Szukaj na tym blogu

piątek, 14 sierpnia 2020

Władzia pierwsza feministka we wsi ratuje małżeństwa synów

Skoro spodobała się Wam historia Władzi, to napisałam ciąg dalszy.

 

 

 

 

 



Starszy syn Władzi ożenił się z piękną kobietą, o którą był bardzo zazdrosny. Pracę miał taką, że często całymi tygodniami był poza domem. Wtedy jego młoda żona zostawała sama z dziećmi. Telefonu w domu nie mieli, więc dozór telefoniczny odpadał, a sąsiadom nie dowierzał, bo większość z nich to byli młodzi mężczyźni. Dlatego, jak tylko spodziewał się dłuższego wyjazdu,  pakował żonę z dziećmi do pociągu i wysyłał ich do swojej matki. Skutek zapobiegliwości syna Władzi był taki, że większą część roku jego żona i dzieci spędzali na wsi. Władzia kochała wnuki i lubiła synową, więc chętnie gościła ich u siebie. Synowa Ania była bardzo miłą kobietą, więc łatwo było ją lubić. Miała też tę zaletę, że szybko zaprzyjaźniała się z ludźmi, niestety, płci obojga, co mogło być potencjalnie niebezpieczne. Władzia w roli stróża małżeńskiej cnoty synowej była bardzo liberalna, bo nie broniła Ani wiejskich potańcówek i grywania po domach. I tak, w każdą sobotę Ania kładła dzieci spać, a sama szła do remizy potańczyć. W zimie, gdy ludzie na wsi byli mniej umęczeni robotą, to w tygodniu spotykali się po domach i Ania grała tam na skrzypcach. Władzia nie żałowała synowej tej rozrywki, chociaż wiejskie baby ją pouczały, że nie przystoi, żeby młoda mężatka chodziła samopas.
- Dziecko, a co jej miała żałować, młoda ciągle z dziećmi, mąż daleko, to niech choć troche sie zasłodzi. A głupie baby niech sie wezmo za robote zamiast nieswojej spódnicy pilnować – opowiadała Władzia.

Taka sytuacja trwała do czasu, aż do wsi przyjechał młody nauczyciel, który bardzo chciał uczyć synową Władzi gry na skrzypcach.
- Ja zobaczyła, że Ania nic tylko by leciała do szkoły. Bo niby on ją uczy jakichś chwytów, co to ona nie umie i przez to nie może dobrze grać na tych swoich skrzypkach. No dobrze, pomyślała, niech się uczy jak taka chentna, nauki żałować nie bede. Ale za troche,  widze, że Anka jakaś za bardzo zadowolona. To pomyślała, że ten nauczyciel nie tylko na skrzypcach Anie tych chwytów uczy i zabroniła jej chodzić na te nauki. Ona nawet sie nie sprzeciwiała. Ale nauczyciel słuchać się mnie nie musiał i zaczoł wieczorami po opłotkach łazić.
Raz i drugi budze sie w nocy, a łóżko Anine puste. To nie było na co czekać. Poszła ja do szkoły dzwonić do Jurka. Akurat jego w pracy nie było, ale obiecali, że mu powiedzo, że do matki ma dzwonić. Jak zadzwonił, to chłopak woźnego dał znać i ja poleciała do szkoły rozmawiać.
- Jurek, ty przyjeżdżaj zaraz i zabierz kobite z dzieckami – mówie.
- A co się stało? – pyta on.
- Co miało sie stać? Nic sie nie stało, chce mieć spokój. Ja stara jestem wywczasu potrzebuje, a małe dzieci po łbie mi łażo - odpowiedziała ja.
- No, ale przecież jest Anka.
- Ty mi tu nie gadaj. Tobie sie tłumaczyć nie bede, masz w sobote przyjechać i rodzine zabrać – tak mu powiedziała i położyła słuchawke.
Jak wróciła ja ze szkoły, to Anka cała w nerwach była, aż było mi jej żal. Pomyślała, że niech troche sie pomartwi, to dobrze jej to zrobi na rozum. Ma dwoje dzieci i trzeciego jej nie trzeba. Jak co użyła, to niech sie cieszy, jak nie, to też zmartwienie nieduże i szybko jej przejdzie. Wieczorem Anka markotna i mnie sumienie gryzie, to wzieła  ja jo na rozmowe.
- Ania, powiedziała ja Jurkowi, żeby po was w sobote przyjechał. Pojedziecie do domu – mówie, ona tylko głowe spuściła.
- I co Jurek na to? – pyta.
- Jurek nie będzie mi w chałupie rządził – powiedziała jej i nic więcej my już nie gadały.
- W sobote Jurek przyjechał i od progu dalej mnie przepytywać, co Anka zrobiła, czy my sie pokłóciły i takie tam. Anka blada jak ściana, a ja ide w zaparte.
- Powiedziała już co mi przeszkadza, jak mu nie pasuje to nich se zmieni. Ja na darmo gadać nie bede. - mówie do niego.
- No i wzioł sie obraził, że matka jego rodzine z chałupy wygania. Ale ja tam wolała, żeby on był obrażony niż miałaby gadać, co tam widziała albo nie widziała. Bo tak po prawdzie, to ja nic na pewno nie widziała, to sumienie mam czyste. Ania na odchodnym mnie wycałowała i tak już zostało – skończyła opowiadać Władzia.  

Pomilczałyśmy chwilę i myślałam, że będziemy już szły spać, gdy Władzia coś sobie przypomniała.
- Noc jeszcze młoda, to powiem ci jeszcze o Staśku moim drugim synu, co tu ze mną mieszka na jednym podwórku.

Syna Władzi miałam okazję poznać i wiedziałam, że on prowadzi ciągłe wojny z żoną.
- Te moje syny to w ojca się wdały. Żony nie miały z nimi lekko - zaczęła opowieść Władzia.
- Anka potulniejsza i spokojna, to schodziła Jurkowi z drogi. Jadźka to pierwsza szukała przyczyny do zwady. Jak sie szuka to sie znajdzie, z chłopem to jeszcze prendzej. To Stasiek ciągle z łapami do niej wyskakiwał i dalej wyskakuje. Tu przez podwórek, to wszystko widze. Jadźki nie lubie, bo ona pyskata i robi na udry, ale żeby bić, to na to zgody nie ma. Kiedyś patrze, a Stasiek z Jadźko znowu na podwórku sie szarpio. Wyleciała ja z chałupy i krzycze, żeby jo zostawił. Ten nic tylko dalej  bije. To złapała ja tłuka do ubijania kartofli dla świń i zdzieliła Staśka tym tłukiem po krzyżu, aż sie przewrócił. Synowa sie wyrwała i uciekła na wieś. Ten wstaje i z gembo na mnie. 

- Co matka zgłupiała?! - krzyczy i coś tam na mnie klnie.
- Zgłupiała i bede cie tłuc jak ty jo - powiedziała ja, to wzioł i sie obraził. Pomyślała, niech sie obraża, poczekam aż mu przejdzie. Ja sie tam na głupich nie obrażam, bo to strata czasu. Ciągle by sie trza na kogoś obrażać, tyle tych głupich na świecie - zamyśliła się na chwilę Władzia. 
- Jak to jest, że lata mijajo, a ten świat ciągle taki dla bab wredny. Ja miała ciężko, moje synowe tak samo, a przecież ja nie chciała, żeby syny takie były. Pamiętaj dziecko, trza samemu sie bronić, trza stać za sobo, bo inaczej cie zjedzo. No dobrze, idźwa spać - skończyła markotnie Władzia.

Te historie opowiedziane wieczorową porą zapamiętałam ze szczegółami. Przegadałam z nią wiele godzin, siedząc na ławeczce przed jej chałupą. Poznałam historię jej życia i życia jej synów oraz dalszej rodziny. Wysłuchałam jej przemyśleń na temat tego, co w życiu ważne. I niezmiennie byłam pełna podziwu dla mądrości tej prostej kobiety. Była religijna, ale bez cienia dewocji, dlatego tam, gdzie inni potępiali, ona starała się zrozumieć. Nie bała się powiedzieć "nie", jak uważała, że tak trzeba. Miała siłę, żeby sprzeciwiać się wiejskiej społeczności. Kierowała się zawsze swoim rozumem i miała odwagę, żeby robić zawsze po swojemu. Pomagała tam, gdzie mogła pomóc.  Sama miała ciężkie życie ze swoim mężem Józkiem, dlatego miała dużo wyrozumiałości dla innych kobiet, nawet jeżeli te kobiety były jej synowymi. Bo Władzia nie przystawała do żadnych stereotypów, więc stereotypu złej teściowej tym bardziej.  Była też sprawiedliwa w ocenach i do wszystkich przykładała tę samą miarkę. Synów kochała, ale nie była ślepa na ich wady. I nawet dla nielubianej Jadźki domagała się sprawiedliwości.

I na dzisiaj to by było na tyle.

 

Rysunek złowiony w sieci, bo zdjęcia Babci Władzi nie mogłam zamieścić.

środa, 12 sierpnia 2020

Czarna owca nie może siedzieć cicho

 

 

 

 

 

 

 

Jak ktoś jeszcze nie wie, to oprócz bycia wredną babą, jestem jeszcze katoliczką, a ze względu na wiek, to mogę być jeszcze moherem, czyli potencjalnie jestem samo zło. Do Kościoła przynależę ponad 60 lat. Rodzice mnie ochrzcili,  gdy miałam dwa miesiące, a potem to już praktykowałam sobie na własną rękę. Przyznam, dość gorliwie, bo duchowość zawsze miała dla mnie duże znaczenie. Moja przynależność do Kościoła raczej się nie zmieni, bo ja wierna jestem i nie porzucam łatwo tego, co dla mnie ważne. Hierarchowie i poniektórzy księża bardzo mi utrudniają tę moją przynależność, powodując u mnie rumieniec wstydu, ale nie wstydzę się za siebie. Ze sobą nie mam problemu, bo używam sumienia, ale w księgach parafialnych figuruję jako czarna owca. Jak ktoś ciekawy dlaczego to TU  o tym pisałam. Problem tkwi w tym, że Kościół, do którego przynależę, zachowuje się jakby wstydu nie miał. Rości sobie prawo do wtrącania się we wszystkie sfery życia wierzących, ale także niewierzących, chce uchodzić za jedyny autorytet moralny, a siedzi cicho, gdy odczłowiecza się ludzi, którzy mu nie pasują, bo są LGBT. To tak po Bożemu jest gardzić człowiekiem tylko dlatego, że jest inny? To jest to miłosierdzie, na które Kościół wciąż się powołuje? Katolik może obrażać i upadlać, bo jemu wolno? Że tak zadam kilka retorycznych pytań. Bóg, w którego ja wierzę, który dał ludziom przykazanie aby się wzajemnie miłowali, musi wybaczać grzech pogardy tym, którzy działają niby w Jego imieniu i niby bronią ustanowionego przez Niego porządku. I tu trzeba położyć akcent na "niby", bo lekarstwo, którym chce się leczyć i naprawiać ten świat jest w tym przypadku gorsze od choroby. Każdy przyzwoity człowiek, powinien protestować, gdy na jego oczach dzieje się niegodziwość. To chyba katolicy, którzy wciąż powołują się na wartości, pierwsi powinni się sprzeciwiać, gdy kogoś się odhumanizowuje? No tak, czy nie? W ewangelii (Mt 5.33-37) wyraźnie napisano: Niech mowa wasza będzie: Tak tak; nie nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi." To jak to jest z tym godzeniem się na zło i diabelskie knowania? Bo ja się nie godzę. Dlatego  napisałam to co powyżej, żeby ktoś przeczytał i na swój sposób też się nie zgodził. Bo nie można mówić mnie to nie dotyczy, to niech ich opluwają, pozbawiają bezpieczeństwa i godności. "Łaskawość", że pozwala się tym innym żyć, bo przecież "nie mamy nic przeciw nim, tylko niech się z tą swoją innością nie obnoszą", jest biegunowo odległa od przyzwoitości. Oni nie potrzebują łaski, nie muszą nas o nic prosić, więc ta "łaskawość" jest zbędna. Oni mają takie same prawa jak my i już najwyższa pora to uszanować.

Na koniec podzielę się historią z ostatniej niedzieli. Wracałam z kościoła  z sąsiadką z mojego bloku. Po drodze mijałyśmy chłopaka, który miał pomalowane na pomarańczowo włosy. Sąsiadka uznała za stosowne skomentować wygląd chłopaka. 

- Widziała pani? Kolejny "homoś". 

- A co to pani przeszkadza - warknęłam niezbyt grzecznie, bo "homoś" mnie zirytował. 

- No ja nic nie mam przeciw tym "homosiom", ale po co się tak obnosić - lekko złagodniała. 

- A ja nie rozumiem księży, którzy podcinają gałąź, na której siedzą - powiedziałam z głupia frant. 

- Ale jak to, o co pani chodzi? - spytała zdezorientowana. 

- No tak to, że wśród księży jest pełno homoseksualistów - odpowiedziałam złośliwie.

Niech się teraz małpa martwi, jaki to element, chodzi z nią do jednego kościoła, pomyślałam  jeszcze bardziej złośliwie, bo ja się uzłośliwiam, jak ludzie nie dają się lubić. No dobra, walczę z tym, ale czasami bez powodzenia. Ale przecież mogłam być bardziej złośliwa i powiedzieć, że z głupotą też nie ma co się tak obnosić, a ona się jednak obnosi. Także połowicznie jestem usprawiedliwiona. Resztę drogi do domu sąsiadka milczała, jak zaklęta. Myślę, że mnie więcej nie zaczepi. I dobrze, ale w bloku mam przechlapane. Jednej dewotce powiedziałam, że jestem Żydówką, przy drugiej prawomyślnej katoliczce "obrażałam" księży, no po prostu szatan musi we mnie siedzi. Aż dziw, że wody święconej się nie boję, ale to może przez to, że w razie zagrożenia mogłabym napastnikowi dać w łeb kropidłem.

Urzędnicy Pana B

 

I na dzisiaj to by było na tyle. 

Obrazek złowiony w sieci.

poniedziałek, 10 sierpnia 2020

Władzia pierwsza feministka we wsi



 

 

 

 

 

 

 

 

 

Władzia pierwsza feministka we wsi

Zawsze lgnęłam prostych ludzi, którzy brak wykształcenia rekompensowali tak zwaną życiową mądrością. Jedną z ciekawszych poznanych przeze mnie osób była Władzia. Mówiłam do niej "babciu" bo traktowała mnie jak wnuczkę. Kiedy wieczorem siadałyśmy na ławeczce przy jej chałupce, opowiadała mi o swoim życiu. 

 
Dzieciństwo Władzi było głodne i chłodne, ale nie odbiegało od życia innych dzieci na lubelskiej wsi w pierwszych latach ubiegłego wieku. Odkąd trochę podrosła musiała zajmować się młodszym rodzeństwem i walczyć o lepsze miejsce przy misce. Potem do jej obowiązków doszło jeszcze pomaganie matce przy kuchni, obrządek inwentarza i chodzenie w pole. W domu było biednie, bo czas trudny i ojcu Władzi najlepiej wychodziło robienie dzieci,  żadna inna robota się go nie trzymała. Władzia się buntowała, że ciężar utrzymania gospodarstwa spadał na matkę i dzieci zaś ojciec na wszystko miał czas i najchętniej siedział na przyzbie kurząc machorkę oraz popijając samogon. Jednak buntować się mogła tylko po cichu, a to nie leżało w naturze Władzi. Dlatego, jak tylko podrosła, to bardzo chciała szybko wyjść za mąż i uciec z domu. Była ładna, miała we wsi opinię robotnej, więc kawalerów, którzy się nią interesowali nie brakowało. Jednak do żeniaczki jakoś nikt się nie wyrywał, bo Władzia miała wadę, była biedna. Kiedy Władzia już zaczęła się przymierzać do staropanieństwa na wiejskiej potańcówce poznała Józefa. Józef pochodził z sąsiedniej wsi i był znany w całej okolicy, bo miał fantazję nijak nieprzystającą do zaścianka, w którym żył. Grał w karty na pieniądze, pił wódkę szklankami, na wiejskich zabawach obtańcowywał wszystkie panny i prał po gębach niezadowolonych kawalerów. Gdy zainteresował się Władzią ta z miejsca się w nim zakochała. Nie mogła się doczekać, kiedy Józef przyjdzie z wódką do rodziców, żeby prosić o jej rękę. Józef też się niecierpliwił, chociaż z innego powodu. Przyzwyczajony do obracania dziewczyn po wiejskich zabawach z trudem radził sobie z niepozorną Władzią, która dziwnie pilnowała wianka. Raz wydawała się być chętna, żeby za chwilę uciec albo dać Józefowi po gębie. Głupiał chłop od tego i w końcu przystał na ożenek. Wesele nie było duże, bo rodzice panny młodej nie mieli pieniędzy zaś teściowie niechętnie przyjęli wybór syna. Chociaż synowa im się nie podobała, to skutecznie sprzeciwić się nie mogli, bo Józef przyzwyczaił wszystkich, że zawsze robił co chciał. Stanęło więc na tym, że dali synowi kilka morgów ziemi i miejsce w rozwalającej się chałupie po dziadkach. Władzia przeprowadziła się do wioski męża i zaczęła pracować na polepszenie bytu. Od rana do nocy pracowała na gospodarce, a w nocy zajmowała się tkaniem albo szyciem. Bardzo chciała mieć lepiej niż za panieńskich czasów, więc nie oszczędzała się przy robocie. Powoli remontowała swój nowy dom, co wprawiało w zdziwienie wiejską społeczność. Baba łatająca dziury w dachu, murująca komin, naprawiająca drzwi, to nie był codzienny widok, ale Władzia nie miała wyboru, bo z męża nie miała wielkiego pożytku.
Józef, który bardzo nie lubił swojego teścia, szybko poszedł w jego ślady. Zrobił Władzi dwóch synów i na tym poprzestał jeżeli chodzi o męskie zajęcia. Wrócił też do kawalerskiego życia i Władzia ani wojna mu w tym nie przeszkadzały. Nawet jak chwilowo nie grał, nie pił i nie spotykał się po opłotkach z jakąś panną, to wystrojony w garnitur i pod krawatem przechadzał się po wsi zamiast wziąć się za robotę. A Władzia obrabiała gospodarkę i spłacała karciane długi, które jej mąż zaciągał u różnych ciemnych typów z pobliskiego miasta. Bo trzeba powiedzieć, że Józefowi karta czasem nie szła, ale jako honorowy człowiek długi spłacał zawsze. A to, że kosztem żony i synów, to już insza inszość.
- Władka ty nie brechaj, bo to wszystko przez ciebie. Ja ciebie kocham to i karta mi nie idzie. A ty by nie chciała mieć chłopa bandyty, co to honoru nima, to i długi płacić musisz - mówił, gdy Władzia się buntowała i próbowała go rozliczać.
No, to Władzia płaciła. Tym prędzej, że wierzyciele nie byli zbyt ugodowi.
- Jak Józwowa nie zapłaci, to chałupe z dymem puścim i wyrówna się długi - grozili. Biedna kobiecina była w potrzasku. 

Początek lat 40 ubiegłego wieku to nie były czasy popularności rozwodów, a już na wsi zwłaszcza. Kobieta bez męża była nikim, więc jak się wydała za łobuza, to musiała się męczyć do grobowej deski. Jak jeszcze przyszła na gospodarkę męża, to w ogóle nie miała prawa głosu. Władzia po rodzicach dostała niewielką spłatę i ciężką pracą odrobiła już dawno zaległy posag, ale to nie miało żadnego znaczenia ani w oczach męża, ani teściów.
Jednak Władzia do potulnych nie należała, więc próbowała walczyć o swoje.
- Krzyczała ja na niego ile sił w płucach, żeby cała wieś słyszała, jak baba Józwa obsobacza, bo on bardzo tego nie lubił. Ale uciekał z chałupy i już miał spokój. Groziła ja, że go z domu wygonie, ale to też na próżno - opowiadała.
- Co ty durna babo mnie strachasz, jak ty sobie beze mnie poradzisz? - mówił i dalej robił co chciał.

Ale Władzia nie załamywała rąk tylko w kolejnym etapie negocjacji z mężem przeszła do rękoczynów. Józef był wysokim mężczyzną i mocno zbudowanym, a Władzia malutka i przez ciężką robotę wymizerowana, ale nie ustępowała mu pola.
Tak mi opowiadała, jak to pierwszy raz odważyła się dać mężowi po gębie. 

- To było tego dnia, gdy dowiedziała sie ja, że bez mojej wiedzy sprzedał prosiaka. Krzyczała ja, robiła mu wymówki i wszystko jak grochem o ścianę. Na koniec, jak zwykle, wziął kapelusz z kołka i w drzwi, żeby pójść na wieś na wódkę albo karty.
- Nigdzie nie pójdziesz pijusie. Nie będziesz przepijał pieniędzy za prosiaka - krzyknęła ja.
- Akurat się ciebie bede pytał. Ide bo chce. I co mi zrobisz? - odpowiedział on.
- No, to dziecko, nie wytrzymałam.  Za duży był, żeby zdzielić go w mordę, to kopnęłam go najpierw w kolano i jak się schylił do kolana, to dopiero zdzieliłam go w mordę.
- I nie bała się babcia? - spytałam.
- A co tu się bać? Dziecko jak trza dać w morde, to trza, nie ma co za dużo myśleć. - Inna rzecz, że potem oddawał, no to musowo się było bić na spółke. Dlatego zawsze ja miała coś pod ręką i ustawiała się bliży drzwi. Ale jak zobaczyła, że tak se gęby obijamy i nic to nie daje, to musiała to skończyć raz na zawsze. Po dobroci nie chciał sie wynieść z chałupy, żeby dłużniki nie przychodziły, to musiała go przepędzić inaczej. Kiedy pokłóciliśwa się o następne długi, to było akurat na podwórku. To ja złapała wiaderko, w którym było trochę śruty i zaczęła tym wiaderkiem go okładać. Wiaderko ciężkie, ale ja taka zła była, że miała siłe. To on zaczoł uciekać, a jak on ucieka to ja gonie. I tak my wylecieli na wieś, kawał wsi my przelecieli, bo on sie ze mną drażnił. Ludzie się śmiali, że Józef przed babą ucieka. To ja stanęła na środku wsi i zaczęła się śmiać z niemi. - No widzita ludzie, uciek mi z chałupy i ja tak się zgoniła. Normalnie to w izbie mu morde obijam, a teraz mi ucik - krzyknęłam.
- Widzisz dziecko, on po takim czymś to już musiał mnie rzucić i z chałupy sie wynieść, bo co jak co, ale honorny był. To nie mógł pozwolić, żeby baba go ośmieszała. I miałam wreszcie spokój. Potem jakaś baba go wzieła na stałe – skończyła opowieść babcia Władzia.

No i miała spokój, dużo roboty i dwóch małych synów. A Józef rzeczywiście nie wrócił, bo najpierw chciał dać żonie lekcję i przeniósł się do miasta, a potem przyzwyczaił się, że żyje całkiem jak chce. Kilka lat później Władzia znalazła sobie pomocnika do gospodarstwa. To był mężczyzna, który wrócił do kraju z wojennej tułaczki i nie miał gdzie się podziać. I tak najpierw zajął się pomocą w gospodarstwie, a potem zajął się też Władzią. Józef dotknięty do żywego wiarołomstwem żony znalazł sobie kolejną kobietę, która koniecznie chciała za niego wyjść za mąż. Dlatego rozwiódł się z Władzią i ponownie ożenił. Władzia została rozwódką, ale za mąż drugi raz wyjść nie chciała. Nie przeszkadzało jej, że wieś ciągle się gorszyła, że obcego chłopa pod pierzyną trzyma. Zapytałam ją, dlaczego nie chciała wyjść za mężczyznę, z którym przeżyła kilka lat, który był dobry dla niej i jej synów.
- Dziecko, żeby z chłopem być nie potrzeba ksiendza. To ja w niewole drugi raz nie poszła. Ja prosta baba jestem, ale swój rozum mam - odpowiedziała.
I tak chcąc nie chcąc Władzia zapoczątkowała we wsi lubelskiej feminizm.

 
I na dzisiaj to by było na tyle.

 

Rysunek złowiony w sieci, bo zdjęcia Babci Władzi nie mogłam zamieścić. 

niedziela, 9 sierpnia 2020

Jest niedziela dzień radości


Taki mam plan na dzisiaj i tego będę się trzymała. Miłej niedzieli dla wszystkich. To jeszcze coś miłego muzycznego.

PS.

Dopiero dzisiaj przeczytałam, co działo się w Warszawie. Nie można niszczyć mienia, na którym są obelżywe insynuacje wobec LGBT, a można niszczyć człowieka? Noż, ............................................................................................................................................................ i jeszcze  więcej. Wykropkowałam z szacunku dla tych, którzy czytają bloga, ale ci co nami rządzą zasługują na każdy bluzg. WSTYD, NIE MA NA TO ZGODY, ŻEBY POGARDA ZWYCIĘŻAŁA W MAJESTACIE PRAWA.


 Nastrój mi się zepsuł, chociaż plany wciąż aktualne, bo jakoś żyć trzeba. 

piątek, 7 sierpnia 2020

Dopadły mnie dzisiaj egzystencjalne smuty

Jak w tytule - dopadły mnie egzystencjalne smuty. Moje przywiązanie do życia ma się nijak do jego jakości, bo jakość... cóż, jest jaka jest. Staram się obśmiewać moje starcze lęki, ale przeganiane chowają się po kątach, żeby przy pierwszej okazji znowu się na mnie rzucić. 

A do 60 roku życia mój pesel mi nie przeszkadzał. Po prostu, lata mijały, a ja sobie żyłam raz w lepszej, raz w gorszej kondycji psycho-fizycznej, ale peselu się nie czepiałam. Od życia nie wymagałam za wiele, ale  bardzo się starałam, żeby mi smakowało. Zatrudniłam se na etacie takiego jednego Optymizma (wiem, że piszę niegramatycznie, ale z niegramatycznego serca, więc poprawiać nie będę), który razem ze mną pchał ten wózek o nazwie "Życie" i jakoś to było.

Minęła sześćdziesiątka i dopadł mnie taki refren:

"Gdy mu fasada rozpada się z trzaskiem
Gdy zza niej wyjrzy jak małpa z pokrzywy
Pysk zły i obrzydliwy i pryśnie cały blef
O wtedy chociaż się pragniesz powściągać
Nie nasobaczyć i nie naurągać
Choć inwektywą żywą nie chcesz chlustać
To same twe usta wykrzykną tobie wbrew:
Szuja"


No ludzie kochane, w piosence mowa o wrednym mężczyźnie, a mnie ten tekst pasuje jak ulał do życia. To albo ja jakaś nierozgarnięta albo coś w tym jest. Żadnej męskiej szui nie dałam się zniszczyć, ale życie nie raz mnie przeczołgało. Jednak przecież zawsze dawałam radę, aż do teraz.  Bo teraz normalnie "poderżniętam jest". Mój optymizm zamienił się miejscami z poupychanymi po kątach smutkami. I teraz on se siedzi w kącie, a one latają po chałupie i coraz szerzej otwierają mi oczy. 
Bo życie, to jednak szuja, najpierw narobi człowiekowi nadziei, a potem pokaże małpią mordę. Bywa, że nie raz pójdzie dalej i pokaże też czerwoną małpią dupę. I jakby się człowiek nie zapierał, to wrażenie estetyczne jest paskudne. Kiedy taki zniesmaczony człowiek pod tytułem "Kobieta" wysila  wszystko co tam ma w głowie, a umówmy się, że z wiekiem ma coraz mniej, żeby zrozumieć, co to się porobiło i czemu aż tak, to już widzi na horyzoncie wstrętną, chudą babę, zamotaną w czarne szmaty, z narzędziem żniwiarza w kostycznej dłoni. A im bardziej kobieta pod tytułem "ja" stara się nie myśleć o tej babie z kosą, tym bardziej wie, że ona ciągle skraca dystans. Optymizm wzywany na ratunek ciągle najchętniej siedzi w kącie, a przynaglany odpowiada:spierdalaj babo, ja już się napracowałem. To, co zrobić, jak kostucha jednak zechce się przywitać? Ja chyba pójdę w naśladownictwo i wzorem Optymizma powiem jej: spierdalaj babo, zarobiona jestem. Ale czy to pomoże? Boję się, że nie. Jednak na pewno spróbuję. Tylko teraz muszę się bardziej do roboty przyłożyć, żebym nie musiała kłamać. I to jest najlepszy dowód na prawdziwość tezy, że życie boli.

Smutki najlepiej byłoby przespać, bo a nuż coś miłego się przyśni i jeszcze przy okazji robota nas ominie. Ale nic z tych rzeczy. Na starość nie ma spania na zawołanie. Na starość na spanie trzeba sobie zasłużyć. Najpierw trzeba padać ze zmęczenia na twarz. Potem trzeba długo i cierpliwie wciskać twarz w poduszkę, aż z braku tlenu zacznie się odpływać i na ostatnim oddechu trzeba się modlić, żeby wredny organizm nie dźgnął nas gdzieś bólem. Bo jak dźgnie, to wtedy wszystko trzeba zaczynać od początku.  A potem to już jest magiczna 4 rano i traci się nadzieję na sen. Następnie trzeba wstać po dobrze nieprzespanej nocy i usilnie się starać, żeby jednak coś z tego życia mieć. Bo, nawet jak to nasze życie zachowuje się jak "żyćliwy", to głupio odpuszczać walkowerem najmniejszą choćby szansę na coś miłego. Z drugiej strony strasznie zmęczona jestem i tak mi się już nie chce starać. Ale z trzeciej strony, to jak się nie chce i nie ma po co, to zawsze można żyć na złość. Nie byłabym pierwsza taka złośliwa. No, to nie ma odwrotu, trza żyć, a jak trza, to trzeba.

 
"Żyćliwych", których niepokoi, że tak  sama do siebie gadam i jeszcze ze sobą negocjuję, chcę uspokoić. Leczyć mnie na razie nie trzeba,  to raz, a dwa, to zawsze lepiej zawracać dupę sobie niż innym, co ja niniejszym czynię.

I na dzisiaj to by było na tyle.
Kabaret Starszych Panów


  Zdjęcie złowione w sieci.