzo chciała szybko wyjść za mąż i uciec z domu. Była ładna, miała we wsi opinię robotnej, więc kawalerów, którzy się nią interesowali nie brakowało. Jednak do żeniaczki jakoś nikt się nie wyrywał, bo Władzia miała wadę, była biedna. Kiedy Władzia już zaczęła się przymierzać do staropanieństwa na wiejskiej potańcówce poznała Józefa. Józef pochodził z sąsiedniej wsi i był znany w całej okolicy, bo miał fantazję nijak nieprzystającą do zaścianka, w którym żył. Grał w karty na pieniądze, pił wódkę szklankami, na wiejskich zabawach obtańcowywał wszystkie panny i prał po gębach niezadowolonych kawalerów. Gdy zainteresował się Władzią ta z miejsca się w nim zakochała. Nie mogła się doczekać, kiedy Józef przyjdzie z wódką do rodziców, żeby prosić o jej rękę. Józef też się niecierpliwił, chociaż z innego powodu. Przyzwyczajony do obracania dziewczyn po wiejskich zabawach z trudem radził sobie z niepozorną Władzią, która dziwnie pilnowała wianka. Raz wydawała się być chętna, żeby za chwilę uciec albo dać Józefowi po gębie. Głupiał chłop od tego i w końcu przystał na ożenek. Wesele nie było duże, bo rodzice panny młodej nie mieli pieniędzy zaś teściowie niechętnie przyjęli wybór syna. Chociaż synowa im się nie podobała, to skutecznie sprzeciwić się nie mogli, bo Józef przyzwyczaił wszystkich, że zawsze robił co chciał. Stanęło więc na tym, że dali synowi kilka morgów ziemi i miejsce w rozwalającej się chałupie po dziadkach. Władzia przeprowadziła się do wioski męża i zaczęła pracować na polepszenie bytu. Od rana do nocy pracowała na gospodarce, a w nocy zajmowała się tkaniem albo szyciem. Bardzo chciała mieć lepiej niż za panieńskich czasów, więc nie oszczędzała się przy robocie. Powoli remontowała swój nowy dom, co wprawiało w zdziwienie wiejską społeczność. Baba łatająca dziury w dachu, murująca komin, naprawiająca drzwi, to nie był codzienny widok, ale Władzia nie miała wyboru, bo z męża nie miała wielkiego pożytku.
Józef, który bardzo nie lubił swojego teścia, szybko poszedł w jego ślady. Zrobił Władzi dwóch synów i na tym poprzestał jeżeli chodzi o męskie zajęcia. Wrócił też do kawalerskiego życia i Władzia ani wojna mu w tym nie przeszkadzały. Nawet jak chwilowo nie grał, nie pił i nie spotykał się po opłotkach z jakąś panną, to wystrojony w garnitur i pod krawatem przechadzał się po wsi zamiast wziąć się za robotę. A Władzia obrabiała gospodarkę i spłacała karciane długi, które jej mąż zaciągał u różnych ciemnych typów z pobliskiego miasta. Bo trzeba powiedzieć, że Józefowi karta czasem nie szła, ale jako honorowy człowiek długi spłacał zawsze. A to, że kosztem żony i synów, to już insza inszość.
- Władka ty nie brechaj, bo to wszystko przez ciebie. Ja ciebie kocham to i karta mi nie idzie. A ty by nie chciała mieć chłopa bandyty, co to honoru nima, to i długi płacić musisz - mówił, gdy Władzia się buntowała i próbowała go rozliczać.
No, to Władzia płaciła. Tym prędzej, że wierzyciele nie byli zbyt ugodowi.
- Jak Józwowa nie zapłaci, to chałupe z dymem puścim i wyrówna się długi - grozili. Biedna kobiecina była w potrzasku. 

Początek lat 40 ubiegłego wieku to nie były czasy popularności rozwodów, a już na wsi zwłaszcza. Kobieta bez męża była nikim, więc jak się wydała za łobuza, to musiała się męczyć do grobowej deski. Jak jeszcze przyszła na gospodarkę męża, to w ogóle nie miała prawa głosu. Władzia po rodzicach dostała niewielką spłatę i ciężką pracą odrobiła już dawno zaległy posag, ale to nie miało żadnego znaczenia ani w oczach męża, ani teściów.
Jednak Władzia do potulnych nie należała, więc próbowała walczyć o swoje.
- Krzyczała ja na niego ile sił w płucach, żeby cała wieś słyszała, jak baba Józwa obsobacza, bo on bardzo tego nie lubił. Ale uciekał z chałupy i już miał spokój. Groziła ja, że go z domu wygonie, ale to też na próżno - opowiadała.
- Co ty durna babo mnie strachasz, jak ty sobie beze mnie poradzisz? - mówił i dalej robił co chciał.

Ale Władzia nie załamywała rąk tylko w kolejnym etapie negocjacji z mężem przeszła do rękoczynów. Józef był wysokim mężczyzną i mocno zbudowanym, a Władzia malutka i przez ciężką robotę wymizerowana, ale nie ustępowała mu pola.
Tak mi opowiadała, jak to pierwszy raz odważyła się dać mężowi po gębie. 

- To było tego dnia, gdy dowiedziała sie ja, że bez mojej wiedzy sprzedał prosiaka. Krzyczała ja, robiła mu wymówki i wszystko jak grochem o ścianę. Na koniec, jak zwykle, wziął kapelusz z kołka i w drzwi, żeby pójść na wieś na wódkę albo karty.
- Nigdzie nie pójdziesz pijusie. Nie będziesz przepijał pieniędzy za prosiaka - krzyknęła ja.
- Akurat się ciebie bede pytał. Ide bo chce. I co mi zrobisz? - odpowiedział on.
- No, to dziecko, nie wytrzymałam.  Za duży był, żeby zdzielić go w mordę, to kopnęłam go najpierw w kolano i jak się schylił do kolana, to dopiero zdzieliłam go w mordę.
- I nie bała się babcia? - spytałam.
- A co tu się bać? Dziecko jak trza dać w morde, to trza, nie ma co za dużo myśleć. - Inna rzecz, że potem oddawał, no to musowo się było bić na spółke. Dlatego zawsze ja miała coś pod ręką i ustawiała się bliży drzwi. Ale jak zobaczyła, że tak se gęby obijamy i nic to nie daje, to musiała to skończyć raz na zawsze. Po dobroci nie chciał sie wynieść z chałupy, żeby dłużniki nie przychodziły, to musiała go przepędzić inaczej. Kiedy pokłóciliśwa się o następne długi, to było akurat na podwórku. To ja złapała wiaderko, w którym było trochę śruty i zaczęła tym wiaderkiem go okładać. Wiaderko ciężkie, ale ja taka zła była, że miała siłe. To on zaczoł uciekać, a jak on ucieka to ja gonie. I tak my wylecieli na wieś, kawał wsi my przelecieli, bo on sie ze mną drażnił. Ludzie się śmiali, że Józef przed babą ucieka. To ja stanęła na środku wsi i zaczęła się śmiać z niemi. - No widzita ludzie, uciek mi z chałupy i ja tak się zgoniła. Normalnie to w izbie mu morde obijam, a teraz mi ucik - krzyknęłam.
- Widzisz dziecko, on po takim czymś to już musiał mnie rzucić i z chałupy sie wynieść, bo co jak co, ale honorny był. To nie mógł pozwolić, żeby baba go ośmieszała. I miałam wreszcie spokój. Potem jakaś baba go wzieła na stałe – skończyła opowieść babcia Władzia.

No i miała spokój, dużo roboty i dwóch małych synów. A Józef rzeczywiście nie wrócił, bo najpierw chciał dać żonie lekcję i przeniósł się do miasta, a potem przyzwyczaił się, że żyje całkiem jak chce. Kilka lat później Władzia znalazła sobie pomocnika do gospodarstwa. To był mężczyzna, który wrócił do kraju z wojennej tułaczki i nie miał gdzie się podziać. I tak najpierw zajął się pomocą w gospodarstwie, a potem zajął się też Władzią. Józef dotknięty do żywego wiarołomstwem żony znalazł sobie kolejną kobietę, która koniecznie chciała za niego wyjść za mąż. Dlatego rozwiódł się z Władzią i ponownie ożenił. Władzia została rozwódką, ale za mąż drugi raz wyjść nie chciała. Nie przeszkadzało jej, że wieś ciągle się gorszyła, że obcego chłopa pod pierzyną trzyma. Zapytałam ją, dlaczego nie chciała wyjść za mężczyznę, z którym przeżyła kilka lat, który był dobry dla niej i jej synów.
- Dziecko, żeby z chłopem być nie potrzeba ksiendza. To ja w niewole drugi raz nie poszła. Ja prosta baba jestem, ale swój rozum mam - odpowiedziała.
I tak chcąc nie chcąc Władzia zapoczątkowała we wsi lubelskiej feminizm.

 
I na dzisiaj to by było na tyle.

 

Rysunek złowiony w sieci, bo zdjęcia Babci Władzi nie mogłam zamieścić. 

niedziela, 9 sierpnia 2020

Jest niedziela dzień radości


Taki mam plan na dzisiaj i tego będę się trzymała. Miłej niedzieli dla wszystkich. To jeszcze coś miłego muzycznego.

PS.

Dopiero dzisiaj przeczytałam, co działo się w Warszawie. Nie można niszczyć mienia, na którym są obelżywe insynuacje wobec LGBT, a można niszczyć człowieka? Noż, ............................................................................................................................................................ i jeszcze  więcej. Wykropkowałam z szacunku dla tych, którzy czytają bloga, ale ci co nami rządzą zasługują na każdy bluzg. WSTYD, NIE MA NA TO ZGODY, ŻEBY POGARDA ZWYCIĘŻAŁA W MAJESTACIE PRAWA.


 Nastrój mi się zepsuł, chociaż plany wciąż aktualne, bo jakoś żyć trzeba. 

piątek, 7 sierpnia 2020

Dopadły mnie dzisiaj egzystencjalne smuty

Jak w tytule - dopadły mnie egzystencjalne smuty. Moje przywiązanie do życia ma się nijak do jego jakości, bo jakość... cóż, jest jaka jest. Staram się obśmiewać moje starcze lęki, ale przeganiane chowają się po kątach, żeby przy pierwszej okazji znowu się na mnie rzucić. 

A do 60 roku życia mój pesel mi nie przeszkadzał. Po prostu, lata mijały, a ja sobie żyłam raz w lepszej, raz w gorszej kondycji psycho-fizycznej, ale peselu się nie czepiałam. Od życia nie wymagałam za wiele, ale  bardzo się starałam, żeby mi smakowało. Zatrudniłam se na etacie takiego jednego Optymizma (wiem, że piszę niegramatycznie, ale z niegramatycznego serca, więc poprawiać nie będę), który razem ze mną pchał ten wózek o nazwie "Życie" i jakoś to było.

Minęła sześćdziesiątka i dopadł mnie taki refren:

"Gdy mu fasada rozpada się z trzaskiem
Gdy zza niej wyjrzy jak małpa z pokrzywy
Pysk zły i obrzydliwy i pryśnie cały blef
O wtedy chociaż się pragniesz powściągać
Nie nasobaczyć i nie naurągać
Choć inwektywą żywą nie chcesz chlustać
To same twe usta wykrzykną tobie wbrew:
Szuja"


No ludzie kochane, w piosence mowa o wrednym mężczyźnie, a mnie ten tekst pasuje jak ulał do życia. To albo ja jakaś nierozgarnięta albo coś w tym jest. Żadnej męskiej szui nie dałam się zniszczyć, ale życie nie raz mnie przeczołgało. Jednak przecież zawsze dawałam radę, aż do teraz.  Bo teraz normalnie "poderżniętam jest". Mój optymizm zamienił się miejscami z poupychanymi po kątach smutkami. I teraz on se siedzi w kącie, a one latają po chałupie i coraz szerzej otwierają mi oczy. 
Bo życie, to jednak szuja, najpierw narobi człowiekowi nadziei, a potem pokaże małpią mordę. Bywa, że nie raz pójdzie dalej i pokaże też czerwoną małpią dupę. I jakby się człowiek nie zapierał, to wrażenie estetyczne jest paskudne. Kiedy taki zniesmaczony człowiek pod tytułem "Kobieta" wysila  wszystko co tam ma w głowie, a umówmy się, że z wiekiem ma coraz mniej, żeby zrozumieć, co to się porobiło i czemu aż tak, to już widzi na horyzoncie wstrętną, chudą babę, zamotaną w czarne szmaty, z narzędziem żniwiarza w kostycznej dłoni. A im bardziej kobieta pod tytułem "ja" stara się nie myśleć o tej babie z kosą, tym bardziej wie, że ona ciągle skraca dystans. Optymizm wzywany na ratunek ciągle najchętniej siedzi w kącie, a przynaglany odpowiada:spierdalaj babo, ja już się napracowałem. To, co zrobić, jak kostucha jednak zechce się przywitać? Ja chyba pójdę w naśladownictwo i wzorem Optymizma powiem jej: spierdalaj babo, zarobiona jestem. Ale czy to pomoże? Boję się, że nie. Jednak na pewno spróbuję. Tylko teraz muszę się bardziej do roboty przyłożyć, żebym nie musiała kłamać. I to jest najlepszy dowód na prawdziwość tezy, że życie boli.

Smutki najlepiej byłoby przespać, bo a nuż coś miłego się przyśni i jeszcze przy okazji robota nas ominie. Ale nic z tych rzeczy. Na starość nie ma spania na zawołanie. Na starość na spanie trzeba sobie zasłużyć. Najpierw trzeba padać ze zmęczenia na twarz. Potem trzeba długo i cierpliwie wciskać twarz w poduszkę, aż z braku tlenu zacznie się odpływać i na ostatnim oddechu trzeba się modlić, żeby wredny organizm nie dźgnął nas gdzieś bólem. Bo jak dźgnie, to wtedy wszystko trzeba zaczynać od początku.  A potem to już jest magiczna 4 rano i traci się nadzieję na sen. Następnie trzeba wstać po dobrze nieprzespanej nocy i usilnie się starać, żeby jednak coś z tego życia mieć. Bo, nawet jak to nasze życie zachowuje się jak "żyćliwy", to głupio odpuszczać walkowerem najmniejszą choćby szansę na coś miłego. Z drugiej strony strasznie zmęczona jestem i tak mi się już nie chce starać. Ale z trzeciej strony, to jak się nie chce i nie ma po co, to zawsze można żyć na złość. Nie byłabym pierwsza taka złośliwa. No, to nie ma odwrotu, trza żyć, a jak trza, to trzeba.

 
"Żyćliwych", których niepokoi, że tak  sama do siebie gadam i jeszcze ze sobą negocjuję, chcę uspokoić. Leczyć mnie na razie nie trzeba,  to raz, a dwa, to zawsze lepiej zawracać dupę sobie niż innym, co ja niniejszym czynię.

I na dzisiaj to by było na tyle.
Kabaret Starszych Panów


  Zdjęcie złowione w sieci.

środa, 5 sierpnia 2020

Miałam być siwa, a znowu będę blondynką

W młodości byłam rasową blondynką,  nie że taka głupia, chociaż wykluczyć nie mogę. Po prostu, natura obdarzyła mnie pszeniczno-złotym kolorem włosów. Jasne włosy i brązowe oczy to długo był mój znak rozpoznawczy. Ale, jak jest dobrze, to nie jest za dobrze, więc zrobiłam się na rudo. Nie wiem, co mi przyszło do głowy z tą rudością, bo wredna zrobiłam się dużo później. Taka ruda, choć jeszcze nie wredna, pobyłam sobie przez czas jakiś. Jednak w myśl porzekadła, że kobieta zmienną jest, przemalowałam się znowu na blond, bo chciałam wrócić do naturalnego koloru. Niestety mimo wielu prób, wciąż nie mogłam trafić na kolor zbliżony do mojego naturalnego, bo albo byłam za platynowa albo za żółta, a odrosty z każdym malowaniem były ciemniejsze. Mój ulubiony fryzjer doradził mi, żebym przestała malować włosy i została szatynką.  Zadowolona nie byłam, ale miałam dość malowania, więc się zgodziłam. Fryzjer tak dobrał kolor farby, żeby jak najbardziej przypominał ten na odrostach i na długi czas miałam spokój z koloryzacją.  Nawet podobałam się sobie jako szatynka, bo ja jednak mam duże zdolności przystosowawcze. Niestety czas wysrebrzył mi skronie i znowu sięgnęłam po farbę, żeby ukryć niechcianą siwiznę. I tak, w różnych odcieniach rudości dotrwałam do wirusa-świrusa. Jak rząd zrobił mi lock down, to siedziałam se na szanownej w domu i zarastałam siwizną. Mąż straszony moimi siwkami nie reagował, więc pomyślałam, że dołączę do ogólnonarodowego dziadzienia. 

Z upływem czasu zaczęłam się  z  siwizną oswajać i nawet mi się spodobała. Jednak każde spojrzenie w lustro pokazywało, że włosy mam w połowie siwe a w połowie rude. Nie dość, że nieładnie to wyglądało, to jeszcze źle się kojarzyło.  Pomyślałam, że skoro różne młode celebrytki robią się na siwe babuleńki, to i ja siwą farbę powinnam dostać. Poleciałam więc kurcgalopkiem do Rossmanna i już od progu zaatakowałam ekspedientkę pytaniem o farbę. Sama bym sobie poradziła, bo obrazki jeszcze widzę i czytać umiem, ale jak każą być w sklepie w maseczkach, to ja jednak wolę  zakupy robić szybko. Dziewczyna była bardzo miła i pomocna. Nie wiem, może tak sama z siebie była miła, a może ulitowała się nad siwo-rudą babinką. Nieważne. Farbę mi znalazła i też kurcgalopkiem do kasy pognała, żebym mogła szybko opuścić sklep. 

Fryzjer odpadał, bo chciałam siwieć szybko, a terminy u fachowca odległe. Ale od czego ma się córkę. Teraz trzeba było tylko wstrzelić się w grafik mojej ulubionej latorośli i już mogłam zostać całkiem siwa. Przynajmniej na opakowaniu farby zapewniali, że każdy nawet oporny włos rzeczona farba maluje na siwo. Córka nie zawiodła, pomalowała rude i nakazała, żeby matka po 15  minutach roztarła farbę na cały czerep. No, to się posłuchałam, bo ja mogę robić za wariatkę, ale nie życzę sobie robić za półgłówka. Siwa, siwiuteńka byłam z farbą na głowie. Jednak, po zmyciu farby okazało się, że z siwizny nici. Znowu jestem blondynką. I "znowu w życiu mi nie wyszło" A tu nawet nie da się uciec w wielki sen, bo raz, że mam problemy ze spaniem, dwa, że "wielki sen" kojarzy mi się zbyt poważnie, żebym chciała skorzystać.  Na zdjęciu widać, że oko mam smętne, ale to pierwsza reakcja na zawód. Zmartwiłam się tylko chwilowo, bo, jak już donosiłam, ja mam duże zdolności przystosowawcze. Mówi się trudno i żyje się dalej, chwilowo jako siwa blondynka. Co będzie dalej nie wie nikt, nawet ja. 
I na dzisiaj to by było na tyle.



niedziela, 2 sierpnia 2020

Historia o gołąbkach bez gołąbków, dialogu męża z koleżanką oraz o suchych paluszkach, które są mniej konfliktogenne

Tak sobie piszę, co widzę i słyszę, trochę opisuję, co spotyka mnie i moich znajomych, a czasem trochę zmyślam. Proporcje wymieszania rzeczywistości z fantazją niech pozostaną moją tajemnicą.

Jak już nie raz donosiłam, nie należę do kobiet przesadnie pracowitych. Powodów tego stanu rzeczy jest kilka. Po pierwsze, z niczym nie lubię przesadzać, więc z pracowitością tym bardziej. Po drugie, lenistwo jest jednak mniej męczące niż pracowitość, a ja męczyć się nie lubię. Po trzecie, uważam, że lenistwo jest cechą ludzi inteligentnych i kreatywnych, a ja aspiruję do takiego towarzystwa. Po czwarte, jak mam wybór pomiędzy pracą a odpoczynkiem, to jednak wolę odpoczywać, bo przy odpoczywaniu robię wyłącznie to, co chcę. Więcej zalet braku pracowitości wymieniać nie będę, bo mi się nie chce. Niech sobie każdy sam dopowie, co mu tam pasuje. No chyba, że ktoś nie widzi żadnych zalet lenistwa, to nie zmuszam. 

Leniwa, to moje drugie imię, bo ja najbardziej kocham robić to, czego robić nie muszę. Ale co zrobić, że tak stęknę filozoficznie, jak czasami trzeba się wziąć za robotę, nawet jak człowiek nie lubi? Jak trzeba, to trzeba. Toteż ja czasami się biorę, bo ja nie tylko leniwa jestem, ale obowiązkowa również.

Do takich codziennych rzeczy, które robić trzeba, czy się lubi czy nie, należy gotowanie. Gotować muszę, więc niespecjalnie lubię, a o kochaniu to już mowy być nie może. Ale nie jest tak źle, bo skoro lenistwo jest cechą ludzi kreatywnych, to kreatywnie podchodzę też do gotowania. 

Przykładów mojej kreatywności mam na pęczki, ale co się będę wysilać, jak opinię mogę sobie popsuć pierwszym z brzegu. Moim wynalazkiem w dziedzinie gotowania są gołąbki bez parzenia sobie palców kapustą i marnowania czasu na zawijanie. 

Przepis jest prosty, bo najpierw robię wszystko jak normalni ludzie, więc obgotowuję krótko kapustę,  przygotowuję farsz i sos. Potem odchodzę od tego, co robią normalni ludzie, bo zamiast zawijać, to kroję kapustę w większą kostkę. Następnie  wrzucam kapustę do garnka z farszem, podlewam wszystko sosem, trochę podduszam na ogniu i już gołąbki gotowe. Nie dość, że robię takie gołąbki szybciej, to jeszcze rodzinie oszczędzam roboty przy jedzeniu, bo jednak takie posiekane gołąbki wymagają mniej gryzienia. I tak szerzę lenistwo. Ale co ja na to poradzę, że tak lubię się wszystkim dzielić. No, nic.

Kiedyś poczęstowałam moją wersją gołąbków koleżankę, która ma opinię bardzo pracowitej. Koleżanka chętnie gotuje i sprząta, bo to daje jej największą satysfakcję życiową. Rozumiem, że dla każdego coś miłego, więc nie oceniam. Koleżanka potrafi zadzwonić do mnie o 10 rano i mimochodem  zameldować, że już przygotowała obiad, sprzątnęła całe mieszkanie i powiesiła świeżo uprane firanki.  A na koniec jeszcze dodać w formie skargi, że ona nie wie, co ma teraz ze sobą zrobić. Lubię pomagać, więc nie raz proponowałam, żeby przyszła do mnie, to chętnie pomogę, ponieważ ja ani obiadu jeszcze nie mam, ani mieszkania nie posprzątałam. Tylko wieszania firanek jej nie gwarantuję, bo rzeczonych firanek nie posiadam. Ale koleżanka ani razu nie skorzystała z mojej pomocy. Najwyraźniej ona taka Zosia samosia i po ludziach się o robotę nie prosi. Trudno. Miałam dobre chęci.

Wracając do gołąbków, to poczęstowałam nimi koleżankę, bo odwiedziła mnie w porze obiadu. Koleżanka zjadła wszystko bez grymaszenia i odstawiając talerz, postanowiła skomentować danie.
- Jak ja bym takie gołąbki dała swojemu mężowi, to by mnie z domu wygonił - powiedziała z promiennym uśmiechem, chociaż wcale nie dopraszałam się o ocenę. Nie odezwałam się, ale mój mąż, adresat promiennego uśmiechu, poczuł się w obowiązku zabrać głos.
- To kiepsko masz, jak mąż cię tak z domu chce wyganiać.  Macie problem, ty z nim albo on z tobą. Zastanów się - powiedział, chociaż normalnie  nie wyrywa się, żeby doradzać moim koleżankom.
Koleżanka rzeczywiście chwilę się zastanowiła, ale szybko znalazła odpowiedź.
- Ale o co ci chodzi? To coś, to przecież nie były gołąbki - broniła swoich racji. 
- To były więcej niż gołąbki, to było pyszne danie.
- No, co ty? Ale cię Baśka wytresowała - zaśmiała się perliście koleżanka. 
Tym komentarzem i śmiechem nadepnęła mojemu obrońcy na odcisk po raz drugi. 
- Widzę, że naprawdę nic nie rozumiesz. Z tym daniem jest tak, jak bywa z kobietami, jedne nadają się tylko do tego, żeby gotowały, drugie nadają się do życia, więc się je ceni - powiedział twardo.

Nie czekałam, aż sytuacja się jeszcze bardziej zaogni i poprosiłam męża, żeby zrobił nam herbatę. Jednak koleżanka dalej chciała mieć ostatnie słowo. 
- Ten twój to jakiś dziwny - podsumowała, gdy tylko za mężem zamknęły się drzwi. 
- Boi się, że mu w ogóle przestanę dawać jeść, to chwali.
- No, może tak być - przyznała mi rację koleżanka nie wyczuwając sarkazmu. 
I tu się z lekka zdenerwowałam, bo ja nie mam co do siebie złudzeń, ale koleżanki nikt o krytykowanie mojego męża nie prosił, a o jedzenie na siłę tych "niegołąbków" tym bardziej.
- A żebyś wiedziała, że ty masz rację - zgodziłam się na chwilę. - Normalne chłopy to są wygodnickie, więc biorą sobie za żonę garkotłuka, a ten mój to broni baby próżniaka. No, ale nie każdy ma takie szczęście, żeby mieć normalnego męża - powiedziałam, robiąc przy okazji z chłopa wariata, bo ja tam wszystkich lubię przymierzać do siebie. 
Za to, koleżanka głupia nie jest i chociaż z opóźnieniem, to jednak zrozumiała, co oboje o niej myślimy. Nie była zadowolona, ale kto prosi ten się doprosi.  Koleżanka z lekka obrażona szybko stwierdziła, że już musi iść do domu, a ja jej nie zatrzymywałam. Wolałam, żeby poszła zanim mąż przyjdzie z herbatą.  I miałam rację.
- Co, Gesslerowa już nas opuściła?- spytał złośliwie.
- Opuściła. A co, żałujesz? 
- Niespecjalnie. Ale nie uważasz, że to trochę nieładnie?
- Dlaczego niby nieładnie? 
- No nieładnie. Odstawić talerz od gęby i od razu sobie pójść, to tylko w knajpie wypada. W gościach należy chwilę pokonwersować, bo inaczej wychodzi się na chama - mądrzył się dziwnie spragniony konwersacji mąż.
- No, nie wiem. Może masz rację - powiedziałam, bo ja tam lubię się zgadzać, jak mi na racji nie zależy.
Ale ja sobie myślę, że przez to, że koleżanka szybciej poszła, to my jednak zapobiegliśmy większemu chamstwu.  Raz, że ona nie miała już okazji bardziej udowodnić, że na grzeczności jej nie zbywa. Dwa, że ja mogłabym dłużej nie utrzymać języka za zębami i  jeszcze bardziej ją obrazić, a we własnym domu gości obrażać nie wypada. 

Jednego jestem pewna na 100%, więcej nie zaryzykuję częstowania koleżanki moimi wynalazkami. Suche paluszki są mniej konfliktogenne, więc na taki poczęstunek koleżanka może zawsze liczyć. O ile w ogóle będzie chciała mnie jeszcze odwiedzić. Ja nie będę się upierać, że powinna, bo rozumiem, że nie ma powodu mnie odwiedzać skoro ona lepiej gotuje, ma lepszego męża i wszystko robi lepiej, a ja nawet firanek nie mam.

I na dzisiaj to by było na tyle.

Rysunek złowiony w sieci.